YEAH YEAH YEAHS

 

Yeah Yeah Yeahs (EP) (2001, garage rock) 7.3

Warszawa to małe miasto. Przez ostatnie trzy dni trafiłem pod rząd na: kolegę sprzed lat, mamę dobrego kumpla, koleżankę z wykładu, jakiegoś groźnie wyglądającego frajera o znajomej twarzy, no i jeszcze takiego pucułowatego ciotka z komercyjnej stacji radiowej. Prawie się nie ruszam z domu! Ale gdzie tam Warszawa. Nowy Jork to dopiero jest małe miasto. Przy odrobinie szczęścia, beztroski spacer ulicami NYC mógłby się zakończyć napotkaniem muzyków Sonic Youth, Walkmen, Radio 4, Cannibal Ox, czy choćby Strokes. Ja jednak, gdybym miał okazję, najchętniej minąłbym się z Paulem Banksem (liderem Interpol, o którym zaraz napisze wam Michał) lub lepiej z Karen O, wokalistką Yeah Yeah Yeahs.

Karen O? Skąd ona u diabła się wzięła? Cholera, ciężko powiedzieć. Większość słuchaczy wyobraża sobie ją jako długonogą laskę w dżinsowej miniówie i na wysokich obcasach. Widziałem jej zdjęcia. Wygląda trochę inaczej, ale co tu się dziwić! Trudno nie być lekko napalonym po usłyszeniu "Bang!", pierwszego kawałka z debiutanckiej EP-ki Yeah Yeah Yeahs. Po pierwsze, riff gitary robi wrażenie najlepszego rocka od czasu Kinks. Po drugie, Karen O szepcze na jego tle: "The bigger, the better". Przez następnych sto osiemdziesiąt sekund obcujemy ze skomasowaną dawką emocji: surowych, brutalnych, wspaniałych. To najlepsza piosenka, jaką słyszałem w tym roku – trudno nie nucić jej na okrągło.

Yeah Yeah Yeahs to trio, które obok naszej panienki tworzą: na wieśle Nick Zinner, oraz na garach Brian Chase. Grają coś, co z jednej strony kojarzy się bezdyskusyjnie z historią garażowego rocka (VU, Stooges, Patti Smith), a z drugiej brzmi niesłychanie świeżo i na czasie. Odleciałem, serio. Omawiana płytka to zaledwie czternaście minut, pięć kawałków. Gdyby było to trochę dłuższe, a trzymało identyczny poziom, wszcząłbym zamieszki. Póki co, ograniczę się do zacytowania klasyka. "Jeśli to jakakolwiek zapowiedź tego, co nas jeszcze czeka, wierzę w przyszłość muzyki. Czekajcie na ich długogrającą na początku 2003".
(Porcys, 2002)

Machine (EP) (2002, garage rock) 6.4

I oto jestem ponownie. Od tamtej recki minęło więcej niż pół roku. Co to był za czas. Wtedy, niech sięgnę pamięcią: radosne, wyzwolone, upalne lato 2002. Koszula lepiąca się od potu. Codzienne ranne podróże metrem na Imielin. Tak, to liceum, z tych liceów. Car Is On Fire, pełna koncentracja, kłótnie, podrywanie panienek na "Oh! Darling" i naprawdę, naprawdę wielkie postępy. Jakaś taka świeżość w powietrzu, wieczorny chłód, marzenia. Wkuwanie antycznej, życie nadziejami. A teraz? Leniwa, niepewna plama słońca usilnie stara się roztopić resztki skrzypiących pod nogami, rozpaćkanych płatów śniegu. Jeszcze przedwczoraj mróz ciął po twarzy. Między sesją a sesją, między młodością a długą resztą, między poniżej a powyżej zera. I Warszawa wciąż jest zajebiście małym miastem, zapewniam was. "Karolciu, jak się nazywał ten zespół, co mi polecałaś? Zero 7?". Czy Nowy Jork nadal jest mały? Nie wiem, zapytajcie Zagrobę.

Co wiem na stówę, to to, że już mam nową EP-kę Yeah Yeah Yeahs i nastawiłem ją sobie na "repeat". Bo jest tak krótka, trwa niecałe siedem minut i pod tym względem ma jeszcze mniej z normalnej płyty, niż wymiatające self-titled. W ogóle dziwne, że o Yeah Yeah Yeahs tak mało osób słyszało. Niby moda na gitary, ale ci się jakoś nie załapali. Może i z własnej winy, bo do tej pory nie wydali pełnowymiarowego krążka. Nick Zinner osobiście mailował do mnie w tej sprawie wiele miesięcy temu i zapewniał, że full-length będzie gotów na styczeń. Powaga. Lecz na dysk musimy poczekać jeszcze parę tygodni i wtedy, mam nadzieję, Yeah Yeah Yeahs w wielkiej formie zdystansują swą garażową konkurencję, która notabene czai się prawdopodobnie za każdą bramą w małych uliczkach z koperty Paul's Boutique.

No i ta nowa EP-ka również zapieprza. Karen O jak zwykle zgrywa nienasyconą maniaczkę. Zinner i Chase pomagają jej odnaleźć fizyczne oczyszczenie organizmu poprzez katar, haha. Olewam snobistycznych malkontentów, dla których Machine to popłuczyny po debiucie. Uważam zgoła odmiennie. Wszystkie trzy zawarte tu numery są godne uwagi. Tytułowy zaczepia słuchającego prostolinijnym chorusem. Rozmyty, bluesujący jam rodem wprost z zatęchłej kanciapy stanowi o sile "Graveyard". Wreszcie "Pin (Remix)" (poprzedzony lakoniczną zapowiedzią Karen: "That was 'Rich' and, er, coming up is 'Pin'"), o cwanym hooku wiosła. Ten materiał jest bardziej zwarty treściowo, ale wykonany jak improwizacja, z luzem jak stąd do Irkucka. Jeśli ktoś ma uratować cały ten revival od tandetnej komerchy spod znaku kolejnych "The ...s", to właśnie pojękująca Karen O ze swoją seksualną frustracją. Trochę cierpliwości i zaraz cały album będzie. Widzimy się.
(Porcys, 2003)

Fever to Tell (2003, rock) 5.9

Taraaa. I proszę: przecież obiecywałem trzecią odsłonę serialu, więc jestem. Gdzie mi tam wprawdzie do regularności cechującej cudeńka w rodzaju Na Wspólnej albo M Jak Miłość. Ale pewna regularność daje się zaobserwować: mniej więcej co pół roku spotykamy się pod tym samym adresem, by pogadać o nowej muzyce Yeah Yeah Yeahs. Cykl, w jakim trio z Brooklynu wydaje swoje płytki przypomina odwieczne prawo natury: kiedy student wreszcie upora się ze zmorą egzaminów, może w spokoju rozprostować kości, odsypiając kilka ostatnich zakuwanych nocy lub też je poważnie skrzywić przy dźwiękach spazmów kobiecej rozkoszy wspieranej szorstkim dialogiem gitarowo-perkusyjnym. Karen O i spółka wpisali się już w mój roczny grafik akademicko-muzyczny i całkiem mi z tym sympatycznie.

Na przykład wakacje 2002 zeszły mi między innymi pod znakiem katowania do upadłego ich debiutanckiej EP, wybornych pięciu nowofalowych piosenek, które zatrzęsły posadami rockowego światka i obiecywały złote góry na przyszłość. Spytajcie mnie kiedyś o "They found her under the sea", a ręczę, że odeprę "She said she came from cell block three!". Pomysł na Karen, z jej dziwaczną manierą "udawanego orgazmu", tudzież "orgazmu na zawołanie", był świetnym posunięciem marketingowym w czasach, gdy broń biologiczna czyha w każdej umywalce. Łatwo też stąd wydedukować, dlaczego Yeah Yeah Yeahs zaciekle krytykują dziewczęta. Ale zostawmy na boku tę jakże kontrowersyjną spiskową teorię dziejów, bo przecież wszyscy wychowani chłopcy dobrze wiedzą, że najważniejsze zawsze są piosenki.

Tak też postrzegali kwestię sami członkowie grupy i w grudniu poparli całkiem pokaźny już wtedy hype drugim małym krążkiem Machine. Styczniowo-lutowe dni upłynęły mi na rozwikłaniu tej zagadki, a było co wikłać. Oto zespół będący u progu uniwersalnej sławy celowo przeciąga oczekiwanie na full-length, wydając rzecz śmiesznie krótką, bo zaledwie siedmiominutową. Tyle co kot napłakał. Ale w tym szaleństwie była metoda, jak to zwykli mówić beje: Machine konsekwentnie realizowała program poprzedniczki, nieznacznie nawet modyfikując pierwotny obraz. Jeden skrawek, wiórek dosłownie, zarejestrowany live, wskazywał, jak wielki potencjał drzemie w tej wiecznie spastykującej pannie i jej kompanach. W moich marzeniach widziałem duży album Yeah Yeah Yeahs jako perfekcyjny zbiór takich właśnie miniatur, który miotnie mną do tyłu, bym wywiercił z wrażenia wyrwę w fotelu, błagając o jeszcze.

Widzicie, jestem już świetnie zaznajomiony z Fever To Tell, bo od pierwszego przesłuchania upłynęły trzy tygodnie, i mówię wam, to nie jest to. To kurwa nie jest to. Żebyśmy się zrozumieli: to żarząca, soczysta garażowa rypanka, z przebłyskami wielkości. Solidna, profeska, git, spoko, luz, crazy, sexy, cool, pomaksie, człowieniu, zczekautuj, aha, aha, i krew, i pot, i łzy. Ale to nie jest to, o czym śniłem. Nie wiem, być może piszę to wszystko nieobiektywnie, bo z pozycji zdeklarowanego fana, który okrągły rok czekał na długogrającą. Wolałbym, żeby tak było i żeby wam się podobało, że takie piękne i śliczne i cztery gwiazdki... Po głębszym zastanowieniu dochodzę jednak do wniosku, że przemawia przeze mnie raczej krytyk. Niestety, Fever To Tell jest tylko próbką tego, co mogłoby być, odległym echem nieodgadnionych sił tercetu. Mówiąc inaczej: nagrali płytę, całkiem mocną, i nic z tego dalej nie wynika.

Problem Yeah Yeah Yeahs polega na tym, że chcą dojrzeć, stać się okrzepłą formacją, pewną każdego ruchu i rozwiązania. Tylko po co? Na tyle, na ile się orientuję, czar ich małych krążków polegał na czymś zupełnie przeciwnym: spontaniczności i nieprzewidywalności. Odszczekać wszystko i zaprzeczyć? Ale przecież to nieprawda. Bo zaczyna się wybornie. Stawiam wyrafinowany new wave "Rich" przeciwko wielu twardym openerom tego roku. Nick Zinner wie, co to znaczy harmonia i synchronizuje dwa osobne krystaliczne, metaliczne riffy gitary, co owocuje całkiem nową jakością: melodia, choć płasko mechaniczna, kryje całe pokłady przestrzeni do wyładowań. Takich okazji Karen nie zwykła marnować i mamy jeden do zera dla YYYs.

"Men" zasuwa na inteligentnym cięciu rytmicznym, gitara robi squeeewk, Zinner wyczynia z nią różne rzeczy, a niby-purple'owe organy wzbogacają tło. Wspomniany wyżej "Pin", znany z Machine w wersji koncertowej, to absolutny szczyt albumu. Stary numer, który grali od pierwszych występów, w jakiś szczególny sposób potrafi skondensować zalety zespołu: wyrazisty temat przewodni, wokalne wybryki frontmanki, rozwiązły klimat. Z kolei "Tick" to znów popis jednej aktorki, i znów jej wierzę, bo nikt dziś nie kusi z taką bezczelną stylowością. Nikt nie potrafi tak skandować "You look like shit" prosto w twarz mężczyźnie. Ale odnoszę wrażenie, że gdyby nagrać ją samą piszczącą do mikrofonu, efekt byłby podobny. A przecież chodzi nam o muzykę, nieprawdaż?

Do kategorii nieporozumień należy więc zaliczyć "Black Tongue" i "Cold Light". Na dwóch akordach to mogą sobie Stonesi budować piosenki. Partia Briana Chase'a zamykająca "No No No" wydaje się nietrafiona, choć gdzie indziej spisuje się on bez zarzutu, dodając charakterystyczny koloryt kotłów. Wieje nudą tam, gdzie miała być psychodelia chyba. Nijako wypada kopia The Cure w "Y Control". Sporo materiału zaskakuje swoją jednostronnością i marazmem. Oczywiście, dla pierwszej lepszej kapelki chaotyczny garaż "Date With A Night" byłby punktem zwrotnym w karierze, ale oni nie są pierwsi lepsi i dlatego uznaję tę nieprzemyślaną wprawkę za pół-wypełniacz. Kontrowersje wywołują epickie wręcz "Maps" i "Modern Romance". Chcą tu być Interpolem, ale Interpol to jest kurwa inna bajka. Nie wychodzi im. Nie kupuję. Mimo ładnych mruczanek. Ale Karen nie jest od mruczenia pod reverbami. Karen jest od... wiecie czego.

I w tym tkwi klucz do zawodu, jaki przeżyłem. Przepoczwarzenie się ze szczeniackiego, amatorskiego w posmaku zespołu w twór dorosły, świadomy swoich poczynań, zwyczajnie naszej trójce nie wyszło. I wcale wyjść nie musiało. Pytanie tylko, skąd parcie do tak wczesnej i tak szybkiej ewolucji. Gdyby Yeah Yeah Yeahs istnieli w latach sześćdziesiątych, mogliby sobie do woli nagrywać swoje naiwne single, a potem miły pan w garniturze zebrałby je na jednym winylu i byłoby po bólu. Współczesne wymogi dyktują inaczej. Dziś trzeba być zespołem albumowym, żeby coś znaczyć. Yeah Yeah Yeahs są zespołem stricte singlowym. Nie potrafią utrzymać równego napięcia przez marne trzydzieści siedem minut. I może wydadzą jeszcze mnóstwo porządnych płytek jak ta. Bardzo proszę, darzę ich sentymentem. Ale z pewnością nie zbawią "garage rock revival". Bo "garage rock revival" się właśnie skończył.
(Porcys, 2003)