Wakacyjny alfabet 2008

 

A
ANIMAL COLLECTIVE. Podobno przyjadą do Polski na dwa koncerty w październiku. Jest to aktualnie najlepszy zespół muzyczny na świecie. Ponieważ przeczytałem gdzieś komiczną wypowiedź, że grupa ta nie potrafi napisać melodii, którą można zapamiętać, postanowiłem je właśnie teraz wypunktować.

Top 10 najbardziej zaraźliwie chwytliwych kawałków Animal Collective:

10 Water Curses
09 Grass
08 Fireworks
07 Bat You'll Fly
06 Who Could Win A Rabbit
05 La Rapet
04 April And The Phantom
03 Peacebone
02 Leaf House
01 Winter Wonder Land

* * *

B
BERLIN. Początek lata stał dla mnie pod znakiem weekendowego wyjazdu do tego wspaniałego, wyluzowanego, niezwykle muzycznego miasta. Dzięki znakomitej koncepcji logistycznej opracowanej przez koleżankę tam studiującą, udało mi się w dwa i pół dnia zdobyć praktycznie wyczerpującą wiedzę o tym w jaki sposób ludzie tam żyją, gdzie się bawią, gdzie i co jedzą, jak się zachowują, dlaczego wszędzie najwygodniej jeździć rowerem (ach, poezja) i tak dalej. Zabytki, pchli targ i ogromna kolonia turecka. Innymi słowy – wizyta w maksymalnie treściwej pigułce i zauroczenie, które być może winduje niemiecką stolicę na czoło mojego prywatnego rankingu odwiedzanych miast. Planowałem nawet poświęcić jej cały felieton, ale ostatecznie uznałem, że byłaby to lekka przesada. Chociaż berlińskie wątki jeszcze dziś powrócą i to nie raz.
PS: A kilka dni temu Lou Reed odegrał w Sali Kongresowej cały album Berlin. Śmieszne.

* * *

C
CZESŁAW ŚPIEWA. Ten pierwszy singiel Czesława był załamująco słaby. Potem widziałem artystę w talk show Wojewódzkiego i pomyślałem – ale fajny gość, szkoda że robi tak kiepską muzykę. A później stał się cud, gdy pewnego ranka usłyszałem w trójkowej audycji Piotra Barona singiel drugi, "Mieszko I Dobrawa". W niczym nie przypominał on akordeonowo-aktorskich smętów z jakimi kojarzyłem dotąd Czesława. Otrzymaliśmy półtoraminutową bombę skonstruowaną przy pomocy następujących składników: Animal Collective (pogłos na wokalu! ekspresja śpiewna! bębny! absurdalny tekst!), thrash metal i solówka gitarowa a la Brian May ze wczesnych, hard-rockowych krążków Queen. W skrócie: masakra. Klip też nie ułomek.

* * *

D
DENNIS WILSON i długo wyczekiwane wznowienie kompaktowe jego kultowego albumu Pacific Ocean Blue. Kto kocha Beach Boys i nie zna, powinien sięgnąć koniecznie.

* * *

E
ERA NOWE HORYZONTY. Byłem dwa dni, koncentrując się raczej na starszych produkcjach i retrospektywach. Z konkursowych nowości polecam polski krótki metraż fabularny "Falstart". Chwyta za serce. Szkoda że nie mogłem zostać na Herbercie. I to właściwie tyle.

* * *

F
FRANEK KIMONO. To z kolei, obok Papa Dance, krajowa reedycja roku. Zresztą brzmi jak Papa Dance (ci sami producenci), tylko bez chłopięcych, ornamentowych wokali, a zamiast tego z mrocznym posmakiem moroderowskiego "noir disco" i z mistrzowskimi recytacjami Piotra Fronczewskiego. Klasyk. I niech was nie zniechęci ten modny niedawno przebój Sokoła i Pono – to zupełnie inna bajka.

* * *

G
GIRL TALK. Czwarty longplay Grega znów prezentuje go w roli bezczelnego wirtuoza mash-upów. I jak zwykle te miksy są równie odkrywcze muzycznie (unikatowa polirytmia generowana wskutek nałożenia się poszczególnych "groove'ów"), co rewelacyjnie komediowe. Na razie tylko w wersji cyfrowej do pobrania z witryny wykonawcy (na zasadzie zeszłorocznego Radiohead – płacisz ile chcesz lub nic), jesienią dostępne w formie CD. Żadnej płyty z 2008 nie słuchałem równie często. Mega frajda, idealny soundtrack na lato. Bo to taki program "Jaka To Melodia" dla naszego pokolenia – z Gillisem zamiast Roberta Janowskiego i bez irytujących choreografii.
PS: Ciekawostka: moja matka rozpoznała na Feed The Animals około 40 kawałków (nie liczyłem na więcej niż 10) i obecnie słucha tego w samochodzie.

Top 10 momentów z Feed The Animals:

10 Shawty Lo pod Elvisa Costello
09 Tag Team pod Big Country
08 "Gimme gimme... seexyyy booooy" czyli Britney VS Air
07 Jay-Z rapujący pod "Paranoid Android"
06 "If your bitch chose me / You ain't a pimp / You're a fairy"
05 Lil Scrappy i Cassidy pod "All That She Wants" Ace Of Base
04 Missy Elliott pod Nu Shooz
03 Busta Rhymes pod The Police (ktoś był w Spodku? fajne?)
02 Yo Majesty pod Stardust
01 Lil Kim pod Metallikę

* * *

H
HAUPTSTRASSE 155 i HANSA MIXROOM, czyli śladami Bowiego Davida w Berlinie, zahaczając o knajpy w których się upijał i narkotyzował z Iggym. Doskonała wycieczka. Punkty na mapie, które trzeba sprawdzić na własne oczy, podobnie jak w Nowym Jorku idzie się do CBGB's, w Liverpoolu do The Cavern, a w Warszawie szuka się miejsca, gdzie kiedyś stała przedwojenna stajnia, w której... Oczywiście, kogoś może to mało obchodzić, ale dla mnie studio Hansa... Helloooooł.

* * *

I
INTERNET, a raczej jego niemal miesięczny brak w moim domu – czyli wielki technologiczny fakap, który zapewne antycypował Burial. Nie wiem tylko czy na s/t czy na Untrue. W każdym razie brak sieci bardzo uzdrawia. Nie dajcie się uzależnić od netu, drodzy!

* * *

J
JACK JOHNSON. Na jednej z imprez pewna koleżanka kolegi – fanka "indie" (czyli według niej Strokes, Franz Ferdinand i Coldplay) – postanowiła sprawdzić czy się znam na muzyce. Miałaby rzucić jakimś wykonawcą i sprawdzić czy go kojarzę. Uśmiechnąłem się, że raczej będę znał, bo zajmuję się tym zawodowo od paru lat... Niestety, ku mojemu zdziwieniu koleżanka kolegi spytała o Jacka Johnsona. O którym nie miałem najwyraźniej zielonego pojęcia. Próbowałem protestować, że to taki bokser, któremu Miles Davis poświęcił kiedyś album. Na nic. Zostałem obnażony. Nie znam się na muzyce. Jack Johnson chyba nie zapisze się w historii rocka, ale na pewno zapisze się groteskowo w historii moich wakacji 2008.

* * *

K
KUNG FU PANDA. Sam fakt, że bohaterem filmu jest Miś Panda, obligował mnie do wizyty w kinie. Wśród stanowiących lwią część widowni dzieci (średnia wieku 2.5 roku) czułem się wprawdzie jak umierający, osiwiały pradziadek, ale zdarzyło mi się parę razy wybuchnąć śmiechem. Zwłaszcza wymiata scena otwierająca, jeszcze przed czołówką. Gest odmowny wojownika, który nie chce walczyć dopóki nie skończy jeść... Absolut.

* * *

L
LEO WHY. Pytanie, które zadaje sobie cała Polska. Najcelniejszej odpowiedzi udzielił pewien kibic w pubie, gdzie wraz z kumplami oglądałem spotkanie z Austrią. Po golu wyrównującym dla gospodarzy zapadła cisza, przerwana takim oto incydentem: z wyższej kondygnacji powędrował na parter pusty kufel po piwie, rozbryzgując się o ziemię z desperackim, rozpaczliwym hukiem.

* * *

M
MINOGUE. Kylie of course. Jej czerwcowy występ w berlińskim Welodromie to spełnienie moich marzeń – gigantyczny show z kilkudziesięcioma tancerzami, wielokrotnie zmienianą scenografią i istnym "greatest hits" w setliście. "Babcia Kylie", jak ochrzcił ją żartobliwie kolega, rozpoczęła od wystudiowanych ruchów, od chłodnych gestów, od zimnych póz. W miarę przedzielonego (niczym spektakl teatralny) kwadransem przerwy koncertu jednak się rozkręciła, a w finale dała ostro czadu, by wręcz wzruszyć się (i nas widzów) na samo zakończenie, prosząc realizatorów, już po serii bisów, o dodatkową szansę na wykonanie pieśni z samą gitarą akustyczną. Co uczyniła. Dodam może anegdotycznie, iż połowę pierwszych kilkunastu rzędów stanowiła zwarta i gotowa reprezentacja ekshibicjonistycznych gejów. Mity o tym, że Kylie jest też ikoną środowisk homoseksualnych – potwierdziły się. W sumie "Your Disco" to jej "YMCA".

* * *

N
NELLY FURTADO. Haha. To dopiero był koncert. "I'm Like A Bird", "Turn Off The Light" i... rzeczywiście w trzecim kawałku, jak sobie tego życzyła Kanadyjka, zgasły na scenie światła, a z nieba w jednej chwili lunęło jak z wiadra. Deszcz atakował z boku i przez to wywołał panikę wśród kilkudziesięciu tysięcy fanów. Pół rocznego budżetu miasta doznań poszło w... Różnica między Open'erem 2007 a Furtado 2008 jest taka: Open'er był śmiercią z wykrwawienia, a Furtado – nagłą śmiercią od strzału w środek głowy. Zostałbym na powtórkę następnego dnia, ale po pierwsze z biletów "co mi zostało" (salon damsko-męski w Misiu), a po drugie rankiem przemoczeni i jak niepyszni wróciliśmy czym prędzej do Warszawy. Do domu przywiozłem torbę mokrych i ciężkich od wody ubrań. Super.

* * *

O
OFF FESTIWAL. Nie wiem, szykuje się jakaś towarzyska kulminacja sezonu. Toż tam będzie około pięćdziesięciu znajomych/przyjaciół z całego kraju, z którymi chętnie bym się spotkał, napił, pogadał, uściskał... W tym świetle na dalszy plan schodzą same atrakcje muzyczne, które przecież są imponujące. Nie wiem co to będzie. Hardkor.

* * *

P
PASKI. Któregoś dnia w pierwszej klasie liceum wszedłem sobie na luzie do szkolnego sklepiku i poprosiłem o "paczkę gum miętowych w paskach". Wszyscy obecni w pomieszczeniu parsknęli śmiechem. Jakiś miejscowy boss z klasy maturalnej podbił do lady i poprosił o "też paczkę gum miętowych – ale bez pasków". Śmiech stał się jeszcze głośniejszy. Jak na amerykańskich filmach dla młodzieży – czułem się ofiarą losu i tylko nie mogłem zrozumieć skąd ta reakcja, bo przecież tak właśnie się mówi na takie gumy. Ktoś mi próbował tłumaczyć, że mówi się "w listkach". Dla mnie to z kolei brzmiało debilnie. Cóż, przyjąłem swoją publiczną kompromitację. Trudno. I już zabrałbym ze sobą tę porażkę do grobu, gdy tymczasem ostatnio widzę w telewizji reklamę gum miętowych "w paskach". Tak! Tak właśnie się wyraził lektor. I to gumy jednej z najbardziej znanych marek. Ha! A więc po dekadzie to ja okazałem się moralnym zwycięzcą tamtego zajścia. "Wyszło na moje". Często tak w życiu bywa. I co (trzydziestoletni dziś zapewne) gościu – masz jeszcze jakieś wątki?

* * *

R
ROSJA – HOLANDIA 3:1. Jak już parę razy wspominałem, mimo że w podstawówce byłem fanatykiem piłki nożnej, to od kilku lat nie interesuję się tym sportem. I chociaż na odbywające się co dwa lata wielkie turnieje z ciekawości zerkam, a i finałem Ligi Mistrzów nie pogardzę, to nie towarzyszą temu żadne emocje. Ja już po prostu nie przeżywam meczów i nawet nasza narodowa reprezentacja mi zaczyna zwisać (smutne). Wyjątkiem potwierdzającym regułę był mecz Rosjan i Holendrów w ćwierćfinale Euro. Niewiarygodne co tam się działo. Oglądaliśmy ten mecz "outdoors" we włoskiej knajpie w Berlinie na telebimie. Miałem wrażenie że obcuję z jakimś dziełem sztuki – filmem, symfonią, obrazem – a nie spotkaniem piłkarskim. To co grali Rosjanie to była poezja. Niczym synteza esencjonalnych elementów z najlepszych futbolowych stylów świata – polot Brazylijczyków, konsekwencja Niemców, dyscyplina taktyczna Włochów, technika Hiszpanów, słowiańska kontra i tak dalej – team Hiddinka przez parę chwil wyemigrował poza układ słoneczny, grał piłkę z kosmosu. Guus jest geniuszem. Arszawin... Na usta cisnęło się "MVP! MVP!". Koleś był Michaelem Jordanem po trzech trafionych rzutach za trzy, wykonującym gest "wzruszenia ramion". Po ostatnim gwizdku zapchała mi się skrzynka od esemesów z gratulacjami, bo Rosjan typowałem na mistrza. Szkoda, że z późniejszymi triumfatorami na murawę wyszła zupełnie inna drużyna... Ale to już oddzielna historia.
* * *

S
SEKSOWNA fryzura Ani Przybylskiej na jednym z billboardów reklamujących "mistrzostwa świata w odpoczywaniu". Chodzi mi o ten kok czy cośtam, opadające z góry. Kapitalne. Ktokolwiek wymyślił to uczesanie jest moim krewnym w temacie estetyki.

* * *

T
TOUCH MY BODY – teledysk do piosenki Mariah Carey. Jazda obowiązkowa. Idźcie obejrzeć. Idźcie teraz, serio.

* * *

U
UFFIE. Następny jej singiel. Następne fotki w necie. Tym razem ze sceny, gdzie oboje z Feadzem paradują w koszulkach koszykarskich. Ona z numerem 69. Ta kobieta chce najwidoczniej zniszczyć przemysł fonograficzny. Jest zbyt wielopłaszczyznowym zjawiskiem socjologicznym. Jest metakomentarzem do kondycji rynku. Kończ tę płytę, laska.

* * *

W
WATERGATE. Być w Berlinie, stolicy europejskiego techno, mieście tętniącym zewsząd – z okien, balkonów, kawiarni, ulic – elektroniką, i nie pójść do jednego ze słynnych klubów tanecznych to jak, no wiecie – Rzym, Papież. Watergate jest miejscem dość ekskluzywnym – grają tam głównie sławy (tydzień później miał didżejować Weatherall) i ciężko wejść. Nam się po krótkich negocjacjach z bramkarzem udało. W środku ascetyczny wystrój, pusty parkiet i chłodny, dekadencki, bardzo "berliński" właśnie klimat. Impreza rozkręciła się około drugiej-trzeciej. W przeciwieństwie do polskich "dyskotek", gdzie publika wciąż błaga o hity i zniechęca się jakimkolwiek przejawem ambitniejszych bitów, tam rządzą minimal, elektro i microhouse. Wiele razy śniłem o tym, by uświadczyć z bliska ludzi podrygujących ochoczo do muzyki typu Isolee czy Michael Mayer. I nareszcie uświadczyłem. Tłumy. Ściśnięte tłumy. Oszczędna ekspresja, odstaw-dostaw, miarowy korpus i czasem parę pojedynczych ozdobników rękami. Większość z zamkniętymi oczami. Kompletny trans, który wciąga i ciężko mu się oprzeć. Gdy wychodziliśmy wyczerpani intensywnym bounce'm, na zewnątrz było już jasno. Ale w Watergate impreza dopiero wkraczała w swoje apogeum. Ci ludzie są chorzy. I tak bardzo, bardzo cool.

* * *

X
XXX... Naprawdę nie mam pojęcia co tu dać.

* * *

Y
YYY... Ale co?

* * *

Z
ZAKOŃCZYŁEM współpracę z pismem PULP. Oby wiodło się tej gazecie jak najlepiej, bo w Polsce potrzebna jest jak mało co!

Dziękuję, pozdrawiam.

(Offensywa, 2008)