W poszukiwaniu głębi płyt analogowych

 

Czas wyłączyć tę płytkę i zacząć pisać pierwszy dla Porcys.com felieton.

Moja relacja "muzyka – nośnik" ulegała na przestrzeni lat różnym przemianom, warunkowanym bardziej, lub mniej racjonalnymi czynnikami. Pamiętam, że jako kompletny szkrab nie byłem zainteresowany rozpatrywaniem problemu różnych form odbioru dźwiękowego. (Dobra, mówię tu o wieku trzy, cztery lata, bez kitu.) Ale już wówczas miałem styczność z wieloma nośnikami dźwięku i chcąc, czy nie chcąc, stopniowo wyrabiałem sobie na ich temat zdanie. Magnetofon, jeden, drugi, był mi najbliższy i stanowił podstawowe źródło muzyki w domu. Walkman był zabawką i w raczej w tych kategoriach go rozpatrywałem (inna sprawa, że dawał możliwość intymnego kontaktu z muzyką). O taśmach szpulowych słyszałem sporo, a kilka nawet widziałem na własne oczy, u wujka (bodaj The Wall to było, ale nie zaświadczę). Natomiast winyle: z nimi zawsze było trochę inaczej.

Mając latek kilka zasłuchiwałem się w dwie analogowe pozycje Beatlesów, dwupłytową The Beatles First z Tonym Sheridanem i koncertową The Beatles At The Hollywood Bowl. Oprócz słuchania, było też oglądanie: rozkładane obwoluty ukazywały to cztery gigantyczne portrety "wielkiej czwórki", to serię fascynujących kolorowych znaczków z podobiznami Liverpoolczyków, to wreszcie czarno-białe reprodukcje okładek wszystkich albumów zespołu. Dalej, była kultowa, prekursorska dla polskiego hip-hopu (hehe) płyta Małe Wu Wu (check it out: z tyłu okładki Voo Voo dziękuje Bartkowi Waglewskiemu!). Gdy rozłożyło się kopertę, oczom kilkulatka ukazywała się wspaniała gra planszowa, w którą sam rżnąłem jak stary hazardzista. W ogóle jak na małolata to zbiory miałem pokaźne: był Paul Anka ze swoimi 15 Big Hits, było In The Beginning Shakin' Stevensa, była w końcu, hm, Natalia Kukulska z czasów, kiedy jeszcze się nie malowała (przebój "Puszek – Okruszek"!).

Mówiłem o tym, co z analogami można było robić? Jasne, prócz wchłaniania piosenek podziwiało się olbrzymie zdjęcia na tekturowych okładkach. Ale jest jeszcze inna kwestia. Jak wiadomo, winyle posłużyły na pewnym etapie rozwoju muzyki jako źródła sampli, loopów etc. Także i mnie to dopadło, w liceum konkretnie. Wyciągnąłem stary, zakurzony, czerwono-czarny adapter, ten sam, na którym odtwarzałem krążki wymienione powyżej i bawiłem się w DJa. Kręcone do tyłu fragmenty koncertu symfonicznego zabrzmiały jak psychodelia, której Bill Doss i W.C. Hart nie wymyśliliby i po tygodniu ciągłego szprycowania. Z kolei skrecze na trąbce Louisa Armstronga miały w sobie echa sztuczek Geoffa Barrowa, poziomu nie porównując rzecz jasna. W sumie, byłem zadowolony z siebie, bo kombinowałem z czarnymi kółkami jak tylko mogłem. Widać więc, jak na dłoni wielofunkcyjność winyli, prawda?

Nie zanudzałbym was wcale tymi wywodami, gdyby nie ciekawa przygoda, jaka mnie niedawno spotkała. Najpierw, kilka tygodni temu kolega uraczył mnie prezentacją analogowego Revolvera (brytyjski oryginał z 1966 roku!) na swoim sprzęcie. Trudno wyjaśnić na czym to polega, ale znane na pamięć piosenki grały inaczej, niż na CD. Grały głębiej. Ale radocha! Tydzień później pewien niezwykle sympatyczny Brytyjczyk pożyczył mi część własnych zbiorów winylowych singli. Dziewięć płytek, w jednej dużej reklamówce. Następnego dnia rano, zamiast po raz setny zarzucić Since I Left You (kurczę, to się powoli staje nałogiem!), wydobyłem zasłużony adapterek, podłączyłem kolumienki i zaczęła się uczta. Skąd mogłem wiedzieć, że będzie tak apetyczna?

Wyjmując ostrożnie z folii ochronnych te bezcenne skarby, oczom własnym nie wierzyłem. Czego tam nie było! Pierwsza przykuła moją uwagę, powodując automatyczną trzęsionkę, biała koperta z dużym napisem "Immediate", w której znajdował się... No, co? Prawdziwy, jak malowany, pomarańczowy London Calling! Bez kitu! Nalepka informuje: Side A "London Calling", Side B "Armagideon Time"! CBS Records, rok 1979! No chyba nie muszę nic mówić, mam nadzieję. Ten singielek, wydany w grudniu 1979, jako jedyny promował tak samo zatytułowaną dużą płytę. Płytę, która jest jedną z najbardziej udanych prób charakterystyki nastrojów społecznych Wielkiej Brytanii w historii. Tylko Angole rozumieją w pełni, o co biega w tym wszystkim. Dlaczego Strummer był zajebisty i dlaczego The Clash był otoczony kultem. Spoko, też mi się podoba.

Jeden London Calling potrafi zwalić z nóg, gdy pomyśleć o tym wszystkim. Ale to dopiero początek! Zestaw jest wprost imponujący. Pójdźmy chronologicznie. Z 1972 są aż trzy krążki. Najpierw Stonesi i ich "Tumbling Dice" z klasycznego Exile On Main Street (na drugiej stronie "Sweet Black Angel") oprawiony w różową kopertkę przedstawiającą słynne czerwone usta z jęzorem. Roxy Music reprezentuje pierwszy singiel formacji "Virginia Plain" z self-titled debiutu (na odwrocie kawałek "The Numberer"). Kolejny rarytas to "All The Young Dudes" grupy Mott The Hoople. Napisany przez Davida Bowiego, pozwolił jej osiągnąć sporą popularność. Ja jeszcze pamiętam wykonanie na żywo tego utworu, bardziej nawet przejmujące, z koncertu ku pamięci Freddy Mercurego. Przedziwnie skonstruowane kółko (jakiś "chwytnik" w środku) uzupełnia "One Of The Boys".

Dobra, to był rock z 1972. Przejdźmy do punku i nowej fali! The Stranglers i ich debiut Rattus Norvegicus, to jest dopiero granie. Mamy słynne "Peaches" na stronie pierwszej i "Go Buddy Go" na drugiej. To 1977. W rok później Buzzcocks opublikowali drugą płytę, Love Bites i kilka singli, z których ja miałem okazję przesłuchać "Ever Fallen In Love" / "Just Lust". Jeśli jednak Buzzcocks się podobają, to rozwala na pół wyśmienita nowozelandzka formacja Split Enz! Kapitalna piosenka "I Got You" i instrumentalna miazga "Double Happy" przywołują na myśl Bowiego z czasów kolaboracji z Eno. Mistrzostwo świata, zapowiadające materiał True Colours. Zakończę na jeszcze jednym punku w postaci "Killing Time" / "G.L.C." The Members oraz na fantastycznym Elvisie Costello – "I Can't Stand Up For Falling Down" z Get Happy!!, wydanej w trzy lata po legendarnym debiucie My Aim Is True (na stronie drugiej gości "Girls Talk").

Cholera, jeśli sądzicie, że wymieniam te tytuły dla zwykłej przechwałki, to już was wyprowadzam z błędu. To nie moja wina, że przytrafiła mi się taka akcja! Pod wpływem winylowej sesji doszedłem natomiast do pewnych wniosków, którymi się w tym momencie dzielę. Mianowicie: jest w analogach coś więcej oprócz trzasków, ładnych okładek i zgrzytania igłą po powierzchni krążka. Słuchając czarnych płyt naprawdę czuje się powiew historii, uczestniczy się w swoistym nabożeństwie. No bo patrzcie: one zostały wtedy wydane! Ktoś je wtedy kupił! I dziś mam możliwość nimi się delektować. London Calling, oryginalny, prawdziwy! Czujesz to? Whoa.
(Porcys, 2002)