Uniosłem się

 

"Nie jesteście w stanie poczuć, jakie to jest uczucie".

Skoro ostatnio dość szczegółowo pisałem w tym cyklu o muzyce sensu stricto, to dziś dla odmiany proponuję chwilę oddechu od muzycznej "struktury, faktury, powierzchni, koloru, materii" (jakby to ujął Iwo Czarnecki, pamiętny architekt wnętrz z "Czterdziestolatka"). Chciałbym bowiem odgrzebać pewien wywiad. Ale proszę się nie martwić – chodzi o wywiad z muzykiem dotyczący mechanizmów rządzących rynkiem muzycznym. Moi mili, podzielę się tutaj swoim nałogiem – otóż regularnie powracam do trzeciej (z czterech) części wywiadu z raperem Peją przeprowadzonego przez portal CGM w 2008 roku. Dziś to już powszechnie znany tekst kultury, ale jego interpretacja wcale nie jest czymś oczywistym.

Skąd u mnie ta fascynacja trzema minutami monologu Ryszarda Andrzejewskiego? Przede wszystkim ten filmik bardzo trudno jest sklasyfikować. Nie pamiętam drugiego filmiku z cyklu "internetowy hit", w którym zachowany byłby tak doskonały balans elementu komediowego i treściowego. Większość tak zwanych "śmiesznych empetrójek" i wszelakich tego typu pochodnych plików multimedialnych operuje na poziomie bezpośredniego szyderstwa. Wyzłośliwiamy się z powodu czyjejś niewiedzy, wpadki, niezdolności do logicznego bądź eleganckiego wyartykułowania swoich myśli albo zwyczajnie nabijamy się z kompromitujących zachowań, ruchów, gestów. Mówiąc wprost – ani Oksana od uwolnienia krasnali ogrodowych, ani Tomasz Badyński od stacji Neste, ani Anna Jękosz od Szczupaków, którzy chcą spalić Matkę Boską Częstochowską nie mówią nic odkrywczego, ciekawego czy ważnego, jeśli potraktować ich wypowiedzi na serio. W podanych przykładach mamy odpowiednio średnio rozgarniętą prowincjonalną imprezowiczkę, zgorzkniałego bufona-nerwusa bez powodu wyzywającego niewinnego konsultanta telefonicznego oraz chorą psychicznie ofiarę propagandy Radia Maryja. Wszystkie te postaci są zaledwie sztucznymi konstruktami, wirtualnymi błaznami z jedyną funkcją kulturową – a jest nią dostarczenie cynicznym użytkownikom internetu abstrakcyjnego powodu do śmiechu. Liczy się pusty efekt, bo przekaz tych skeczów jest nieistotny. Ba, przekazu zwyczajnie nie ma.

Nie raz i nie dwa próbowano sprowadzać sławetną tyradę Pei do takiego właśnie skeczu. Wiadomo jaki ma w mediach wizerunek Peja – od zawsze trochę głupkowaty, "szacunek ludzi ulicy" przedkładający nad wartości intelektualne, być może nawet odrobinę niepoczytalny, na co wskazywałby legendarny incydent w Zielonej Górze. Cóż, mogę się z tymi zarzutami zgadzać lub nie. Mogę robić wielkie oczy czytając fragment wywiadu z "Klanu" z 1999 roku, w którym Peja opowiada, jak pobił w autobusie dziewczynę i potem ludzie bili mu za to brawo. Mogę wreszcie podważać techniczne umiejętności Pei przy mikrofonie – bo wybitnym raperem, mimo świetnego rozeznania w meandrach hip-hopowej historii, to on nie jest (pierwsze miejsce w niedawnym rankingu "Machiny" na najlepszych krajowych MC należy potraktować jako kiepski żart). Ale nie oszukam sam siebie – ilekroć włączam omawiany monolog, to część mnie automatycznie sympatyzuje z mówcą. A może nawet się z nią identyfikuje? Z kolei druga część mnie wyławia efekt groteskowy – pewną ewidentną nieporadność, niezręczność, komizm, wręcz przaśność stylu przemawiającego. Zaś zderzenie tych dwu jakości owocuje czymś piorunującym.

Myślę sobie, że nikt inny nie był lepiej predestynowany do nakreślenia bolesnego portretu tragicznej rzeczywistości naszej fonografii. Po stokroć wolę w tej roli nieokrzesanego, wulgarnego i spiętego Peję od jakiegoś wyluzowanego, kulturalnego żartownisia posługującego się dziennikarską polszczyzną i sypiącego z rękawa uprzednio przygotowanymi panczami. Moment, w którym Peja nagle kieruje wzrok w stronę obiektywu (2:33) i zaczyna pouczać poniewieranych przez siebie, niezdefiniowanych z imienia i nazwiska, piwno-kiełbasiano-festyniarskich pseudo-gwiazdorów nosi według mnie wszelkie znamiona katharsis. Oto stoimy przed "czystą brudną prawdą" (nie mylić z "Czystą Brudną Prawdą") i całą jej oczyszczającą mocą. Ten niewyreżyserowany, niewykalkulowany strumień świadomości praktycznie nie ma słabych punktów. Charyzma Ryśka hipnotyzuje, jego szczerość nie podlega żadnej wątpliwości i nawet celowo komediowe zagrania (na przykład wtręt "platynowych łyżeczkach") sprawiają wrażenie całkowicie spontanicznych. Peja mówi głośno, bezpardonowo, "z buta", wszystko to, co niby wiemy, ale albo brakuje nam okazji, albo odwagi, by to wszem i wobec wyrazić. Zawsze wolimy się pod czymś podpisać, niż sami to wykrzyczeć? Peja zrobił to za nas.

Przez kilka lat zdążyłem obejrzeć ten filmik ze sto razy i ani razu mnie nie znużył. Nie wiem do końca, czy bardziej zgadzam się z każdym słowem rzuconym na temat polskiego "paszołbiznesu", czy bardziej bawi mnie (swoją bezpośredniością, niezdarnością, potocznością) styl, w jakim Peja zrównał z ziemią fikcyjny system gwiazd na polskiej scenie muzycznej. Chyba i jedno, i drugie, a to, jak wspomniałem, rzadkość.

Gdyby kogoś ominął ten klasyczny już monolog, to teraz zapraszam na krótki seans. Patrzcie i słuchajcie uważnie, bo kto wie, czy kiedykolwiek publicznie padną prawdziwsze słowa o rodzimej branży muzycznej:

(T-Mobile Music, 2012)