UNDERWORLD

 

Second Toughest In the Infants (1996)

Najbardziej monumentalne dzieło grupy, choćby i z powodu rozmachu formalnego. Długaśny longplay otwierają dwie suity – "Juanita : Kiteless : To Dream of Love" i "Banstyle / Sappy's Curry" - razem trwające pół godziny i konstrukcją przypominające raczej manewry ikon progresywnego rocka, niż muzykę klubową. Nikt inny w techno nie budował kulminacji równie pedantycznie – dzięki tym uważnym zabiegom narracyjnym pierwsze wejście gitary w "Juanita" brzmi tak podniośle, jakby cywilizacja właśnie przywitała nadejście nowej ery. Futurystyczna architektura bitów Darrena Emersona nie zna granic, a utwory czerpią z jungle, dance, dubu, hip-hopu i nawet hinduskiej ragi ("Blueski"). Karl Hyde jak zwykle udaje nawiedzonego kaznodzieję, ale chyba nikomu takie pretensjonalne melodeklamacje nie wychodziły skuteczniej.
(T-Mobile Music, 2012)

Beaucoup Fish (1998)

W składzie z didżejem Darrenem Emersonem grupa Underworld nagrała trzy wspaniałe studyjne albumy, z których ten ostatni Beaucoup Fish ukazał ją w najłatwiej przyswajalnej wersji. Niemal dwunastominutowa suita "Cups" mknie migoczącą autostradą przyszłości z gracją topmodelki na wybiegu. "Bruce Lee" zapętla zwarty, skrzący motyw ewokujący Michaela Jackson z Bad albo Prince'a z etapu Parade. "Push Upstairs" z powodzeniem dryfuje po tafli jeziora downtempo. "Skym" to nieruchomy, odrętwiały lament, uspokajający niczym ballady Gillespiego na Screamadelice. W wywiadzie promującym wydanego jakoś w miarę równolegle Polovirusa Tymon Tymański nazwał Underworld "artystycznym techno". Taka figura odrzuca mnie doktryną gitarocentryczną (że niby normalne techno nie jest artystyczne?), ale jest w tym coś adekwatnego. Numery typu "Something Like a Mama" i "Winjer" są już tak wypolerowane, pedantyczne i wilgotne soundowo, że budują pomost między wzorcami techno i house'u, a micro/minimalistyczną metodą wypracowaną wkrótce przez niemiecki label Kompakt.
(T-Mobile Music, 2012)

"Two Months Off"

Kumpel relacjonował mi niedawno jak wygląda "zabawa" w reprezentatywnym angolskim klubie. Dziewczyna odchodzi od baru z dwoma drinkami i piwem pod pachą, zatrzymuje dowolnego pacjenta, wręcza mu piwo, strzela se drinki, bierze piwo, wychyla piwo i śmiga na kwadrat. Na kwadracie co leci? Dziś pewnie – jak raportuje inny znajomek – jakieś grime, jakieś 2step. Na milenijnym zakręcie leciało Underworld. Zaliczenie ekipy w poczet najcenniejszych asów w historii house'u to sprawa dość oczywista, a wizjonerskie, prekursorskie albumy Dubnobasswithmyheadman i 2nd Toughest In The Infants spoczywają honorowo w galerii legendarnych osiągnięć gatunku. Jednak ten singiel z 2002 roku kondensuje być może każdy element poświadczający o klasyczności wydawnictw formacji z 90s w sposób, jaki nie dokonał tego żaden z jej poprzednich utworów. "Two Months Off", ze względu na markowe narastanie napięcia i rozciągniętą do barier niemożliwości intensję transu nazywany był kopią słynnego "Born Slippy". Cholera, wybaczcie jeśli teraz zbluźnię i zszargam świętość narkotyzujacych się co weekend brytyjskich klubowiczów, ale ta taneczna fuga jest jeszcze lepsza. Maksymalistyczna progresja minimalnego wątku serowych synth-brassów, speedowe tupanie ibizowego bitu i polifonia perkusjonaliów zazębiają się w monolit. Jak zawsze, liryki Underworld nie znaczą nic, operując wyświechtanymi hasłami pozwalającymi na sprawniejsze ocieranie się o partnerkę w pląsach ("You bring light in / To a dark place"). Ale jak się ten watek rozwija, osiągając czystą rozkosz pod koniec. To co, "jebniem dansa"?
(Porcys, 2005)

* * *

"Jestem w podziemiu, jestem hardkorowy"

"Yeah, don't worry about me, I'm second toughest in the infants now"

"Mmm...Skyscraper I Love You"

jakoś bez echa przeszła trzydziesta rocznica wydania debiutanckiego longplaya brytyjskiej formacji, która jako jedna z kilku wręcz uosabia pojęcie "pure 90s". poczekałem chwilę, aż ktoś się zreflektuje, ale widzę, że nadaremnie. w ogóle rzadko się w te dni dyskutuje o dorobku Underworld – co mocno dziwi, biorąc pod uwagę nie tylko ich zarezerwowane miejsce w panteonie techno i unikalny pomysł na przebogatą fuzję stylów, ale też niepodważalny wpływ na EDM-owy krajobraz ostatniej dekady. 

po dwóch sympatycznych, choć deczko schematycznych płytach z synth-popowego rozdania, do mających korzenie w nowofalowej grupie Freur panów Karla Hyde'a i Ricka Smitha (aż prosi się o cytat z Tymona na Polovirusie, który przecież Underworld uwielbiał: "gigant z Holandii, koleżka...") dołączył młodziutki didżej Darren Emerson, zafascynowany najnowszymi trendami w bitowej elektronice, podpatrzonymi ponoć podczas nowojorskich wojaży. w naturalny sposób nastąpiła więc zmiana targetu z pop/rockowego na klubowy. jako trio zespół opublikował trzy studyjne longplaye, z których każdy ma osobny sznyt, klimat i znaczenie – pionierski, przyczajony Dubnobasswithmyheadman, najbardziej doszlifowany narracyjnie w sensie albumowego formatu Second Toughest... i zwarty konstrukcyjnie, zawierający najwięcej pojedynczych strzałów, pękający w szwach od hooków Beaucoup Fish

na tych krążkach trio przedstawiło szczególny rodzaj dance'owego synkretyzmu – "egzystencjalny rave" w służbie hedonistycznego, miejskiego futuryzmu. to muzyka która wiarygodnie odmalowała afirmację narkotycznej ekstazy – i faktycznie potrafiła brzmieć TRANCECENDENTNIE (oczywiście nie na trzeźwo i nie przy dziennym świetle). nadal zadziwia rozbudowana, quasi-progresywna architektura wielowątkowych miksów, gdzie bogato inkrustowana plemiennymi polirytmiami post-moroderowska MECHATRONIKA pulsu spotyka repetycyjność hinduskiej ragi, barwową rozkosz new age'u, przejrzystość dopiero kiełkującego niemieckiego micro-house'u, jazzowy posmak trip-hopowego "miękiszu", dezorientację avant-disco Arthura Russella, a nawet bujny minimalizm Steve'a Reicha (acz bez dosłownej imitacji w sferze aranżacyjnej). 

owoce tych eksperymentów leżą czasem blisko barokowego IDM Mouse on Mars, politycznego "house'u z misją" Terre Thaemlitz czy melancholijnego downtempo Larry'ego Hearda. lecz własną, niepodrabialną tożsamość nadał im performens Hyde'a na mikrofonie. facet "robił te rzeczy z wokalem, co Mark E. Smith". deklamowane lub skandowane przezeń teksty to jakby popkulturowy patchwork – pozornie randomowe strzępki zasłyszanych w tłumie rozmów, które układają się w rodzaj abstrakcyjnego kaznodziejstwa o sporym potencjale meta-komentatorskim. w pewnym sensie antycypują one przeładowanie informacyjne XXI wieku, postępujący problem multitaskingu i "short attention span" naszej epoki. dzięki warstwie lirycznej często padały porównania do Wire – podobny cross z projektowaniem, modą i wszechstronnie rozumianą ESTETYKĄ.

po odejściu Emersona, który postanowił ograniczyć się do kontynuacji kariery didżejskiej, Hyde i Smith nagrali kilka mniej spektakularnych, acz zawsze dopracowanych i solidnych krążków, na których sporadycznie udało im się udowodnić niebagatelne skillsy i udanie nawiązać do własnej spuścizny z lat 90. 

a to prywatne top 10 (...i w nawiasie luźne skojarzenia):

1. Cups (ten "kryształek nocnej opowieści" zdobi mój skromny deep-house'owy miks Autumn Nights)
2. Two Months Off (nadal niedościgniona euforycznosć i hymniczność przewodniego tematu)
3. Juanita : Kiteless : To Dream of Love (SYNTHFONIA iście epickich rozmiarów)
4. River of Bass (taki sound design latał po "chill out roomach" w 90s)
5. Holding the Moth (kolejne potwierdzenie że bez Emersona też potrafią świetnie komponować)
6. Bruce Lee (zabawna parodia new jack swingu Jacko/Rileya z Dangerous)
7. Banstyle / Sappy's Curry (podkład = prototyp "Iskrzy Iskrzy" Husky?)
8. Something Like a Mama (przestrzenność, której Goldie nie powstydziłby się na Saturnz Return)
9. Jumbo (post-Kraftwerkowa, utopijna wizja świata przyszłości – "biały Jumbo cię uniesie...")
10. Born Slippy (well... wszystko już powiedziano)
(2018)