ULTRAMAGNETIC MC’S

Critical Beatdown (1988)

"Ja to myślę tak, że należy słuchać wszystkiego… Dlatego, że… Ja muszę Ci powiedzieć, ja miałem taki kłopot z… Muzyką rap. Ja zupełnie nie rozumiałem, o co chodzi… I właściwie kiedy zacząłem tego słuchać, kiedy zacząłem czytać o tym zjawisku jakim jest bądź był rap… To nagle odkryłem, że jest taki rap malowany, to znaczy ten który ma doprowadzić do dwóch domów w okolicach Kalifornii i do złotego łańcucha na szyi… Ale jest także taki rap prawdziwy. On często nie przebija się do mediów, a można go spotkać, wystarczy zejść do małego sklepu w Nowym Jorku, gdzie siedzi pan wątpliwej aparycji i on ma takie rzeczy". "Ale dla mnie rap to przede wszystkim energia i pochwała życia. I rytm – ten rytm który gubimy na co dzień, a który jest absolutnie wszędzie. Ja uwielbiam słuchać takiego właśnie klasycznego słownego rapowania, które starcza za całą muzykę, całą melodię".

Sami wiecie, że znaczną część rapowej spuścizny z lat 80. w większych porcjach (as in "longplayach") można dziś traktować wyłącznie w kategoriach "badania historycznego". Oczywiście, był to szalenie istotny okres "fundacyjny", którego wkładu i roli dla ewolucji gatunku nie sposób przecenić. Zdarzały się fantastyczne strzały, porywające single, pojedyncze ekscytujące zjawiska. Ale statystycznie biorąc 95% jointów sprowadzało się wtedy do jeszcze dość schematycznych nawijek oraz podkładów opartych o GOŁE bębny, ewentualnie jeden prosty sample czy cut. I nawet jeśli redaktor Skowyra doszukał się tropu Autechre na Paid In Full, a Rakim wynalazł tam flow stanowiący potem szablon/referencję dla wielu pokoleń, to jednak "to these ears" zwykle brakuje w owej erze napięcia między odkrywczością bitów, a totalnie wciągającymi gadkami. Z obecnej perspektywy to najcześciej hip-hop "który jest taki sobie, ale JEST WAŻNY", cytując Hetmana Wielkiego Koronnego.

I tu wjeżdża nadal niedoceniony debiut ekipy z Bronxu – imho pod względem intensywności, treściwości i faktycznej "newschoolowości" materiał niezrównany w stricte hip-hopie lat 80. To nie jest zaledwie miła "pocztówka z epoki" ("synku, tak wygląda baleron") i pożywne źródła próbek dla "czasów nowożytnych" (choćby "Give the Drummer Some" i tytułowy u Prodigy, "Ego Trippin'" u Amerie, "Ease Back" u Nasa). To konfrontacja twarzą w twarz z chwytliwym modernizmem zarówno w płaszczyźnie dźwiękowej (prorocze sklejki spod ręki Ced Gee, które naśladowali Prince Paul i Bomb Squad, a "Delta Force One" w ogóle pachnie 94diskont albo Jelinkiem), jak i lirycznej (surrealistyczna metaforyka sci-fi strumieni świadomości – głównie Kool Keith). Ale co najistotniejsze – między tymi sferami zachodzi reakcja chemiczna. Nie czuję ani produkcji Ced Gee na Criminal Minded, ani kolejnych rzeczy od UMC (lol), ani też solówek Keitha (które dla odmiany uważam za lekko przeceniane). Ale regularnie zapuszczam Critical Beatdown i nic nie skipuję.

highlight – youtube.com/watch?v=Gnb9vljBLTg (evocative moment: splot komponentów – potoczyście synkopowane głosy i cząsteczki poszczególnych ścieżek manewrują kolizyjnie, co rodzi unikalne rykoszety)
(2023)

UNDERGROUND RESISTANCE

 

"Eye Of The Storm"

99% wspomnieniowych artykułów o instytucji Underground Resistance (bo pod tą nazwą krył się zarówno "kolektyw" wykonawczy, jak i label) kładzie główny nacisk na sferę ideologiczną. I w sumie ciężko z taką optyką polemizować, bo attitude "Mad" Mike'a Banksa i Jeffa Millsa (później dołączył Robert Hood, a ostatecznie nazwa pozostała de facto pseudonimem Banksa) nie bez przyczyny bywał porównywany do Public Enemy, tyle że w świecie techno. Do tak śmiałych analogii prowokowała "paramilitarna" wymowa ich działalności i zdeklarowana walka z systemem, rozumiana zresztą dosłownie – na przykład grupa zrezygnowała z tradycyjnie praktykowanych umów dystrybucyjnych na wyłączność i operowała samodzielnie, wchodząc we współpracę na własnych warunkach z didżejami, influencerami i sklepami. Zwłaszcza Mad Mike rozumiał tę partyzantkę w kategoriach stricte politycznych i pod wieloma względami pozostał wierny swoim ideałom. Paradoks polega jednak na tym, że na słynnej, debiutanckiej EP-ce UR z 1990 roku, zatytułowanej Sonic, obok jawnie konfrontacyjnych, paranoicznych, post-industrialnych, zwartych i gotowych do ataku pocisków kryje się lśniąca całkiem błogim blaskiem perełka. 

I proszę, tak się składa, że stricte muzycznie to właśnie ona wydaje mi się najzacniejszym dokonaniem walecznych, niepokornych reprezentantów Detroit. Nie trzeba bowiem znać na pamięć świadectw w rodzaju Sekcji Zwłok Ameryki Leduffa i chyba nie trzeba nawet być czarnoskórym (piję do sławnych słów Banksa), żeby intuicyjnie poczuć tę futurystyczną ekstazę. Zdarzało mi się grać w tę grę – a mianowicie zastanawiać się nad precyzyjnymi korzeniami bieżących artystów, którzy dysponują szczególnie charakterystyczną, własną estetyką. Leniwym i dość oczywistym skojarzeniem w przypadku Matta Cutlera jest monumentalny dorobek grupy 808 State, ale gdyby spróbować pieczołowicie i drobiazgowo odmalować mapę jego antenatów, to wpadlibyśmy w tarapaty. Między innymi dlatego, że patent Lone to coś szczerze odkrywczego: chwilami harmoniczne pejzaże dryfującego gdzieś w odległych galaktykach Iasosa zestawione z digi-synkopą pionierów junglizmu. Natomiast najbliżej tej chorej, rave'owej, barwnej wizji byli właśnie UR w "Eye Of The Storm". Coś jak inspiracje autora "szmaragdowych, fantazyjnych tracków" w pigułce. 
(2017)

 

UNICORNS

 

Who Will Cut Our Hair When We're Gone? (2003)

Naiwni, przestraszeni Unicorns wybyli z sypialni swych kanadyjskich domków, ujawniając ten skromny acz zuchwały debiut, ku niezdrowo głośnemu aplauzowi i uciesze niezależnych środowisk. Podkreślano nieskrępowaną chęć odkrywania niezagospodarowanych rejonów popu, młodzieńczą pasję i nieprzeciętny talent. Mówiono też o przełamywaniu barier, wrażeniu niedosytu i wielowątkowym wariactwie. To, szczerze powiedziawszy, bardzo dziwi. Po raz kolejny z rzędu usłyszałem efektownie wyegzekwowane artystyczne oszustwo. Może i ci kolesie kombinują z barwami instrumentów, przeplatają w sposób kolażowy aranże. Lecz niestety ich piosenki, traktowane jako materiał źródłowy poddawany dopiero obróbce, są toporne i wtórne. Ani jeden hook, powiedzmy poza świetnym riffem "Inoculate The Innocuous", nie orzeźwia. W rezultacie Who Will Cut Our Hair When We're Gone?, mimo wielu zalet i oczywistych wartości, nie wykracza poza your-everyday-lo-fi-pop.

Żeby była jasność: doceniam wymyślność grupy w perspektywie formy. I zgoda, na papierze siłą Unicorns jest poszatkowanie konstrukcyjne. Totalne przekreślenie dogmatów w rodzaju zwrotka-refren-zwrotka. Utwory rozwijają się nieprzewidywalnie. Ale tylko na papierze. Są dziesiątki płyt, które nie tylko zaprzeczają formalnym kliszom, ale oferują także zajebiste kompozycje. Żeby nie szukać daleko, chwyćmy rzeczy z tego roku, choćby Offcell Pinback. Cóż za talent! Oni mają talent! Prowadzą tematy pod różnymi tłami harmonicznymi, wprowadzają drobne modyfikacje. Kują śliczniutkie malutkie epiki. "Microtonic Wave" i "Grey Machine" rozkwitają jak rośliny. Dopasowanie szczegółów zachwyca współodniesieniami. I powiedzcie, czy te kawałki są zbudowane według metody zwrotka-refren? Zupełnie nie. Taki problem? (Że nie wspomnę już o It Was Hot Microphones.) Czyż nie rozchodzi się tylko o pewien dar songwriterski? Unicorns go jeszcze nie posiedli.

Muzyka nie może być jedynie wykoncypowaną strukturą, bez właściwości "promieniowania" na słuchacza. Muzyka powinna działać zarówno emocjonalnie, jak i intelektualnie; tak estetycznie, jak i matematycznie. Dlaczego Unicorns mogą sobie śpiewać dowolne linie bez związku z następstwem akordów, polegając tylko na legitymacji "nowatorstwa"? Dlaczego wstęp "Tuff Ghost" snuje się jak przymulony pijak nad ranem, nie oferując sensownych progresji? Dlaczego końcówka "Child Star" załamuje beznadziejną "dziecięcą" stylizacją z głupawym "I hate you / I hate you", w dodatku kompromitując się podkładem? Dlaczego od numerów pokroju "Tuff Luff" lub "Let's Get Known" zieje na odległość wypełniaczem? Dlaczego obiecujący "I Was Born (A Unicorn)" nie rusza się z miejsca o krok? Z powodu braku natchnienia? Dobrze wiemy, jak trudno jest wyczesać coś, co nie tylko intryguje kształtem, ale i wymiata melodycznie. Przysłowiowe Emergency & I to ideał pod tym względem; Unicorns zaś, są paczką ambitnych chłopaków, szkoda, że pozbawionych wyczucia czysto muzycznego.

Aha, no i jeszcze ten słynny wątek śmierci. Wielka podjarka: popowa płyta o śmierci. Gdy zobaczyłem, iż tytuł pierwszego kawałka brzmi "I Don't Wanna Die", rozkleiłem się. Doznałem też przy pomyśle na zakończenie płyty. Każdego dnia myśl o śmierci nie daje mi spokoju. Jak każdy człowiek, nie mogę nie reagować gęsią skórką, jeśli w co drugim tekście mowa jest o nieuchronnym końcu. Ale, na miłość boską, opamiętajmy się! Według mojej teorii istnieje coś takiego, jak "uwiarygodnienie" warstwy literackiej przez muzyczną. Chcecie popu o śmierci? Posłuchajcie histerii Modest Mouse, gdzie Brock skomli o życie wieczne niczym torturowane, wygłodzone zwierzę. Albo, na przeciwległym biegunie, rezygnacji Magnetic Fields, z Merrittem wygłaszającym zimnym tonem zdania typu "I don't care what people say / Life is too short". To jest genialny pop o śmierci. Ponieważ teksty są wsparte tak przejmującymi, wwiercającymi się w serce melodiami, że chce się płakać / wyć. To co, że Unicorns śpiewają w openerze "We don't wanna die / In a plane crash"? Z tym miękkim, Gibbard-esque timbre i pod tą banalną melodię brzmi to zaledwie jak trzeciorzędne emo.

Reasumując, dałbym Unicorns 6.0 za odważne cięcie struktury piosenek, ale brak inwencji songwriterskiej zespołu mi nie pozwala. Unicorns to tylko poboczne ogniwo w długim na kilometry łańcuchu niezal-popu. They Might Be Giants, Grandaddy, Olivia Tremor Control, Spoon, Flaming Lips, Death Cab, by wymienić z brzegu parę nazw, robili podobne rzeczy sto razy lepiej w ciągu ostatnich lat. Parę słodko chwytliwych, zupełnie udanych szkiców, w rodzaju "Ghost Mountain", "The Clap" czy "Jellybones" nie przesądza wyniku. Mam pasję dla jakości muzyki, a nie jej oprawy. After all, wolicie przemarźnięte, szarawe, małe, robaczywe kartofle przyrządzone w nietypowy, oryginalny smakowo sposób, czy piękne, dorodne, pełne ziemniaczki ugotowane jak najbardziej tradycyjnie? Ja wiem, wszyscy wolimy połączenie wysokiej jakości ziemniaków z unikatowymi przyprawami. Ale z tamtych dwóch opcji wybieram drugą, na przykład One Bedroom Sea And Cake. Unicorns są, podobnie jak Single Frame, jednym z najbardziej przereklamowanych zjawisk w niezal-rocku ostatnich miesięcy.
(Porcys, 2003)

 

UNITED STATES OF AMERICA

 


The United States of America

"Joseph left his home in Tucson, Arizona, for some California grass". I w tejże Kalifornii, a dokładnie w Los Angeles, już po trzydziestce "stanął na czele" (lol) projektu o nazwie tak prowokacyjnej, że musiała kryć się za nią jakaś "grubsza historia". I zgoda – akademickie przygotowanie (kolo studiował kompozycję u Cage'a, kumplował się z Youngiem, Rileyem, Reichem, Feldmanem...) oraz najwyraźniej sympatia do partii komunistycznej pozwoliły mu na konceptualny trolling niespotykanego dotąd kalibru. Oto bowiem przypuszczalnie po raz pierwszy (...i zapewne jeden z ostatnich) ktoś ze środowiska "modern classical" porwał się na ROZRYWKIE. Czyli spełnienie przysłowiowej fantazji partyturowych nerdów w rodzaju "Pendereckiego zakładającego rockową KAPELKIE". Z pomocą m.in. obdarzonej plastycznym, milusim głosikiem Dorothy Moskowitz (think Grace Slick po paru filiżankach melisy) oraz odważnego (podpisał grupę z Columbią) producenta Davida Rubinsona (wcześniej pracował np. przy debiucie Moby Grape) Byrd wykreował światy dźwiękowe wewnątrz psychodelicznych piosenek – i odwrotnie. Świadomie, ostentacyjnie wyrzekł się gitar (cudowny powiew świeżości anty-rockizmu, i to już wtedy!), zastępując je takimi urządzeniami jak oscylatory, modulatory, elektryczne skrzypce i cała masa dziwnych klawiatur podłączonych do różnych efektów.

Niby każdy kto żonglował "elektroniką" w latach 60. ma prawo nazywać się pionierem, ale akurat operacja "pop-concrète" w wykonaniu TUSOA powiodła się wręcz spektakularnie. Na papierze nieśmiała antycypacja podejścia a la Radiohead circa Kid A/Amnesiac, album brzmi chyba bardziej, jakby "panowie w garniturach" z kompilacji OHM chcieli podbić ówczesne chartsy z tekstami o zabarwieniu agitacyjno-polityczno-społecznym. Aczkolwiek make no mistake – pod awangardową i ideologiczną przykrywką czają się rasowe songi, od muzyki cyrkowej, przez gregoriańskie hity (proto-Enigma?), aż po pyszny barok ze strony B winyla. Tracklistę wieńczy kolaż streszczający w majaczącej manierze wybrane strzępki materiału, niczym całe życie przelatujące przed oczami na sekundy przed śmiercią. Bezpośrednie wnioski z tego eksperymentu wyciągnęli krautrockowcy (można stąd wyprowadzić konkretne fragmenty z katalogów Faust czy Can), ale na przełomie 90s i 00s unikalny klimat retro-futuro tej płyty adaptowano nadzwyczaj ochoczo – Broadcast bez niej zwyczajnie nie istniałby, Portishead pamiętnie splagiatowali opener w "Half Day Closing", a Laika, Black Moth Super Rainbow czy Caribou mieli gotowy punkt wyjścia do owocnych poszukiwań. Reasumując – nie żebym powiesił na ścianie podobiznę Byrda, ale darzę go ogromnym rispektem.

 

UNKNOWN MORTAL ORCHESTRA

 

Ruban Nielson okupuje dość specyficzną strefę na muzycznej mapie. Z jednej strony trudno sobie bez niego wyobrazić indie-krajobraz bieżącej dekady. Z drugiej jednak brakuje w jego dorobku dzieła kompletnego, porywającego od początku do końca. Żaden z albumów UMO nie spełnia dla mnie tego kryterium... a jednocześnie wszystkich słucham ze sporym zainteresowaniem, bo obfitują w świetne piosenkowe strzały. Stąd najlepsze rozwiązanie to oczywiście kompilacja ulubionych fragmentów. UMO są projektem dość popularnym w kręgach "około-niezalowych" z cyklu "Porcys i przyjaciele" – wielu moich znajomych followuje ich na FB. Ale sądzę, że tajemnicą tej sympatii jest głównie barwny eklektyzm (w obrębie jednej płyty – RIYL: Black Sabbath, Prince, Scott Herren, Chaz Bundick czy Dawid Podsiadło) oraz charakterystycznie "ciepłe" brzmienie, taki wymuskany "garaż za milion dolarów" (to w ogóle osobny wątek – mamy tu rzadko spotykany MARIAŻ etosów lo-fi i audiofilstwa, ale zupełnie inaczej rozegrany, niż to zrobił Shlds na Lvlss). Ja natomiast tradycyjnie – ze szkicownika Rubana wyławiam zwłaszcza te ulotne chwile, w których facet aspiruje do "wykwintnych progresji akordów", moduluje "jak po maśle" i nadaje wałkom rys chwytliwości poprzez melodyczną dziwność, a nie populistyczny banał. 

Porwałem się aż na top 10:

1. Everyone Acts Crazy Nowadays
2. Like Acid Rain
3. Hunnybee
4. Ur Life One Night
5. Major League Chemicals
6. Necessary Evil
7. FFunny FFriends
8. How Many Zeros
9. Swim and Sleep (Like a Shark) 
10. How Can You Luv Me
(2018)

 

 

 

 

 

 

 

…w tym świetle PIĄTKA nowozelandzkiego projektu to "zaledwie" solidny manifest "laidback indie" (ze śladami Beta Band, Blur, Prince'a, D'Angelo czy Police), acz gitarowy stempel Rubana rozpoznam na kilometr. 
(2023, Ekstrakt / Porcys)

 

USHER

 

"U Don't Have To Call"
"Osobowość artystyczna" Ushera to kategoria dyskusyjna, zwłaszcza w obliczu jego drogi aktorskiej (!) i słabych singli. Ale z "U Don't Have To" dzieją się podobne czary co z omawianymi "Excuse Me Miss" czy "Frontin'". Po prostu mając Pharrella za gałkami, nie ma opcji żeby coś nie wyszło i piosenka jest TAK OCIEKAJĄCA LUKREM, że nie da rady się w niej nie zakochać. Jak ja doznaję, że to nie był #1. Nie wiem czego gawiedź oczekuje. A, wiem – "Yeah". Gdyby Neptunes pozbierali najbardziej urodziwe numery jakie produkowali latami na jeden krążek, to pozostałby on spójny niczym zapis jednej sesji – tak rozpoznawalne są te dźwięki, człowieku.
(Porcys, 2006)

"Climax" (2012)
Panie Abel, wstydu nie masz, czy co? To niby przed House of Balloons nie było sypialnianego, falsetowego r&b? Jeśli już, to "Climax" więcej zawdzięcza balladzie "Spowiedź" Weekendu z 2010 roku niż twoim indie-mikstejpom... A resztę – drobiazgowo elektronicznej produkcji Diplo, dzięki której ten sex jam stał się headphones jam.
(2020)