TOMS

 

The Toms (1979)

Dywagowaliśmy ostatnio z autorem fanpage'a Ambrocore – jak na weteranów "środowiska" przystało – o tym że "kiedyś było lepiej". Nie no, żartuję, po prostu dopadła nas refleksja, że brakuje dziś nowych piosenek w duchu "beatlesowskim" czy też wyhodowanych po tej linii ewolucyjnej w dziejach piosenki. Przy czym zaznaczę, że dla mnie "jako dla pożeracza muzyki" (kto zgadnie skąd to?) dyskusja ta ma raczej charakter akademicki, bo nie potrzebuję akurat tego typu bieżącego grania. Po pierwsze tyle się dzieje w innych sektorach, że i tak trudno nadążyć; a po drugie jak już mam ochotę, to mogę sięgnąć po coś z archiwaliów. Weźmy na przykład ten krążek – trafia w zapotrzebowanie w 100%. I w dodatku zaskakuje. Bo nikogo nie urażając, styl zwany power popem postrzegam bardziej w kategoriach singlowych. Poza dosłownie kilkoma (palce jednej ręki?) żelaznymi klasykami albumowymi zawsze miałem wrażenie paru hitów uzupełnionych sympatycznymi wypełniaczami. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy zupełnie przypadkowo, bez żadnego researchu, natrafiłem na płytę, o której zaryzykowałbym, że jest najbardziej spektakularnym pełnometrażowym materiałem, jaki wydał z siebie power pop.

Pochodzący z New Jersey człowiek-orkiestra Tom Marolda (troszkę "Johnny Tomala") wychował się w miłości do wczesnych Beatlesów i kiedy był gotów wyjść do świata z debiutem, upozorował nazwę zespołu tak, żeby odwrócić uwagę od creditsów. Tymczasem cały ten projekt to "one man show" – Marolda w roli kompozytora, autora, instrumentalisty (obsługuje wszystkie graty włącznie z perką), wokalisty, realizatora i producenta. I może dlatego te nagrania mają niecodzienne rozłożenie akcentów jak na kanon nurtu – zamiast dynamiki żywego zespołu eksponowany jest fakt, że te utwory są wyjątkowo zaawansowane harmonicznie jak na ten genre. W świetle powyższego aż ciśnie się na usta porównanie z (też samowystarczalnym) Toddem Rundgrenem, a z młodszego pokolenia przychodzą też do głowy lokalni kontynuatorzy tradycji Wrens, a także Of Montreal czy Shins. Program podstawowy miażdży (moje highlighty – rześki opener "Let's Be Friends Again", zamyślone "It's Needless", ballada "Wasn't That Love In Your Eyes"...), ale Marolda natrzaskał tych numerów tyle, że atrakcje czają się nawet w bonusach, ujawnianych przy wielokrotnych, obszernych reedycjach. Także następnym razem kiedy będziecie chcieli zapuścić coś a la A Hard Day's Night, to sięgacie po album z gustowną czerwono-białą szachownicą i po problemie.
(Porcys, 2017)