TOM WAITS

 

Alice (2002)

Zaiste, Tom Waits jest jednym z najbardziej szanowanych "dziadków" w całym niezal-świecie muzycznym. Przyczyn poważnego traktowania starszego i nieraz troszkę niepoczytalnie zachowującego się pana można naliczyć wiele. Tom to archetyp postaci, którą cechuje prawdziwie niezależne myślenie. Człowiek, który naprawdę robi to, co mu się podoba i olewa wszelkie zasady sterujące "sceną". Zresztą, coś takiego, jak "scena", w kontekście Waitsa zwyczajnie nigdy nie istniało. Trudno wpisać jego dorobek w jakikolwiek nurt, czy falę; jeśli ktoś takiej klasyfikacji dokonał (na przykład nazywając twórczość artysty autorską piosenką poetycką spod znaku industrialnego psycho-bluesa), to tylko z nudów, lub chęci zaimponowania otoczeniu.

Efektem nieuchwytnej tożsamości stylistycznej Waitsa jest pozornie niesamowite zjawisko identyfikacji z nim fanów odległych od siebie o lata świetlne. I tak, podziwiają go zarówno słuchacze mainstreamowi (którzy co prawda niewiele mogą powiedzieć o poszczególnych albumach mistrza, ale przynajmniej kojarzą jego słynny, niski, chrypiący głos), młodziani z kanciapy na przedmieściach, zakochani w Pixies i Sonic Youth (ci z kolei mają na półce kilka obowiązkowych pozycji Toma, lecz traktują go nieco z góry, jako "muzę depresyjną, z tekstami opowiadającymi o niedoli życia"), jak i wyfiokowani, snobistycznie nastawieni przeintelektualizowani pozerzy, na co dzień zajmujący się awangardą niszowego jazzu (płyty Waitsa znają na pamięć, co nie przeszkadza im krytykować te bardziej knajpiane, balladowe kawałki z jego repertuaru.)

Ciekawe, że dla każdego, kto słyszał choć pół utworu autorstwa tego człowieka, taki rozstrzał grup społeczno-subkulturowych odnoszących się do niego z nabożeństwem nie powinien być niczym dziwnym. Począwszy od fortepianowych pieśni z debiutanckiej Closing Time, muzyka Waitsa tchnęła nadmierną wręcz szczerością. Liryczna warstwa zaskakiwała prawdziwą mądrością. Wraz z biegiem czasu zaczęły też zaskakiwać przemiany brzmieniowe. Szczytowym osiągnięciem Waitsa był tryptyk Sworfishtrombones, Rain Dogs i Frank Wild's Years, w którym z doświadczonego przez los barda artysta przekształcił sam siebie w śniętego proroka, objawiającego wyjałowione z wszelkich wartości jestestwo w szaleńczym biegu ku śmierci. Hm, tak, dobrze to ująłem. Lata dziewięćdziesiąte, w których poległo tylu wybitnych songwriterów z poprzednich epok, Waits połknął jak płaską tabletkę na trawienie, dostarczając zachwyconym słuchaczom dwie wyjątkowe pozycje, Bone Machine i Mule Variations, kontynuujące wątek zwątpieniowy i dekadencki.

I jak tu się dziwić kultowi, jakim otacza się tego pana. I co tu się dziwić, że dwie jednocześnie wydane płyty, Alice i Blood Money, niewiele ustępują poprzednikom w zakresie kreatywności, odwagi i wyobraźni? I dziwicie się, że nastoletni studenci czekają na nowe wydawnictwo Waitsa jak na wyrocznię? Nie chcę tu zgrywać kolesia od objaśniania pewnych fenomenów, ale mam swój point i starałem się go nakreślić dość jasno. Tymczasem powiedzmy słówko o Alice, łagodniejszej połowie z pary nowych dzieł Toma, wyciszonej, subtelniejszej, ładniejszej i łatwiejszej po prostu w słuchaniu od Blood Money. No tak, ale mimo wszystko łatwe słuchanie to nie jest. Abstrahując od samego materiału, weźmy taki fakt, że Alice to cykl piosenek napisanych (oczywiście wspólna piecza nad projektem z żoną Kathleen Brennan) równolegle z Bone Machine (1992), składających się na rodzaj opery, zresztą wystawionej przez niejakiego Wilsona, nieważne. Ważne, że to taka całość, opowiadająca historię i należy uważnie z nią obcować.

Ale o mój boże. Przedstawienie przedstawieniem, lecz co ja nowego mogę o samej muzyce napisać? Nie, no recka się skończy zaraz, bo tym, którzy znają Waitsa, przybliżanie charakteru jego smutnych, pogrzebowych w klimacie, wywodzących się z bluesa, jak i ulicznego zawodzenia, nasyconych wielonarodowymi i wielokulturowymi odcieniami pieśni byłoby farsą. Cóż, jest tu wysmakowany, kameralny jazz w pieśni tytułowej, industrialno-kabaretowe efekty w "Kommienezuspadt" albo wzruszająca ascezą melodia w "I'm Still Here". (Jak mówiłem, brak jest precyzyjnego, jednoznacznego określenia dla Waitsa.) Ci z was natomiast, którzy jakimś cudem nie trafili w swoim życiu na zmęczony, zbolały od bezsensu i determinacji zarazem, ciepły, acz solidnie zmaltretowany głos, powinni natychmiast chwycić się za kabzę i dorwać w sklepie... na początek Swordfishtrombones chyba.
(Porcys, 2003)