TODD TERJE

 

SAMA TREŚĆ: 10 refleksji na temat "Inspectora Norse'a"


Zauważyłem, że opiniotwórczy dziennikarze ochoczo dyskutują na Twitterze o niekwestionowanych hitach mijającego lata – czyli o "Get Lucky" Daft Punk oraz o "Blurred Lines" Robina Thicke, Pharrella i T.I. Porównują je, konfrontują ze sobą, wartościują wedle rozmaitych kryteriów. Mnie to ględzenie jakoś nuży – może dlatego, że oba wspomniane kawałki wydają mi się przeciętne w porywach do "spoko", przewidywalne i totalnie nie zasługujące na taki rozgłos. Jasne, rozumiem pokusę zabrania głosu w debacie popkulturowej, ale gdy zastanowić się nad ewolucją masowych gustów w ostatniej dekadzie, to wnioski będą raczej smutne. 10 lat temu o palmę singla roku w powszechnej świadomości biły się "Crazy In Love" Beyonce i "Hey Ya!" Outkastu. "What is WRONG with you people?", chciałoby się zakrzyknąć z afektacją bohatera amerykańskiego sitcomu. Zwłaszcza, że wokoło tyle wspaniałej premierowej muzyki, choć niekoniecznie wspomaganej milionowodolarowymi kampaniami promocyjnymi. Na szczęście są jeszcze specjalistyczne nisze, które potrafią docenić sytuację, w której prawdziwy "klasyk" nowej ery wynika z jakości samej muzyki, a nie łopatologicznego wtłaczania społeczeństwu marketingowych farmazonów.

* * *

1. Podczas gdy w ubiegłe wakacje w oficjalnych mediach spierano się o wyższość "Call Me Maybe" nad "Gangnam Style", wyluzowani imprezowicze z ekskluzywnych berlińskich klubów takich jak Watergate bounce'owali do najnowszej produkcji norweskiego remixera Todda Terje, dotąd znanego raczej z editów cudzych nagrań, niż z autorskich kompozycji. Wkrótce dobra nowina rozeszła się po świecie (...muzyki tanecznej) i prawdziwi pasjonaci bitowej elektroniki mieli swój bezdyskusyjny hymn, co później przypieczętowały końcoworoczne rankingi tak renomowanych magazynów, jak Resident Advisor, Mixmag czy XLR8R. Ja pierwszy raz usłyszałem w domu "Inspectora Norse'a" rok temu. Kojarzyłem tego gościa z jego wcześniejszych numerów w rodzaju marzycielsko-transowych "Ragysh" i "Snooze 4 Love". Wiedziałem też, że generalnie należy go podpiąć pod cenioną przeze mnie norweską mikro-scenę nu-disco, reprezentowaną przez Lindstroma i Prinsa Thomasa. Pomyślałem więc sobie "ale fajne!" i... poszedłem słuchać czego innego. Nie potrafiłem tak nagle ogarnąć skali wydarzenia. Ilekroć jednak wracałem do "Inspectora", to darzyłem go coraz większą sympatią. A przełomem okazało się zetknięcie z tym undergroundowym szlagierem w okolicznościach dyskotekowych. To kompletnie zmieniło mój punkt widzenia.

embed -
http://www.youtube.com/watch?v=ebjXsc0UjdQ

2. "Inspector Norse" nie ma nic wspólnego z postacią detektywa Morse'a z brytyjskiej telewizji, bo dedykowany jest norweskiemu tancerzowi, który występuje pod takim właśnie pseudonimem (naprawdę nazywa się Marius Solem). Terje oglądał filmiki Mariusa na YouTube, w tym jego przepis na domowy narkotyk, złożony z legalnych, dostępnych substancji chemicznych. To piękna metafora samego kawałka, który sam w sobie jest jak uzależniający specyfik. Podobno babcia mojego kolegi oglądając scenę potańcówki w serialu "Daleko od szosy" odezwała się nagle w te słowa: "no i proszę, można się bawić bez narkotyków?". To samo mógłbym powiedzieć o entuzjastycznym zapomnieniu, jakie towarzyszy klubowej zabawie przy "Inspectorze". Ma on wszelkie cechy błogich dopalaczy, ale ciężko tu kogokolwiek aresztować.

3. Jedną z inicjalnych przeszkód w docenieniu doniosłości tego utworu jest właśnie fakt, że Terje chyba nie traktuje się zbyt poważnie. Poza wspomnianą genezą tytułu "Inspector Norse" są jeszcze inne okoliczności. Sam pseudonim Norwega to rodzaj dość absurdalnego hołdu dla Todda Terry czyli amerykańskiego house'owego producena, działającego w Nowym Jorku od wczesnych lat 80. Ponadto facet często wygłupia się w wywiadach, a na promocyjnych fotkach uśmiecha się szelmowsko spod (przepraszam) hipsterskiego wąsa. Dodając beztroski, nieco kreskówkowy feeling omawianego nagrania oraz komiksową okładkę epki "It's the Arps" (tytuł od nazwy syntezatora Arps 600), z której ono pochodzi, mamy pełny obraz cwanego żartownisia, który raczej się przed nami wydurnia, niż tworzy wielką muzykę. Cóż, nic bardziej błędnego.

4. Jak jednak uzasadnić na szczeblu czysto muzycznym, że "Norse" to coś więcej, niźli kawałek komediowy, pastiszowy, wręcz parodystyczny? Skąd wiemy, czy to aby przypadkiem nie zwyczajne, post-modernistyczne, "użytkowe" ćwiczenie we włoskiej odmianie disco? Inspiracja patentami Giorgio Morodera z albumu "From Here to Eternity" (1977) jest tu w miarę ewidentne, a szczególnie słyszalna w słynnym mostku, zmieniającym tonację i przez to pełniącym funkcję wybuchu napięcia, narastającego przez pierwsze trzy i pół minuty. Natomiast początek numeru, jego rytmiczna baza i te kiczowate, "kosmiczne" efekty dźwiękowe, automatycznie odsyłają mnie do składanek ze mniej znanymi skarbami italo – choćby do wytrawnej kompilacji "Unclassics" przygotowanej przez Morgana Geista (zresztą współtworzony przez niego projekt Metro Area też stanowi tu ważną referencję). Lecz mimo tych nieuchronnych skojarzeń, Terje wnosi od siebie ogromnie dużo na poziomie odautorskiego komentarza melodycznego, w którym jak dla mnie tkwi znaczna część magii "Norse'a".

5. Bo przecież jest w tych niby idiotycznych, klawiszowych motywach staccato jakaś namacalna czułość, niewymuszona wykwintność. Ja wiem, że większość słuchaczy zapamiętuje głównie wspomniany bridge na 3:36 (eksplozja euforii), no i ten "błądzący" riff przewodni, który od 2:17 leci o oktawę wyżej (szczyt jakże pożądanej bzdurności). Ale weźmy na chwilę pod uwagę, co gra keyboard od 1:12. Na tle podrygujących przemiennie akordów elektrycznego pianina (które wcale nie są takie proste, bo to septyma od Es-dur i lekko zmodyfikowane F6 – ale nie wnikajmy teraz) syntezator jakby też próbuje tańczyć – pokracznie, nieudolnie, acz uroczo. Kumpel porównał to do sytuacji, w której kot skacze po klawiaturze, ale dziwnym trafem uderza w dokładnie te klawisze, które powinien. Kapitalnie pomyślane, choć wolę bardziej przyziemną wizję...

6. Wyobraźmy sobie skromny jam w lokalnym klubie. Bit, kilku muzyków, pełen chill. Uśmiechnięty pianista podchodzi do parapetu, w jednej dłoni trzyma drinka, a drugą manipuluje przy klawiaturze. Nawet na nią nie patrzy, raczej zerka kątem oka, bo w międzyczasie prosi kelnerkę o szklankę wody. To, co w międzyczasie dogrywa, to chyba najbardziej bezpretensjonalnie piękna melodyjka w obrębie nu-disco, jaką teraz pamiętam. Tyleż banalna i infantylna, co doskonale krystalizująca cały sens ludzkiej ZABAWY, funkcjonującej gdzieś poza codziennością, jak w karnawale, według zasad, o których pisał chociażby Johan Huizinga. Nie wiem czy Terje układał tych kilka nutek (link - http://www.youtube.com/watch?v=ebjXsc0UjdQ&t=1m12s ) mozolnie i metodycznie, czy wyszło mu to od niechcenia. W każdym razie brzmi to wybitnie spontanicznie i przypadkowo... chociaż skutecznie. Te trzy próby wstrzelenia się w harmonię od 1:21 są tak słodko ulotne. Za drugim obiegiem już ich nie uświadczymy. To również fantastyczny prolog do przewodniego riffu, o którym napomknąłem wyżej. Obserwowanie jego narodzin to dla mnie wielka frajda. Nawet zaryzykuję, że kiedy Terje już zostaje przy konkretnym riffie, to trochę tęsknię za tymi nieskoordynowanymi pacnięciami z intro. Ale tak to jest, jak się słuchało jednego numeru ponad 100 razy.

7. Przypomniała mi się sentencja zaprzyjaźnionego muzyka, który postulował kiedyś przy jakiejś okazji, że największy problem polskiej (ale chyba nie tylko polskiej) krytyki muzycznej polega na niezrozumieniu pewnej ponadczasowej prawdy. A prawda ta brzmi następująco: muzyka wcale nie musi nic znaczyć. Owszem, może, ale... nie musi. I kiedy akurat niczego głębokiego nie wyraża, kiedy nie jest wsparta zapleczem ciężkogatunkowego wymiaru społeczno-polityczno-kulturowego, to nadal zasługuje na najwyższe noty – jeśli tylko zasługuje... muzycznie. Niestety z taką mądrością trudno zawojować cokolwiek na przykład w audycji "Tygodnik Kulturalny" na kanale TVP Kultura – czyli w "magazynie, który w sposób subiektywny podsumowuje najważniejsze zjawiska ze świata kultury i sztuki" i w którym "wybitni krytycy i znawcy sztuki dyskutują o najciekawszych wydarzeniach ze swoich dziedzin". Ale nic to.

8. Na oko niewiele można dodać do stwierdzenia, że całym znaczeniem "Inspectora Norse'a" jest jego parkietowość. Cecha deprecjonowana wśród "wybitnych krytyków i znawców sztuki" z powodu domniemanej "użytkowości". Racja, powiedzieć, że "Norse" świetnie "nadaje się na parkiet" to nic nie powiedzieć. Albowiem wypełniony po brzegi parkiet to ostateczne środowisko naturalne "Norse'a", zupełnie tak jak zamglone, rozległe plenery pasują idealnie do brzmienia Boards of Canada, a wyludniony bar nad ranem do wczesnych ballad Toma Waitsa. A jednak gdy spojrzeć ponad zupełnie zbędnym, rockistowskim kryterium "przekazu" i przyjrzeć się "Inspectorowi" dokładnie z bliska w trakcie tętniącej życiem imprezy, to potrafi on odsłonić całą ukrytą potęgę.

9. Beyonce rozpoczyna jedno ze swoich koncertowych DVD (nie pamiętam tytułu) od natchnionej, podniosłej, "głęboko ludzkiej" przemowy – od czegoś w stylu: "przez najbliższe dwie godziny sprawię, że zapomnicie o swoich troskach, o braku pieniędzy, o problemach uczuciowych – dam z siebie wszystko, żebyście tylko jak najlepiej się bawili". Terje z kolei odwrotnie – zaszydził kiedyś z tych wszystkich "wycacykowanych" panienek, które bawią się przy "Inspectorze", a nie mają pojęcia, że zmajstrował go koleś, który koniec końców jest NERDEM. Czy więc "Norse" to sytuacja uniwersalna, łącząca wszystkich osobników łaknących zabawy, niezależnie od ich backgroundu społecznego? Czy może okrutna zemsta nerdów, z której nawet nie zdajemy sobie sprawy?

10. Na to pytanie odpowiadać nie zamierzam, ale wiem jedno – to rzadkość, kiedy kawałek o podobnie jednoczącej sile nie legitymuje się nawet linią wokalną. W "Inspectorze" klawiszowe partie pełnią funkcję śpiewu, prowadzą nas przez cały numer, wiążą go bezustannymi, "milczącymi" refrenami. Kiedy w kwietniu układałem sobie na prywatny użytek ranking 111 ulubionych singli życia, "Norse" był na tej liście jedynym numerem, w którym nie uświadczycie ludzkiego głosu w żadnej formie (blisko były też "Windowlicker" Aphexa Twina z wokalami traktowanymi jak sample oraz solidnie przetworzony przez vocoder głos w "Technopolis" Yellow Magic Orchestra. I dochodzę do wniosku, że nie bez przyczyny. Bo w tym momencie nie wahałbym się nazwać go najbardziej przebojowym fragmentem instrumentalnej muzyki parkietowej, jaki kiedykolwiek stworzono.
(T-Mobile Music, 2013)