THELONIOUS MONK

 

Brilliant Corners (1957)

Klasyczny numer jazzowy składa się konstrukcyjnie – podobnie jak sztuczka magiczna – z trzech części. W pierwszej fazie performer pokazuje nam jakąś zwykłą rzecz, w rodzaju tematu prowadzącego. Drugi etap to zniknięcie tej rzeczy – motyw przewodni rozpływa się, a pojawiają się improwizacje na jego bazie. Wreszcie trzecia, ostatnia, finałowa odsłona – zwana również "prestiżem". Rzecz, którą poznaliśmy na wstępie i potem nam uciekła – jest obecna ponownie. Riff powraca ze zdwojoną siłą. Za pomocą Brilliant Corners, zapisu jednej z najlepszych sesji w dziejach gatunku, Monk – wsparty line-upem gdzie co najmniej dwóch ziomów to pomniki na własnych prawach (Rollins na tenorze i Roach na bębnach) – udowadnia, że czarodziejskie tricki opanował w stopniu celującym, nawet jeśli do ich skutecznej realizacji potrzeba było specjalnej aparatury technicznej ("blink"). Dobrzy ludzie z Riverside przygarnęli Theloniousa pod swe skrzydła, a ten odpłacił się trzema autorskimi killerami, solowym opracowaniem pianistycznym oraz, na zakończenie, elektryzującą wersją swojego starszego "swinga", którym najwyraźniej inspirował się Trane układając "Resolution". Z serii "nieogarniam", odcinek 2240294.
(Porcys, 2007)

Monk? "Co można powiedzieć...". Najchętniej oddałbym głos Tymonowi Tymańskiemu, bo chyba nikt w polskim języku tak barwnie nie opowiada o Monku. "Monka się gra ciężko. To styl dość aforystyczny, idionsynkratyczny. (...) Tworzył własny język - i to nie był bebop, to był Monkizm. (...) Stał się oczywistym ojcem awangardy - tak jak Joyce dla literatury". I dalej, gdzie indziej: "Geniusze rażą mózgi swoich fanów gromami oryginalności. Monk to jeden z nich – wpaniały dziwak jazzu, którego ogromny pomnik na improwizacyjnym firmamencie spedaleni krytycy i akademicy najchętniej schowaliby za najbliższą mgławicę!". Jednak mimo spedalenia krytycy z wielkim aplauzem przyjęli Brilliant Corners w chwili premiery, a i dziś pozycja Monka w panteonie kompozytorskich luminarzy XX wieku wydaje się raczej niezagrożona. Wśród wielu dziejowych sesji na jego koncie, ta pozostaje niedościgniona. Chociaż nie była łatwa nawet dla tak wyśmienitego składu, bo i też naszpikowane osobliwymi dysonansami i nieszablonowo skonstruowane utwory "Arcykapłana" nigdy do prostych nie należały. Co gorsza, ten "perfekcjonista z powołania" wymagał tylu powtórzeń, że np. tytułowy track sklejono z 25 nieukończonych take'ów, co doprowadzało sfrustrowanych grajków do szewskiej pasji. Lecz ostatecznie – jak napisano w oryginalnych liner notes – były to kłopoty, które dla znakomitej większości wielkich muzyków stanowią specyficzny rodzaj "przywileju".

A o finalnym rezultacie tych zmagań tak prawie 10 lat temu pisałem w rubryce Nuty Dźwięki na Porcys: "Klasyczny numer jazzowy składa się konstrukcyjnie – podobnie jak sztuczka magiczna – z trzech części. W pierwszej fazie performer pokazuje nam jakąś zwykłą rzecz, w rodzaju tematu prowadzącego. Drugi etap to zniknięcie tej rzeczy – motyw przewodni rozpływa się, a pojawiają się improwizacje na jego bazie. Wreszcie trzecia, ostatnia, finałowa odsłona – zwana również "prestiżem". Rzecz, którą poznaliśmy na wstępie i potem nam uciekła – jest obecna ponownie. Riff powraca ze zdwojoną siłą. Za pomocą Brilliant Corners, zapisu jednej z najlepszych sesji w dziejach gatunku, Monk – wsparty line-upem gdzie co najmniej dwóch ziomów to pomniki na własnych prawach (Rollins na tenorze i Roach na bębnach) – udowadnia, że czarodziejskie tricki opanował w stopniu celującym, nawet jeśli do ich skutecznej realizacji potrzeba było specjalnej aparatury technicznej ("blink"). Dobrzy ludzie z Riverside przygarnęli Theloniousa pod swe skrzydła, a ten odpłacił się trzema autorskimi killerami, solowym opracowaniem pianistycznym oraz, na zakończenie, elektryzującą wersją swojego starszego "swinga", którym najwyraźniej inspirował się Trane układając "Resolution". Z serii "nieogarniam", odcinek 2240294."
highlight
(2016)