t.A.T.u.

"Friend Or Foe"
Drugi lead z Dangerous And Moving, drugiego albumu kontrowersyjnego rosyjskiego duetu, dokumentuje ich ewolucję od surowej, "punkowej" wręcz estetyki wschodnioeuropejskiego dance'u debiutu w stronę starannego, wygładzonego, rasowego popu rodem z "Zachodu". Opis ten dodatkowo usprawiedliwia faktografia na temat powstawania numeru: współnapisał go Dave Stewart (Eurythmics), na basie gościnnie pogrywa Sting, a fotografię z okładki wykonał Bryan Adams. Z początku pozostawiające wrażenie rzeczy przaśnej i banalnej, po bliższym zapoznaniu "Friend Or Foe" jawi się monumentalną balladą z power-chordowym walcem w refrenie. Sporządzono jego kilkanaście remixów, dołączanych do limitowanych edycji singla.
(Porcys, 2005)

T.I.

 

"I'm Serious"
Charakterystyczne "za-ga-za" Beenie Mana, którym epatuje za każdym razem gdy stoi przed mikrofonem, pojawi się jeszcze w naszym zestawieniu i to nie raz. Za TI nie przepadam, natomiast ten tytułowy fragment jego debiutu... Kiedy fani opowiadają, że Neptunes kreują soniczne hologramy sci-fi-hopu i potrafią samymi barwami instrumentów przedstawić widok oddalającej się planety z pokładu statku kosmicznego – takich właśnie argumentów używają na poparcie tezy. Fart-bass, elektroniczna dioda na wysokich tonach i coś w rodzaju przelewającej się fali metalicznie rezonującej biżuterii skutecznie odwracają uwagę od emcee.
(Porcys, 2006)



T'PAU


"China In Your Hand"

jak już podkreślałem z tysiąc razy, w kategorii singli 1987 to zdecydowanie mój ulubiony rocznik. poniższy one-hit-wonder od zawsze ekscytował mnie art-popowym szykiem aranżacji w zwrotce i potężnym power-refrenem z cholernie chytrym rozwiązaniem drugiego wersu (melodia na "they may come true / and you can't help them" – maaan...). a kompozycyjnie wszystko gdzieś na przecięciu wczesnej Kate Bush i środkowej Madonny – hey, count me in! ale to również frapujące kuriozum z co najmniej dwóch powodów.

po pierwsze niewiele pamiętam przypadków równie drastycznych fałszów "dopuszczonych do publikacji" jak tutaj na długich dźwiękach wykańczających zwrotkę. może jakiś Curtis, może Morrissey – spoko, ale przecież T'Pau to nie był zespół "z rozdania alternatywnego". natomiast paradoksalnie ta desperacja w głosie Carol Decker dodaje sformatowanemu utworowi sporo charakteru. dziś mamy autotune, który kreatywnie użyty wzmaga efekt emocjonalny. tymczasem 30 lat temu odwrotnie – najwyraźniej świeżość tkwiła w niedostatkach warsztatowych i technologicznych. pewien kolega zwierzał mi się kiedyś, że pociągają go dziewczyny z wadą wymowy. mnie niekoniecznie, ale już tak agresywne wyskoki poza tonację w mega przeboju (UK #1) to coś, co przyciąga mnie jak magnes.

a po drugie z tą piosenką wiąże się też jeden z najbardziej absurdalnych zabiegów montażowych w dziejach muzyki pop. otóż aby skrócić pięciominutową wersję albumową do czterominutowego "radio edit" ktoś wpadł na tyleż banalny i oczywisty, co genialny pomysł PRZYŚPIESZENIA nagrania. w rezultacie całość nabrała zwiewności (której na płycie brakuje), zaś timbre Decker wybrzmiał lżej i po prostu ładniej. jak widać czasem najprostsze rozwiązania działają najlepiej. przenieście tę mądrość na NIWĘ życiową, miłego DZIONKA.
(2017)

 

T-RAPERZY ZNAD WISŁY

 

Rafa L: "Lubię latem z aparatem"
Demonstracyjnej nieśmieszności programu KOC, na której mimo zdefiniowania przezeń kategorii "suchara" na długo przed upowszechnieniem SIECI KOMPUTEROWEJ INTERNET wychowałem się – zapewne podobnie jak wielu moich rówieśników z dostępem do rozrywkowej biedy (ilościowej, bo jakościowa to jest chyba obecnie, jeśli cokolwiek) – nie da się oddzielić od epokowej błyskotliwości projektu macierzystego panów Szczęśniaka i Wasowskiego, w którym jednak dzielnie statystowali na tylnym siedzeniu. Jeśli bowiem ZDCP przyrównać do Beatlesów, a duet Mann/Materna do songwirterskiego tandemu Lennon/Macca, to SS i GW pełniliby w tej paraleli role odpowiednio Harrisona i Ringo. Ci ostatni owszem mieli tam swoje chwile chwały – "Hamburger Diavolo" Braci Szpiegowskich, niewymiękające rebusy ("mówi mu bolesną prawdę" etc.) czy nawet poniekąd kluczowy udział obydwu w szczytowym osiągnięciu trupy, dziesiątkowym arcydziele "Panel podatkowy". Stąd kiedy 2 lata temu miałem zaszczyt osobiście pogratulować kabaretowego dorobku panu Sławomirowi, w duchu odnosiłem się rzecz jasna do ZDCP, bo kto o zdrowych zmysłach śmiałby się na głos z "Wypożyczalni żartów" czy "AHŻ: Akademii Humoru Żołnierskiego".

Niemniej tajną bronią Komicznego Odcinka Cyklicznego był rozwinięty równolegle do działalności skeczowej wątek muzyczny, który wyewoluował ze sławetnego Pocztu Królów Polskich ku eklektycznej Dyskotece Szarego Człowieka. Oczywistym wyborem ze spuścizny T-Raperów byłby szlagier "Taki Ze Mnie Maxi Kaz", ale ta jedna z najbardziej chwytliwych polskich piosenek ever jednocześnie doprowadziła avant-nieśmieszność, rodzaj free-nieśmieszności do granic wytrzymałości odbiorcy. Czego zupełnie nie można powiedzieć o frywolnym, bezpretensjonalnym letnim jamie "Lubię Latem...". Nieśmiało zasugerowane w "Maxi Kaz" skłonności proto-Rosenbergowe (psychodeliczność fragmentu "ziiiiimny jaaaak poolooodowcooowy głaaaz" w "Maxi Kaz" – modulacja i głos jak naćpany Ariel z Doldrums) znajdują pełniejszy wyraz w niespodziewanej zmianie tonacji na wejściu refrenowym. To jednak ledwie inicjalne skojarzenia, bo po chwili Ariel skrapla się w postaci swojego protoplasty RSM, by ostatecznie zatoczyć koło historii i przywołać właściwą analogię: "Lubię Latem" to nasz krajowy zagubiony PUZEL z mającego powstać dopiero w następnej dekadzie freak-folkowego dziwadła Sung Tongs.

Okazuje się więc, że polska muzyka to faktycznie kuchnia pełna niespodzianek, bo kompozycja Szczęśniaka poprowadzona przez ś.p. Andrzeja Butruka w zwrotkach i skwaśniały falset Wasowskiego w chorusie trochę rozsadza system. Aczkolwiek prawdziwa niespodzianka czai się dopiero w teledysku, gdzie jak celnie zauważył MZ zupełnie odrębną narrację stanowi postać Wasowskiego z doklejonym nosem i kuriozalnymi przeszkadzajkami w rękach. Nareszcie coś z rozdania KOC sprawiło, że "parskłę".
(Porcys, 2015)

"Lalka"
Przybliżanie fenomenu T-Raperów tym razem sobie daruję, zwłaszcza że a) wszyscy wiecie co trzeba; b) ociupinkę szerzej wspominałem o nich w porcysowej ACTUAL topce 100 PL singli sprzed 2 lat. O ile jednak zarówno powszechnie kojarzone superhity "Mieszko", "Chrobry", "Ero Disco" czy "Maxi Kaz" – podobnie zresztą jak i wyróżniony przez nas wtedy OBSKUR w postaci "Lubię Latem Z Aparatem" – funkcjonują na niebezpiecznym pograniczu czerstwego kabaretu, gorzkiej post-inteligenckiej rozrywki, zaraźliwych tak-złe-że-aż-dobre hooków i tanich proto-memów, to "Lalka" sięga po nieco inne środki wyrazu. Jakby to swego czasu ujął MASZYNISTA: "Ten utwór będzie się dla Państwa rozwijał trochę niejasno".

Choć podkład zwrotek przykuwa uwagę pewną rasową, funkową surowizną spod znaku przyśpieszonego Straight Outta Compton, to na tym etapie obcujemy jeszcze z "typowymi T-Raperami", dodatkowo serwującymi zresztą wyszukane przerzutnie w duchu Life After Death. Na przykład "Kiedy doszło zaś do licy- / -tacji Łęckich kamienicy" – no czysty Notorious przecież. Właściwie powinienem się teraz na moment zatrzymać przy tych misternie utkanych linijkach – albowiem wniknąłem już w fazę, gdzie uznaję ten tekst (autorstwa Wasowskiego) całościowo za wybitny, vide hooki w stylu "Urlop potem miał w scenerii / Dość oszczędnej – na Syberii", konstrukcje domek-z-kart-owe à la "Bo choć piękna (pisze Prus tak) / W środku jak ta lalka pusta" czy niebanalne rymy w guście "Również on, choć nieco wcześniej / Ojca jej wykupił weksle".

Należałoby też zachwycać się cudownie spartaczoną synchronizacją dźwięku z obrazem w pseudo-teledysku, po obejrzeniu którego można w ogóle ostatecznie dojść do wniosku, że Pan Grzegorz jest secretly najśmieszniejszą postacią ever (sposób jak on tam podskakuje śpiewając, mina jego – ale trzeba do tego dojrzeć, to zajmuje lata, zrozumienie tego absolutu). Natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż sekret "Lalki" tkwi w refrenie. Jest coś takiego w tej piosence, że kiedy po skocznej, acz dość sztampowej zwrotce wchodzi refren, to całe nasze postrzeganie projektu T-Raperzy Znad Wisły obraca się o jakieś 270 stopni. I tylko szkoda, że redaktor MZ odkrył tę perłę już po oficjalnym rankingu.

Tenże refren zaczyna się nieśmiało od motywu który MZ skojarzył się (słusznie) z jakimś evergreenem Wondera, by po chwili zaliczyć taki dobitny zjazd chromatyczny, nieuchronnie przywołujący nam (zauważyliśmy to osobno) songwriterskie patenty KONTEMPORALNEGO (!) względem T-Raperów 12 Rods. Na przestrzeni kilku sekund nastrój przemierza zakres od pozytywnych wibracji po "głęboki underground" najbardziej mrocznych zmian akordów ze Split Personalities, a może nawet (kto wie) aż z Bliss. Przeszywający zaśpiew "laaalkaaa pruuusaaaaa, laaaalkaaaa pruuuusa" śnił mi się potem po nocach. Zdesperowany poprosiłem "kształconego" kumpla, żeby upewnił mnie w przeczuciu, że co tu się odharmonizowuje. Kolega łaskawie spisał takie funkcje:

"E, g, h (e-moll)

Dis, fis, h (taki h-dur na tercji)

D, fis, a, d-dur (tyle że w melodii h się pojawia i brzmi jak D z sekstą)

Cis, eis, gis, h (czyli Cis7)"

Gołym okiem zatem słychać, że odbywa się tu rodzaj użytkowego spazz-indie-jazzu, za który KWITOWO odpowiada "nie kto inny jak..." (Szpakowski...) Dariusz Musiałkowski. Wedle bazy Discogs również pan producent – aczkolwiek innych entries jakoś brak. Więc co? Mistyfikacja? Adam Patoh? Ursula Bogner? Jürgen Müller? JODOROWSKYM? CARAXEM? :| A pod koniec (tak od 3:17) panowie wspólnymi siłami zapętlili ten nieśmiertelny chorus niczym Avalanches. I tym samym przenieśli go w nieskończoność. Cytując Wikipedię jako źródło cierpień i wielu przyjemności: "Ich utwory mają charakter satyryczny, niegdyś też były tworzone nie w stylu rap, a disco. Do listopada 2009 roku zespół wydał 6 płyt". Mój mózg tego nie wyparło jak Bogusław Wyparło.
(Porcys, 2017)

 

TAD

 

Tad to zespół Tada Doyle’a, olbrzymiej postury wokalisty i gitarzysty (trzyliterowy pseudonim jest skrótem prawdziwego nazwiska artysty: Thomas Arthur Doyle). Tak się składa, że zwykle częściej pisano o Tad w kontekście gabarytów lidera, niż samej muzyki. Z początku do Doyle’a przypięto etykietkę z napisem „ten, który jest gruby” i już się nim nie przejmowano. Prawda jest jednak taka, że Tad (skład uzupełniali Kurt Danielson i Steve Weid, później dołączył jeszcze Gary Thortstensen, a Weida zastępowali Rey Washam i Josh Sinder) to grupa interesująca jeszcze z kilku innych powodów.

Przede wszystkim, jako jedna z pierwszych kapel podpisanych przez Sub Pop, prezentowała się w intrygującym repertuarze. Wpływ The Stooges, czy klasyków hard-rocka, podobnie jak u innych grunge’owców był oczywisty, ale Tad inspirował się dodatkowo potęgą thrash-metalu, co całkowicie zmieniało postać rzeczy. Rezultaty? Dziwaczne. Krytycy nie raz łamali sobie pióra na opisywaniu zawartości płyt Tada. Także dlatego, że każda z nich była czymś innym.

God’s Balls (Sub Pop, 1989), czyli debiut Tada, odbierano nieraz jako schizofreniczną wersję grunge’owego czadu, w której zgiełk i chaos odgrywały znaczną rolę. Płyta druga, pod tytułem 8-Way Santa (Sub Pop, 1991), zrealizowana przez Butcha Viga, przenosiła wszystkie te elementy w krainę melodii, stając się dzięki temu łatwiej przyswajalną od poprzednika. W barwach nowej wytwórni Tad wydał album Inhaler (Giant, 1993); rozwój formacji docenili niektórzy krytycy, ale inni mówili, tak jak i przy propozycji kolejnej, Infared Ridinghood (East West, 1995) o artystycznym zastoju.

Jest jeszcze jedna przyczyna kontrowersji wokół Tada. Mianowicie: okładki płyt. Być może grupa zyskałaby większą popularność, gdyby nie problemy z obrazkami na albumach? A może odwrotnie, gdyby nie owe komplikacje, słyszelibyśmy o niej niewiele? Znalezione przypadkiem zdjęcie, na którym mężczyzna dotyka biustu siedzącej obok kobiety, Tad wybrał na promocję 8-Way Santa. Niestety, zrobił to bez zgody jednej z osób widniejącej na fotografii i po sądowym procesie okładkę trzeba było zmienić. Żeby było mało, równie niefortunnie potoczyła się sprawa z pierwszą stroną Inhaler. Tym razem znalazła się na niej ilustracja prezydenta Clintona palącego marihuanę. W rezultacie zdegustowana firma Warner odmówiła dystrybucji krążka. Jak pech, to pech.
(Tylko Rock, 2002)

 

TAHITI 80

 

"Don't Look Below"
Naszą podróż chronologicznie zaczniemy od środka i w dalszym ciągu cyklu zupełnie nie gwarantuję na tym polu żadnej koherentności. Ale narracyjnie i, rzekłbym, "lokalizacyjnie", zaczniemy od początku. Bo chociaż uroczyście obiecuję wycieczki daleko poza osobistą [jeśli coś takiego istnieje? - przyp. mój] "strefę komfortu" (stali czytelnicy jeszcze się zdziwią), to może i lepiej, aby punktem wyjścia była kapelka momentami tak bardzo "pode mnie", że mogłaby równie dobrze powstać jako "pozytywny" trolling w rodzaju, załóżmy, udanego kawału primaaprilisowego (są ludzie, którzy długo w ten sposób traktowali śmierć popularnego Zoila - ba, wielu wciąż traktuje), urodzinowego surprise party (c'mon, drodzy, wiek chrystusowy za pasem) czy kreatywnego przebiegu wieczoru kawalerskiego (panowie, ta blond trenerka badmintona… szacun na wieki wieków amen). Zarazem (TAKĄ WIELKĄ BAKTERIĄ - 1/10) odkrywając z wieloletnim opóźnieniem dyskografię bandu, który wcześniej zwracał jedynie moją uwagę charakterystyczną, słodziutką nazwą (choć nie znam genezy, może to też trolling), uzmysłowiłem sobie jak obosiecznym mieczem (SZCZĘŚNIAKIEM - 2/10) może być pozornie błogie osaczenie terrorem na papierze własnego, aptekarsko sprecyzowanego gustu, ale o tem niżej.

Francuskie combo debiutowało na przełomie millennijyów (inb4 fanpage "Beka ze staropolskiego") z propozycją bezpretensjonalnego, ciepłego barok-indie-popu, a nie owijając w bawełnę - był to po prostu łagodny, septymowy rock, jakby taki brakujący PUZEL (debiut nosił tytuł Puzzle) między wczesnym Cardigans z "lekkim gejaszką" na wokalu (nie moje określenie! ja protestuję! tekst ma zabarwienie humorystyczne!), późnym, wygładzonym Elliottem Smithem i najbardziej sunshine-popowymi przejawami formacji Sloan. Porównać ich do wczesnego, przed-post-strokesowego Phoenix - to byłoby za proste. Zestawić ze Stereolab i High Llamas - zbyt ryzykowne. Rzucanie w reckach Wilsonem i Spectorem (a zdarzało się) pachnie profanacją i jest zdecydowanie na wyrost. Do New Pornographers brakuje im punkowego ducha, do SFA poczucia humoru, a do Of Montreal - skłonności progresywnych. Jeśli cokolwiek, Tahiti 80 (ach te francuskie nazwy geograficzne typu Indochine) przywołuje mi dwóch wykonawców, którzy choć paradoksalnie gościli na redakcyjnych rotacjach, przemykali się po serwisie gdzieś bokami, lądując ostatecznie w niezobowiązujących zbiorach singlowych rekomendacji lub w recenzjach, których nikt już nie pamięta. Mowa o norweskim Sondre Lerche i kalifornijskich soft-power-popowcach Le Concorde. Waniliowy mikro-przebój "People Mover" tych ostatnich jest nadal lubiany i okazjonalnie "powracany do" przez garstkę z nas.

Skłonność lidera grupy Xaviera Boyera (nominacja do szortlisty czołowych songwriterów XXI wieku) do płynnych, bajecznych zmian tonacji i melodii z gracją puentujących te igraszki to ich kluczowy atut, wabik. Ale "to w zależności", bo te "zmyłki harmoniczne" na dłuższą metę nieokraszone stylistycznym ryzykiem czy innymi elementami "edgy", bywają tak słodkie, że aż mdłe. Godna podziwu i wsparcia ("w czasach smutnych, niestabilnej gospodarki…") postawa pt. "my tu tylko gramy piosenki" potrafi mieć skrajnie zachęcające oblicza. Kiedy goście serwują hooki tak nośne jak w skandynawsko użytkowym niczym meble IKEA "Get Yourself Together" z ich breakthru Wallpaper for the Soul (2002 rok) albo balansującym irytująco chwytliwy motyw zwrotki ("gotowy jingle do reklamy" a la Peter, Bjorn and John) z diabelsko mocarnym chorusem "Don't Misunderstand" z najrówniejszej kolekcji T80, czyli CD1 Extra Pieces of Sunshine (2004), to nie mam pytań i stawiam to obok E.L.O czy SFA. Niestety poza highlightami sporo piosenek zlewa się w rodzaj miłej magmy zdolnej co najwyżej zachwycić die-hardów Jensa Lekmana lub osoby, dla których około 10 lat temu ta składanka klipów była z jakiegoś powodu w PL wyznacznikiem "dobrej muzyki", a koncertem dekady nienaganny wykonawczo, wystudiowany, równie "profeska" co zwyczajnie nudny i pozbawiony człowieczeństwa występ Whitest Boy Alive w jakiejś hali na Pradze. I pewnie stąd mimo prób urozmaicenia tej formuły funkowym groove'em, bardziej syntezatorowymi aranżami czy nawet autotune'em na głosie, mniej więcej od 10 lat omawiany zespół nie nagrał moim zdaniem niczego wybitnego.

Dlatego wybrałem dla Was utwór z roku 2002, który nie tylko streszcza całą ideę stojącą za Tahiti 80 w formie smacznej pigułki, ale i pozwala sobie na odrobinę (jakże pożądanego w tak "gładkiej" estetyce) zadziora. Jednak fakt że wyżej padło tyle nazw świadczy nie tylko o eklektyzmie i świadomości, ale zbyt często o braku własnej tożsamości łamane przez osobowości. Lecz akurat w tym nagraniu ta osobowość zostaje wygenerowana środkami stricte muzycznymi vel rockowym pierdolnięciem. Po czarującym klawiszowo-bitowym intro, budującym niewidzialny pomost między g-funkiem i post-popową wizją psych-rocka na Currents Parkera, po tych wstawkach na akustycznej gitarce, gdzieś w 2/3 piosenki następuje ostre przełamanie i podciągane struny wrzynają się w spoconą łapę jak należy. Dramaturgia sięga zenitu przy nawarstwieniu przeplatających się, niczym niewzruszonych linii wokalnych i gitarowych. I wiecie, z czym mi się to wtedy kojarzy? Z 12 Rods na wysokości Lost Time. A więc zataczamy koło i terror prywatnego gustu ostatecznie góruje. Cóż. Lubię to. Do miłego.
(Porcys, 2015)

APPENDIX – moje top 5:

1. Don't Look Below
2. Easy Way Out
3. Silently Walking
4. Get Yourself Together
5. Don't Misunderstand
(2015)

TAYLOR DAYNE

"Tell It to My Heart" (1987)
Poptymizm szczytujący i to pod każdym względem. Leslie Wunderman to ledwie twarz i głos nagrania (choć trzeba jej przyznać, że głos ma tu całkem mocarny). Ba, kompozycja przyszła z publishingu – widocznie trzy dekady temu do piosenkowych banków trafiały takie perełki. Wymyślić tak INFEKCYJNĄ, dzwoneczkową melodyjkę i PRZECZOŁGAĆ ją bezceremonialnie "jak burą sukę" przez trzy funkcje harmoniczne – szacun. Ale potem do studia wpadł klawiszowy PRESET-DIGI-TATOR Rich Tancredi i odpalił fajerwerki. Dolne rejestry nadają klubowej dynamiki, a odcienie keyboardów pławią się w różnych odmianach "piosenki chodnikowej". Freestyle-polo, anyone?
(2019)

TECHNOTRONIC

"Pump Up the Jam" (1989)
Obecna kategoryzacja tego pionierskiego hip-house'owego hymnu (jakby futurystycznego follow-upu do chicagowskiego "Move Your Body" Marshalla Jeffersona) może ludzi którzy "byli tam, robili to, żeby wiedzieć" – nieco dziś konfundować. Nazwa belgijskiego projektu wpadła w pułapkę post-ironicznego recyklingu tandetnych popkulturowych rekwizytów – koncertując miesiąc temu na Torwarze z niemieckim Snap! i szwedzką Aquą w duchu "na trzeźwo nie da rady". Tymczasem podobnie jak otwierający cały ten ranking "Ride on Time" Black Box, "Pump Up the Jam" to – parafrazując Michałowskiego w Bez Znieczulenia – "w ogóle przecież maksimum tego, co wtedy można było napisać" i jeden z symbolicznych "przeskoków rozwojowych" elektronicznego popu już ku latom dziewięćdziesiątym.
(2019)

 

TEENAGE FANCLUB

 

Teenage Fanclub & Jad Fair: Words Of Wisdom And Hope (2001)

Czy macie pojęcie jak my tu w Porcys jesteśmy zajęci? Że niby siedzimy wygodnie w fotelach i wstukujemy recenzje popijając drinka? Nic z tych rzeczy. Ciężko pracujemy na wielu frontach. I czasem te teksty, które czytacie, powstają w wielkim pośpiechu, pod napięciem. Krótko mówiąc, nieraz trudno jest się wyrobić na czas. Narażamy w ten sposób nie tylko swoje zdrowie, ale i wasz odbiór, a co za tym idzie prestiż serwisu. To dopiero problem. Poważny. Ale nie bójcie się. Potrzeba matką wynalazków. Jesteśmy w trakcie konstruowania maszyny, która część recenzji będzie pisała za nas. Wygląda ona jak średniej wielkości robot kuchenny. Działa tak: wrzucamy płytkę do środka, a maszyna wyrzuca po kilku minutkach "recenzję instant". Wystarczy tylko zalać ją wodą (czytaj: kilkoma ładnymi, okrągłymi zdaniami) i recenzja gotowa. No, może jeszcze nie funkcjonuje tak idealnie, jak byśmy tego chcieli, ale poniżej przedstawiam próbkę zdolności tego prodiża. Nazwiemy go pewnie "Porcys Professional Reviewer", albo jakoś tak.

Words Of Wisdom And Hope być wspólny projekt Teenage Fanclub i Jad Fair.

Teenage Fanclub być szkocki zespół szesnaście lat. Grać niezależny rock / piosenki / tradycyjny rock.

Jad Fair być amerykański dziwoląg. Grać alternatywne brzmienia. Mieć na konto kilkadziesiąt płyt. Rysować okładki.

Teenage Fanclub robić muzyka. Jad Fair pisać słowa i je śpiewać / deklamować.

Płyta trwać pięćdziesiąt trzy minuty. Być słabsze, być mocniejsze momenty. Ogólnie poziom być równy.

Najlepsze momenty być: "Near To You", "Crush On You", "The Power Of Your Tenderness".

Najgorsze momenty być: "Smile", "Vampire's Claw", "You Rock".

Aranżacje: gitary elektryczne, gitary akustyczne, bas, bębny, pianino, organy, chórki żeńskie.

Teksty: zwykłe (miłość, życie).

Ciekawostki: album nagrać się przez przypadek; muzycy wydać własny sumpt; mówiący głos Jad Fair trochę denerwować.

Słuchać: długa podróż samochód, koledzy.

Nie słuchać: urodziny cioci.

Widzicie? Sprytne cacko. I teraz umówmy się tak: wy sobie dopowiecie zdanka, tak, żeby to miało ręce i nogi, a ja lecę wkuwać językoznawstwo.
(Porcys, 2002)

Duża porcja surowego, tradycyjnego rock and rolla. Podobno ta płyta jest w dużej mierze dziełem przypadku. Jad Fair to prawdziwy „rockman renesansu”, nie tylko od ponad dwudziestu lat nagrywający z własną grupą Half Japanese, ale również z powodzeniem spełniający się w roli projektanta okładek dla wielu artystów (m.in. Residents, Yo La Tengo i Pastels). Teenage Fanclub są z kolei szkocką grupą serwującą na swych krążkach łatwo przyswajalne, pop-rockowe piosenki. Wykonawcy pracowali akurat obok siebie, w tym samym studio. Padł pomysł: zróbmy coś razem. Do gotowej muzyki autorstwa Szkotów, Fair dopisał i wykonał własne teksty.

Co wynikło z tej spontanicznej współpracy? Pięćdziesiąt minut radosnego, niezobowiązującego rocka. Poszczególne kawałki nie mają charakteru skończonych, dopracowanych utworów. Większość z nich to w zasadzie oparte na zaledwie kilku akordach, kilkuminutowe jamy. Gdzie oprócz przeważnie ekspresyjnych gitar i sekcji rytmicznej pojawiają się organy (Behold The Miracle), fortepian (I Feel Fine), czy żeński chórek (Near To You), które nieznacznie ubarwiają jednorodne brzmienie Words Of Wisdom And Hope. Największe wrażenie robi siedmiominutowy Crush On You. W tym akurat fragmencie udało się muzykom stworzyć napięcie, którego nie powstydziliby się żadni mistrzowie amerykańskiego niezależnego rocka, od Velvet Underground po Pavement.

Cieszy fakt, że ktoś ma jeszcze zapał do takiego naiwnie prostego grania, bez silenia się na cokolwiek, bez zadęcia. I jeszcze tylko jedno: przesadą byłoby stwierdzenie, że Fair śpiewa. W najlepszym wypadku melodeklamuje, zwykle zaś recytuje słowa. Co tylko dodaje temu albumowi uroku.
(Tylko Rock, 2002)

TEREKKE

Improvisational Loops

Spersonalizowane zestawienie najczęściej odtwarzanych tracków za 2018, jakie przygotował dla mnie serwis Spotify, zawiera pewien parametr przekłamujący interpretację rezultatów. Na czele tabeli znalazły się bowiem nagrania Steve'a Roacha oraz projektu Yamaneko (nie, to nie influencerka, tylko producent elektroniki z Londynu), którymi regularnie usypiałem córkę. Z kolei gdzieś dalej na liście uplasowały się strzępki niniejszego krążka, którym dla odmiany usypiałem w tym roku siebie. Brooklyński malarz soundem Matt Gardner działa na dwóch polach, ale jego wcielenie outsider house'owe podeszło mi nieco mniej. Natomiast eskapistyczny lo-fi-new age I-Loops to (cytując redaktora MZ) "SEDATYW przedniej jakości". Powinni sprzedawać w aptekach tudzież zielarniach.
(2018)

 

TERRENCE PARKER

 

"God He Is"
Z dwóch panów "TP" - house'owych weteranów działających w Detroit - Parker jest może mniej ambitny niż Theo Parrish. Ale jego pierwszy od lat 90. album "Life on the Back 9" w kwestii przystępności bije "American Intelligence" LP na głowę. Natchniony hymn "God He Is" streszcza uduchowioną przebojowość tego materiału w formie parkietowej pigułki, która tak błyszczy od pierwszej sekundy, że niewiele musi zmieniać przez prawie 7 minut.
(2014)

 

TES

 

x2 (2003)

Nie ma co się rozpisywać na temat debiutu Tesa. Rzecz trwa zaledwie pół godziny i zainteresowani tematem zamiast czytać recenzję powinni raczej jak najszybciej ją przesłuchać, gdyż plasuje się wśród najsolidniejszych raperskich prac ostatnich kwartałów. Przeżywamy bezdyskusyjne ożywienie hip-hopu jako gatunku, urodzaj niespotykany właściwie od starej ery olskoolowej, od końca lat osiemdziesiątych. W latach dziewięćdziesiątych hip-hop przeważnie ssał, degradując się zasadniczo do rewii powielanych w te i we w te skostniałych form, bez cienia innowacji. DJ Shadow w słynnym, wielokrotnie cytowanym passusie Endtroducing... stwierdzał, że przyczyną zapaści były pieniądze. Mainstreamowi żule pławili się komfortowo w tej stagnacji, a podziemie nie dysponowało na tyle mocarnym aparatem produkcyjnym, by dokonać przełomu. Dopiero gdy roczne zegary kliknęły do trzech zer wykrystalizował się świeży, odkrywczy ruch. Tragic Epilogue, The Cold Vein i Fantastic Damage wprawiły w obrót wielkie koło progresywnego hip-hopu i teraz regularnie należy spodziewać się kolejnych kąsków gwarantowanej jakości.

Tes wpisuje się z pewnością w całe to zamieszanie. Oscyluje w rejonach zdefiniowanych przez standardy Def Jux, jego podejście najbliższe jest chyba poetyckim próbom Sage Francisa, a nagrywa dla eklektycznego Lexa, który zamarkował skłonności do wykraczania poza przyjęte ramy choćby zeszłorocznym Seed To Sun Boom Bipa. Ale x2 charakteryzuje go też od kilku unikatowych stron. Po pierwsze gość spełnia się w podwójnej roli: producenta i MC. Teoretycznie zawężenie spektrum beatów do jednego człowieka, tak rzadkie w dzisiejszych realiach, powinno ogołocić album z różnorodności. Jednak główną obsesją Tesa jest czerpanie z multum konwencji, paranoiczne przerzucanie się estetykami, przy ciągłej trosce o zachowanie wyróżnika własnego stylu. Tym wyróżnikiem jest z kolei flow. Jako raper koleś dysponuje super nawijką i dźwięcznym, metalicznym timbre. Ma fajne przyśpieszenie: jak się rozpędzi, to normalnie prędkość światła, strach stawać w poprzek. Mimo to udaje mu się zachować gibkość, nie przeciąża miksu. Spójrzmy tylko na popisy w "Change" czy "Fooltime", gdzie zdublowany wokal rozbraja tak finezją, jak i gracją.

Ponadto x2 legitymuje się zaletą, której brak wielu ambitnym raperskim krążkom: przyswajalnością kompozycji w tradycyjnym, rockowym sensie. Budowa podkładów wykorzystuje doświadczenia struktur minimalnych piosenek. Highlight zestawu, monotonnie zaraźliwy "Big Shots", eksploatuje wprawdzie jeden intrygujący sample, ale inkrustuje go adekwatnie marszowym werblem i klawikordem, kreując z niczego "zwrotkę", "refren" i nawet "mostek" (skrecze na żywym głosie), choć przecież wszystko rozchodzi się o dwa akordy. Zbliżona metoda objawia się w hiciarskim "New New York", gdzie schizofrenicznie repetycyjne krojenie loopu pozwala na dowolne operowanie konstrukcją. Akustyczna gitara nawiedzająca w minorowym nastroju "Say When" od razu kojarzy się z Personal Journals wspomnianego Francisa, ale beaty są twardsze, matowe, głuche i zredukowane. To dzięki nim wrażenie post-modernistycznego przemieszania starych i nowoczesnych trendów powoli ustępuje na rzecz integralności.

Tes potrafi klaustrofobiczne atmosfery przemieniać w lekkie, nośne zajawki, co przy wszechobecnych powtórzeniach prowadzi do mrocznej, acz wciągającej hipnozy, do swoistego "hip-hop noir". Potwierdzają to instrumentale, zwykle zaledwie niedbałe łączniki, pozbawione wartości. Tymczasem tu wszystkie z trzech interludiów, ponumerowanych zresztą w odwrotnej kolejności, od galaktycznego zwiastowania, przez pozytywkową, ujmującą ciepłem tripową wprawkę, po kapitalny jazz-ambientowy chill-out, efektywnie wspomagają materiał. "Times Two Outro" kończy x2 niespodziewanie syntetycznym bitem przypominającym kiczowate, lepkie przeboje wykonawców electro-popowych z lat osiemdziesiątych. Jeśli Tes ma jakiś problem, to chyba głównie z objęciem swoich chaotycznych pomysłów. Momentami trudno mu zorganizować elementy przestrzeni w sensowny, wyskrawany kształt. Wiele do życzenia pozostawia też rwana realizacja, niepewna edycja tracków. Tak czy inaczej, undegroundowemu hip-hopowi przybył nie tylko utalentowany producent, ale również raper z ciekawą message ("Used to love LSD / But swore I'd never touch that shit again if I somehow made it back to my life" w "My Receiver"). Sprawdź to sam.
(Porcys, 2003)

Obiecujący debiut kolejnej nadziei niezależnego hip-hopu. Tes robi wszystko sam: sam majstruje podkłady i sam rapuje. Ale człowiek jest na tyle utalentowany, że ta półgodzinna płyta ani przez moment nie nuży. Beaty na x2 rozciągają się szeroko między transowymi, chorymi loopami, a bardziej kameralnym, wieczornym nastrojem smyczkowo-fortepianowym. Co ważne, niemal wszystkie intrygują. Weźmy „folkowy” Say When (skojarzenie z Sage Francisem nasuwa się samo), chyba najbardziej fragment płyty. Tu żal przeplata się z nostalgią, ale już obok czeka bohaterski, promienny sample budujący New New York, odę do rodzinnego miasta artysty. Nocny chłód bije z Change, lecz zaraz zaglądamy do ciepłego kąta w jazzującym przerywniku Interlude 1. Zakończenie natomiast, zatytułowane Times Two Outro, to porcja fascynującego, choć natrętnego synth-electro. Brzmienie zahacza o szumiące, amatorskie lo-fi i być może właśnie dzięki temu tak wciąga. Wymiata również flow Tesa, dźwięczny i szybki (nie mylą się wcale ci wspominający o „prędkości światła” w niektórych fragmentach). Na papierze te zestawienia wyglądają wprawdzie na wariactwo, ale Tes zdołał tchnąć w materiał tyle inwencji i kreatywności, że jest niemal bliski wynalezienia własnego języka, przez co x2 to obowiązkowa pozycja dla każdego fana nowego hip-hopu.
(Clubber.pl, 2003)

 

THERAPY?

 

Shameless (2001)

"Gimme gimme gimme – back my brain! / Gimme gimme gimme – back my brain! / Gimme gimme gimme – back my brain! / Gimme gimme gimme – back my brain!". He, czasem mózg przydałby się kilku kolesiom. Ale nie o tym być miało. Therapy? oscylują gdzieś między dysonansowym gitarowym rockiem (dobrze), a punkowymi riffami, które wnoszą do historii muzyki tyle, co beknięcie menela stojącego o poranku przed budką z piwem (źle). Problem w tym, że tego drugiego jest tu o wiele więcej, niż pierwszego. I choćby z tego powodu płytka Shameless Therapy? jest wam niepotrzebna (do niczego).

Nie wiem, ale dla mnie energia w muzyce tkwi w pomysłach, a nie na przykład w tempie piosenki. Może to być sekwencja akordów, patent brzmieniowy, lub inny wynalazek. Jeśli jest porażający, wtedy wystarczy go rozwinąć i energia sama się wyzwala. Gorzej, gdy pomysłów brakuje. Wówczas jesteśmy skazani na obserwację energii generowanej w sposób sztuczny. Większość nędznych (czyli: większość) zespolików hardcore'owych i punkowych bazowała na tym i niejednokrotnie udawało się im zrobić słuchaczy w bambuko. Nie z nami jednak te numery. Therapy? bardzo chcieliby, żeby w Porcys określili ich twórczość mianem energetycznej, dającej kopa, czadowej. Niestety, nie zwykliśmy kłamać w naszych recenzjach. Ponadto, nikt z wytwórni nie zwrócił się do nas z konkretną propozycją kolacji, bankietu, czy nawet drobnego datku na rzecz serwisu (nie mówię, że byśmy ją przyjęli!) w zamian za ciepłe słowo o północno-irlandzkiej formacji, więc nie ma o czym mówić. Jak zwykle: będzie gorzko, ironicznie, śmiesznie.

Shameless jest więc płytką punkową. Szkoda, że wszystko, co panowie zaproponowali, wynaleziono na przełomie lat 70-tych i 80-tych. (Przypomina mi się zawsze: "najlepszy mix przebojów, lat 80-tych, 90-tych i współczesnych", hehe.) Shameless jest w dodatku tylko z pozoru melodyjna, gdyż tak naprawdę jej melodie są męczące. Rzadko (a jednak) muzycy próbują wzbogacić warstwę harmoniczną, jak w "Dance", czy w "Tango Romeo". W innych przypadkach prawie brak jest tu wyjścia poza schemat. Niby tym wyjściem miały być arytmizacje różne. Nie ma ich! Znikły! Ani śladu! Perkusista nawala wciąż jednakowo, gitary za często grają to samo, bas je kopiuje i w efekcie zamiast kontrastów mamy unisono. Sprawni technicznie może i są, ale chyba nie od dziś wiecie, że mało nas to obchodzi. Produkcja: wyjałowiona z idei, myśli przewodniej. "Grajcie, grajcie, a my to nagramy". Znam krążki, które, choć realizowane według podobnej koncepcji, prezentują się o niebo lepiej od Shameless. Czyli nie znajduję wielu jaśniejszych punktów w tym albumiku, choć chciałbym, czemu nie. I nie łapię: jak to coś może kogoś miażdżyć? Siła rocka? Nie rozśmieszajcie mnie. Sięgnijcie po tę najnowszą płytę, tę z końca lutego.
(Porcys, 2002)

THEY MIGHT BE GIANTS

"Ana Ng" (1988)
Niewiele da się w języku polskim dodać o tym nagraniu ponad to, co półtorej dekady temu nabazgrał o nim na Porcys redaktor MZ, który wypunktował, że "Linnel i Flansburgh wypluwają z siebie czkająca, podziurawioną, ale jednocześnie tak cholernie popową piosenkę". Ewentualnie dorzucę taką uwagę – akordeony potrafią być cool, nie zawsze dają "N'oubliez jamais"-level of cringe. "Birdhouse..." i "Istanbul..." też będą FAJOSKIE, ale tu ich "shining hour".
(2019)

 

THOMAS

 

"Shy"
Teoretycznie werdykt powinien być poparty uzasadnieniem, ale ja tu nie mam żadnego mądrego wytłumaczenia poza tym, że jest to kawałek z 2014, którego słuchałem najwięcej. Dlaczego? Bo podobnie jak remiks "Feel It Burn" Basanova brzmi on "tak, jak chciałbym się czuć przez całe życie". Thomas Gill z Toronto porzuca tradycyjny format piosenki ze zwrotką/refrenem/mostkiem i ostrożnie przeprowadza nas przez 3 stadia popowej rozkoszy. Zaczyna od hołdu dla zmysłowego midtempo-r&b Prince'a z lat 90., następnie częstuje powyginanym harmonicznie interludium a la Cupid & Psyche 85, aż wreszcie rozpływa się w odrealnionej malignie bezprecedensowego outro, które najchętniej zapętliłbym na zawsze.
(2014)

 

THOMAS DOLBY

 

"Airwaves"
dziś przypada 35-lecie koncepcyjnego albumu The Golden Age of Wireless Thomasa Dolby'ego – jego sophisti-popowego Radio-Aktivität – z którego pochodzi jedna z moich ukochanych ballad, paradoksalnie mało reprezentatywna dla mechanicznego klimatu całości. Dolby produkował potem m.in. nagrania Prefab Sprout, ale tu, w równym stopniu co wydane 3 miesiące później Night & Day Joe Jacksona zdaje się antycypować estetykę bliską propozycjom grupy XTC z drugiej połowy lat 80. natchniony refren natchnionym refrenem, ale ten mostek od 2:03... czyste Skylarking przecież. i zresztą chyba "dziwnym nie jest", skoro na tej płycie przez chwilę niepostrzeżenie POMYKA na harmonijce i przeszkadzajkach sam Andy Partridge.
(2017)

'TIL TUESDAY

"Voices Carry" (1985)
Zanim w latach 90. Aimee Mann wyhodowała grono oddanych fanów jako artystka solowa, na debiucie swojego zespołu tą jedną piosenką zasiała ziarno wielu różnych odmian kobiecego rocka. Wychodząc w niepozornej zwrotce z FIGURY wcale nieodległej od "Brass In Pocket" Pretenders, formacja z Bostonu nieśmiało wieszczy w błogo rozwibrowanym refrenie zarówno nadejście żeńskiego indie z Breeders, Throwing Muses i Liz Phair na czele, shoegaze-popowych kapel z dziewczynami za mikrofonem w guście Lush czy Curve, jak i w końcu mainstreamowego oblicza gitarowego "alt-feminizmu" – vide Sarah McLachlan, Alanis Morissette lub Meredith Brooks. "Oj, za daleko..." – być może, nie upieram się, acz podskórnie czuję to powiązanie.
(2019)


TINA TURNER

"We Don't Need Another Hero (Thunderdome)" (1985)
Z Mad Maxów zdecydowanie bliżej mi do Fury Road (który niedawno wygrał kinematograficzne podsumowanie dekady na A.V. Club – ciekawostka), ale zapytany o pieśń Tiny z którą jakoś się klei mój gust, nominowałbym chyba właśnie niniejszą. Ze wskazaniem na zwrotki. Dlaczego? Sam numer przygotowany przez dwóch zawodowych rzemieślników daje radę w formacie filmowej hymniczności, ale zwłaszcza chodzi o ekspresję wokalną. Tina tradycyjnie wyżyła się w chorusach, lecz w CANTACH przemyka dyskretnie, mądrze – trzyma emocje na wodzy. I paradoksalnie ta "siła spokoju" ma więcej mocy, niż wszelkie wrzaski z piachem, żwirem i flegmą w głosie.
(2019)

TINASHE

"Life's Too Short" (2019)
Zwyczajowo panna hipnotyzuje już na etapie okładki – między innymi wielkimi kolczykami i miażdżącym spojrzeniem. Ale jeszcze mocniej magnetyzuje zawiesistymi miejskimi serenadami – i ta tutaj to jest jej karierowy szczyt, pomnik trwalszy niż z marblitu. Wokalnie paleta jej histerycznych kwileń miłosnej desperacji sięga najczulszych momentów, nie przymierzając, Stiny Nordenstam. Porównanie czarnoskórej (EDIT: OK, "kolorowej") śpiewaczki r&b do skandynawskiej balladzistki można uzasadniać na szczeblu drzewa genealogicznego – po ojcu Kachingwe (Zimbabwe), po matce Jorgensen (Dania, Norwegia i kilka innych krajów). To fascynujący amalgamat korzeni. A tekstowo otrzymujemy "Another Life" D'Angelo lub "Next Lifetime" Badu a rebours. Jakby Tina postanowiła, że na przekór wszystkiemu uczucie jest silniejsze od wszelkiej logiki, zasad, racjonalności. To rzuca nowe światło na wiele spraw.
(2019)

TISAKOREAN

20 lat temu trap jeszcze nie istniał. Istnieje za to dziś w nieskończonej liczbie wariacji. Może ktoś z Was śledzi takiego gamonia TisaKorean. Jego najnowszy misktejp Let Me Update My Status brzmi jak rok 2035. To znaczy ja nawet nie wiem, czy mi się podoba, ale... Niedawno szedłem przez Sadybę i zauważyłem, że KFC gdzie chodziliśmy z Kubą w przerwach prób TCIOF 20 lat temu – nadal tam stoi. Więc ten typol brzmi, jakby to KFC już tam nie stało. A precyzyjnie, jakby to było już Korean Fried Caulliflower nad Wisłą koło Barki – które notabene TEŻ już tam nie stoi. Może i mam braki w południowych rapsach z 00s, crunkach, Soulja Boyach, bo wagarowałem na zajęciach. Ale Tisa w istocie promieniuje dawką futurystycznego swagu i odsnapowuje własne "wszystko wszędzie naraz".
(2023, Ekstrakt / Porcys)

 

TOK TOK VS. SOFFY O.

 

"Day Of Mine (Ludicrous Idiots)"

Więc spoglądasz w repertuar, patrzysz na naszą listę singli 00s i zastanawiasz się jak DOCURVY ten kawałek znalazł się poza pierwszą piątką. Nie, ale fuck you all w tym momencie i nara frajerzy. Co wy, pedały jesteście? Wiem, wiem, chodzi tylko i wyłącznie o wasz jebany >>>wstyd<<<, malutki jebaniutki >>>wstydzik<<<, skryty strach przed społeczną opinią, obywatelskie *tchórzostwo* i generalnie bLAzA. Do kurwy pizdy. Wasze zapchlone małe ego, obawa przed kompromitacją qrde. Sraka. Btw – sramy. Uwaga koment zawiera wyrazy uznane powszechnie za przekleństwa. Nie czytać nie czytać nie biadolić. Tekst się sam komentuje. Meta. Ej, ale nie!! Słyszeliście wy kiedyś? Jak jedną z najbardziej kurewsko chwytliwych linii basu od czasu Hołdu Pruskiego zagrano na Rolandzie prosto z kapeli weselnej i cały świat płonął, choć wiedziało o tym 7,6352 osoby? Statystycznie biorąc, dupa. Ten numer jest tak zaraźliwy, że załamie was brakiem taktu i przypomni się na łożu śmierci. Możecie się bronić, udawać że wcale nie podobają się wam dresiary w różowych bluzeczkach, pierścionkach na kciukach i małych palcach u stóp, łańcuszkach na kostce i kolczykach w pępku, ale laska was nakryje pod kołdrą ze sprośnymi myślami, oznajmiając "The one and only / Miss Soffy O. / Ooooh". Bo prawda jest taka, że podobnie jak dresiary są najbardziej podniecającymi istotami (choćby i szlachetni gentlemani odwracali kota ogonem), tak i chamski dresiarski dance, jeśli obdarzony power-hookiem, wrywa się w łeb nie chcąc iść precz. Próbowałem blilionkrotnie zapomnieć, ale czepia się toto ciągle, co parę minut, wszędzie i w każdych okolicznościach. Nawet nie znam faktografii wykonawcy, a resztę płyty mam W DUPIE. Za to opener to najgównianiejsza porcja geniuszu – albo najgenialniejsza porcja gówna, ganz egal – jaką słyszałem w życiu. Pojazd opuściło czterech panów w strojach sportowych. I chuj.
(Porcys, 2005)

TOM TOM CLUB

"Genius of Love" (1981)
Wszyscy adepci "niezalu" (lol) znają tę anegdotę na pamięć. Marginalizowana materiałowo sekcja jednego z najważniejszych zespołów na świecie, zorientowanego na albumy jako kompletne całości, postanawia w duecie złapać trochę świeżości i ruszyć z pobocznym projektem dla frajdy. Efektem jest... "Theme from Mission: Impossible". HE HE HE. Żarcik. Efektem jest singiel jako SINGIEL, którego bit był w latach 90. przez producentów r&b i rapsów rozszarpywany łapczywie niczym Grenouille na finał Das Parfum. Wyznam, że do tych kontynuacji (Mariah Carey, Mark Morrison, Warren G etc.) wracam chętniej, niż do źródła. Natomiast wciąż kręci mnie w nim ten niewymuszony "Bahama mama luz", równoważący wydane wcześniej w tym samym roku kazania Byrne'a i Eno typu "America is waiting for a message of some sort or another" zjaranym mottem "I'm gonna have some fun... What do you consider fun? Fun, natural fun".
(2019)

TOM ZE

Estudando o Samba

Pierwszy raz zetknąłem się z medialną osobą Antônio Martinsa ponad dekadę temu, gdy na Nowych Horyzontach wyświetlano poświęcony mu dokument. "Było to na zjeździe polskiej spółdzielczości", Porcys piórem Nowo reckował wtedy całkiem głośne Estudando o Pagode, a w filmie Tom pluł się, że z powodu pochodzenia nie jest traktowany serio przez krytyków. "Tymczasem jam jest artysta WYSOFISTIKOWANY!", krzyczał z nieukrywaną złością. Komediowy aspekt aside, potrafię skumać frustrację, bo rozdźwięk między skalą wyrafinowania MPB, a jej potocznym odbiorem bywa nieznośny. Niniejszy longplay to kompletny statement rzeczonego wysofistykowania – w pakiecie trochę zapożyczeń późniejszego wcielenia Stereolab (na okładce się nie kończy), zapowiedź avant-folkowych spazmów środkowych Animal Collective, proto-riff z "Twist of Cain" Danziga w openerze i wszechobecna "tristeza".

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=inAl6JRV0k4 (evocative moment: zmiany akordów, które pokazują, że nawet w closerze, w odsłonie "lirycznej", freak pozostanie freakiem)
(2018)

 

TOMASZ STAŃKO

 

Roberto Zucco
[Polonia, 1995]
Zaugbiona perełka wśród rozlicznych teatralnych i filmowych soundtracków artysty. Aż dziw bierze, że sztuka Bernarda-Marie Koltésa opowiada historię włoskiego seryjnego mordercy. Ponoć jednak reżyser Krzysztof Warlikowski zażyczył sobie firmowej dla lirycznego Stańki mrocznej melancholii – i taki właśnie jest powtarzany tu wielokrotnie w przeróżnych układach tonalno-aranżacyjnych, przewodni temat tytułowy. Niezwykle "ewokatywny" zresztą, który jakoś mi też KONWENIUJE z klimatem polskiego filmu komercyjnego pierwszej połowy 90s – ci faceci po przejściach w samotnych kawalerkach (Maurer, Halski et al.). Natomiast warto jeszcze wspomnieć, że cichym bohaterem materiału jest "nie kto inny" (Szpakowski) jak obsługujący elektryczne piano ("tym który obsługuje elektryczne piano jest nie kto inny...") Janusz Skowron. Jego tłom zawdzięczamy tu rasowy ambient jazz, ale w znaczeniu nie spogłosowanych solówek a capella, lecz pewnego sugestywnego nastroju, w którym można się zatopić ("niczym smutki w wódce"). Ostatnio miałem zaszczyt zobaczyć jak ta żywa legenda polish jazzu wciąż hipnotyzuje w odsłonie koncertowej. I chyba dzięki tym przestrzeniom na Roberto Zucco Stańko odnajduje w sobie właśnie wewnętrznego Kwintę. Aha, podobno po Vabanku Stańko zagadał do Jana Machulskiego: "fajnie grasz na trąbce". Creepy stuff. 


W Pałacu Prymasowskim
[Poljazz, 1983]
Z tym wydawnictwem jest kilka nieporozumień i zdaje się, że mało kto chce je rozwikłać. W powodzi słownego ambientu kleconych naprędce nekrologów jakoś ta dość szczególna pozycja w discogs Pana Tomasza się nie przewija. Ani też "tyleż celne, co truistyczne" ("Meller w punkt") "przykłady podniecania się" graniem "free" ("ale graliście free, prawda? ale graliście free?" – i nikt nigdy nie wyjaśnia czym się jedno free różni od drugiego, bo samo to słówko nie oznacza za wiele) nie wychodzą poza raczej sztampowe stwierdzenia o "telepatycznym porozumieniu" między improwizatorami.

Otóż na stronie A mamy natchnioną "rendycję" znanego już z wcześniejszej wersji live na niemieckim albumie Jazzmessage from Poland tematu "Flair – Piece for Diana" (ponoć dedykowanego murzyńskiej tancerce z amerykańskiej formacji baletowej), w której nie tyle zwraca uwagę jakaś intuitywność całego kwintetu naraz, co rozparcelowanie dialogów na mniejsze podgrupy. Tak więc Seifert dyskutuje z Muniakiem, Muniak ze Stańką, Stańko z sekcją, sekcja Suchanek-Stefański też sama ze sobą gada – i tak dalej. A że rozmawiają nad wyraz ciekawie, to zawsze mnie to wciąga, jak mało które "free".

"Tyle tylko" (Szpakowski), że strona A w ogóle nie została zarejestrowana w "niecce stadionu" tytułowego pałacu, co młodsi adepci polskiego jazzu mogą przeoczyć. Choćby z tego względu, iż na przykład legalne wydanie na CD (które akurat posiadam) zupełnie PRZEACZA ten fakt. A to przecież zapis występu z Jazz Jamboree w październiku 1973 roku. Zaś naprawdę w pałacu nagrano stronę B (kwiecień 1982). Należałoby cofnąć się do indyjskiej przygody z Music From Taj Mahal – tam echo rezonowało w świątyniach, o specyficznych właściwościach akustycznych. Tu eksperyment Stańko powtórzył z piękniejszym rezultatem, co uwypukla siedem "medytatywnych" SÓL sklejonych w jeden długi track.

Więc jakby efemeryda – trochę takie "na żywo, ale w studio", trochę yin i yang, trochę kompilacja, a trochę lost classic i żal, że tak rzadko wspominany. 
(Porcys, 2018)

...i moje indywidualne top 10 z tego rankingu:

1. W pałacu prymasowskim
2. Lontano
3. Montreux Performance
4. Suspended Night
5. A i J
6. Roberto Zucco
7. Almost Green
8. Leosia
9. Music for K
10. Purple Sun

 

TOM VEK

 

We Have Sound (2005, new wave) 7.5

Owszem, kariera kolesia nie wypaliła (drugi album mocno rozczarował), ale zostaje ta kolekcja nerwowych, nowofalowych killerów – przynajmniej miłośnicy nośnych, acz niebanalnych basowych riffów ("If You Want", "C-C") czy wiernego naśladownictwa Talking Heads ("Nothing But Green Lights", "I Aint Saying My Goodbyes", "A Little Word In Your Ear") mieli radochę. No i nie zapominajmy o przebiegłym refrenie "The Lower the Sun"!
(T-Mobile Music, 2011)

Leisure Seizure (2011, new wave) !5.9

Co się stało się, Veku?

TOMU DJ

Ambient 2

Jeden z dwóch w tym roku wybornych materiałów zdolnej producentki z Kalifornii. Chwilami rozkleja się jak błogie mielizny Glam MoM czy Improvisational Loops Terekke, ale spod czułej kobiecej dłoni. File under popołudniowa drzemka przed objawieniem.
(2021)

TONI BRAXTON

Ostatnio miewam chyba jakieś pamięciowe halucynacje, zwidy, majaki – bo mógłbym przysiąc, że już kiedyś pisałem o tym kawałku. Z wyszukiwarką i archiwum polemizować nie będę, ale dziś mija równe 20 lat od premiery, więc jest dobra okazja, by choćby skrótowo temat nadrobić. Pamiętam, jak "inescapable" był ten hicior na muzycznych kanałach w 2000 roku – potrafił śmigać raz na godzinę (pure Znają to z Vivy i MTV-core). Ja wówczas na spółę z redaktorem MZ stopniowo mapowałem krajobraz indie, cierpliwie czekałem na Kid A i poznawałem Laikę z Radiostacji leżąc w wannie. Ale tego akurat klipu nie przełączałem. I to wcale nie z powodu samego teledysku.

Rozbrajała mnie ta dyskretna zmiana w pierwszym obiegu refrenu – gdy powtarzalny schemat E-moll/A-moll zostaje przełamany delikatnym przewrotem E-moll9 pod słowem "hus-BAND" (np. na 1:11). Owszem, krystaliczna produkcja Darkchilda skrywa wiele atutów – weźmy flamencowo-minimalistyczne staccato gitarki (https://www.youtube.com/watch?v=N-feueX525s) lub nieomal drill'n'bassowe przyśpieszenia bębnów (3:32-3:37). Lubię też gęste wokale (Toni przy wsparciu koleżanek) w emocjonalnej interpretacji dość "asertywnego" tekstu. Ale ta nona wciśnięta w refrenie – jak dla mnie "robi numer". Przekracza format dance-popu, odsłania jego miękkie podbrzusze i całą drzemiącą w nim uczuciową "podatność".

A więc na koniec tradycyjny sobotni apel. Uprasza się koleżanki didżejki i kolegów didżejów, którzy dziś wieczorem będą dbać o muzyczną oprawę klubowych imprez, aby okolicznościowo przypomnieli tę piosenkę, bo DJ Laski W wciąż na tzw. "indefinite hiatus" <palacz>
(2020)

TONY COOK


Tony Cook feat. Dâm-Funk
"What's on Your Mind?" (2010)
Weteran electro i poważnie już wtedy zasłużony ambasador boogie funku wymietli w tym groteskowo cartoonowym bęgierku. Uporczywe DŹGNIĘCIA organów, groove perki obcisły jak skórzane legginsy i kipiący z pożądania topline. Pigułka streszczająca dzieje minimalistycznego popu od Prince'a circa Originals po Spoon circa Kill the Moonlight. Kto wie, czy Stones Throw mieli inny równie rasowy podziemny hicior.
(2020)

 

TOOL

 

"No Quarter"
Z tego co pamiętam, Tori Amos zadedykowała kiedyś jedną z piosenek Maynardowi (heh), więc niech i Maynard (heh) się znajdzie w takim podsumowaniu. A razem z kolegami zasłużył jak mało kto. Panowie podeszli do klasycznej kompozycji Led Zeppelin z należytym respektem, a jakże. Ich problem polega jednak na czymś zupełnie innym, niż brak poszanowania dla tradycji. Oni tę tradycję szanują aż za bardzo, wynoszą na piedestał, składają jej ofiary i obmywają wodą. Tradycja się buntuje, ale już jest za późno! Tool przywłaszcza sobie tradycję i zaczyna ją torturować. Prog-rock, hard-rock, art-rock: wszystkie wiszą na palach obolałe od eksperymentów, jakie członkowie Tool na nich przeprowadzają. Wśród tych ostatnich jest, by nawiązać do "poetyki" teledysków zespołu, wstrzykiwanie zasłużonym rockowym stylom sterydów i innych hormonów, które powodują gwałtowną mutację, rozrost komórek, przerost tkanki tłuszczowej i inne tego typu smakołyki. Podobno fani Toola najbardziej cenią płytę Lateralus dlatego, że jest ona najdłuższa. Aby więc przebić to "dzieło", grupa będzie musiała nagrać opus dwupłytowy. Ostatnią niewinną ofiarą tortur Toola był prog; czyja godzina nadejdzie następnym razem?
(Porcys, 2003)

 

TORI AMOS

 

"Enjoy The Silence"
Nareszcie utwór pochodzący z płyty wypełnionej samymi coverami. Mowa tu o krążku Strange Little Girls. Wybrałem "Enjoy The Silence", bo tak jak oryginał Depeche Mode z Violatora był przyjazny dla otoczenia, tak interpretacja Tori jest zdecydowanie nastawiona wrogo do jakiegokolwiek słuchacza, którego uszęta nie cierpią na nadmiar zbędnej woskowiny. (Dobra, mogę powiedzieć inaczej: jest beznadziejna.) Powtarzane przez wokalistkę "All I've wanted / All I've needed" działa po prostu źle na żołądek. Zresztą, cały zestaw jej coverów jest zbędną kartą w historii słabych płyt. Obok zamęczania Neila Younga, Toma Waitsa czy VU, ambitna Amos porwała się tu na "Happiness Is A Warm Gun", ale o tym było już kilka akapitów wyżej. Amos mówiła ponoć, że "urodziła te utwory na nowo". Powinna raczej na nowo urodzić koncepcję swojego rozwoju artystycznego, bo od czasu – przyznaję, klasycznego – Little Earthquakes (1992), nie zaprezentowała chyba niczego godnego uwagi.
(Porcys, 2003)

 

TOSCA

 

Suzuki (2000) 7.3

Ktoś kojarzy Fashion TV? Znaczy ja nie oglądam teraz telewizji, ale w czasach liceum to była klasyka po prostu. Ciekawostka: ktokolwiek odpowiadał tam za muzykę, miał zajebisty gust. Nie wykraczając poza estetykę eksluzywnej muzyki tła – chill-outu, nu-jazzu, electro etc. – potrafił przemycić mnóstwo łakoci, dzięki czemu przyjemność w wielogodzinnym odbieraniu kanału nie kończyła się na urodzie panien. (Zdarzały się też profanacje typu laski chodzące po wybiegu do "In Limbo", ale nikt nie jest przecież doskonały.) Zapamiętałem zwłaszcza jeden incydent o fundamentalnym znaczeniu dla moich późniejszych skojarzeń z muzyką na FTV.

Oto pewnego popołudnia leciał skrót z pokazu Victoria's Secret. Victoria's Secret, anyone? Podczas gdy na ekranie dream team supermodelek świata (z Heidi, Tyrą i Laetitią na czele) paradował w białej bieliźnie i przyczepionych do pleców skrzydłach, dziwny soundtrack towarzyszył tej wizualnej rozkoszy. Zaczynało się niepokojącym, złowrogim pomrukiem. Brzmiało to jak rezonans w ogromnej metalowej rurze, samowzbudzajacy się poprzez pęd powietrza. Wciąż, specyficzna zmysłowość cechowała ten cichutko szumiący sample, bo niezidentyfikowana osoba słabej płci szeptała na reverbie coś w stylu zaklęcia kosmitów. Wtem wkraczał kanciasty bit, muczący basik i międzygwiezdne przestrzenie ambientu. To co się dalej działo zawierało jakiś niewyjaśniony aspekt erotyzmu i idealnie współgrało z obrazem.

Kilka miesięcy potem Mike podrzucił mi 3 płytki, które przechwycił właśnie od swojej dziewczyny – coś DJa Vadima, a także dwie pozycje z katalogu labela G-Stone: projekt Peter Krudera pod nazwą Peace Orchestra oraz drugi po Operze z 97 roku longplay austriackiego duetu Dorfmeister / Huber, podpisującego się jako Tosca. (Tak, ten sam Dorfmeister wydawał też po drodze ze wspomnianym Kruderem, zadowoleni?) "Trochę luzackiej muzy na ziomalską, zadymioną imprezkę", pomyślałem, i nie myliłem się, choć przybysz z Kraju Rad i orkiestra pokoju kompletnie mnie nie połaskotały. Co innego Suzuki.

Romantyczne, roznegliżowane pasaże trip-hopowe tytułowego openera każą rozłożyć się wygodnie w miękkich, atłasowych poduszkach i kontemplować kuszące dźwięki – wystarczająco easy aby poczuć bezwładny komfort i odpowiednio inteligentne aby mieć wrażenie "ambitności". Wysublimowane echa przenikających się ścieżek onomatopeicznych dmuchnięć, synkopującej przejściówki perkusji i zapętlonych mignięć keyboardu kontynuują nastrój w "Annanas". Po nim właśnie idzie "kawałek z Victoria's Secret", nazywający się "Orozco" – jedna z najsilniej przerażających "pościelówek" ever. "Busenfreund" wcale nie schodzi na poziomie, choć oferuje relaks i ukojenie a la Massive z Protection, jak gdyby "Orozco" stanowiło kulminację szczytowania. O "Honey" gryzmolił sto lat temu Kinol, że kuzyn Nightmares On Wax. "Boss In The Boat" robi dokładnie to samo. Potem zdarza się parę chwil dyskretnej nudy, co wcale nie przeszkadza krążkowi być jednym z najlepszych manifestów downtempo w historii. I, oczywiście, it's a hell of a make-out record, too – ale czy musiałem to dopowiadać przy powyższym opisie?
(Porcys, 2006)

 

TOWN AND COUNTRY

 

C'mon (2002)

Weterani sceny, która swoje najlepsze lata ma już za sobą, nie rezygnują z brnięcia w nicość nieregularnej otchłani. Jeżeli nie spotkaliście się dotychczas z tą nazwą, to mówię: Town And Country są jeszcze jedną formacją z kręgu chicagowskich eksperymentalistów, zaliczanych do post-rocka ze względu na minimalizm i dekonstrukcję rytmiczną, lecz bliższą muzyce współczesnej, niż jakiemukolwiek formatowi rockowemu. Podczas, gdy dwa pierwsze albumy kwartetu zawierały dłuższe, rozbudowane kompozycje, wprawki (bo tak chyba należałoby nazwać tych dziesięć fragmentów) wypełniające C’mon są relatywnie krótkie, zwarte i całkiem przyzwoicie rozplanowane. Lecz tego typu opis rozpatrywać należy w kategorii takich właśnie granic stylistycznych, gdyż każdemu zdrowemu słuchaczowi muzyki rozrywkowej zawartość C’mon wyda się żałosną, rozlazłą i niemrawą opowieścią dziewięćdziesięcioletniego starca o tym, jak żyło się jego prababce.

Już na wstępie starają się zahipnotyzować słuchacza chorym tematem „Going To Kamakura”, podanym w wolnym, snującym się tempie, który to zabieg przypomina zabawy z dynamiką stosowane swego czasu przez legendarną grupę Slint. Akustyczne jednostajne arpeggia układają się w intrygującą plecionkę, która jednak ma prawo zanudzić słuchacza wymagającego bardziej wymownych wrażeń. Tutaj tkwi chyba główny problem z C’mon. Ta płyta jest „ciężko-słuchalna”, męcząca, właśnie z powodu swej monotonii. Inny zarzut: kombinacja z podziałem rytmicznym sama w sobie nie jest jeszcze skończonym dziełem. Potrzeba zabarwić ją jeszcze jakimiś atrakcjami, inaczej przeradza się ona w pseudo-intelektualną zajawkę dla snobów. Zwłaszcza, że z podobnym graniem mamy do czynienia już od lat. Town And Country ratują się jeszcze chwilami pewnym ascetycznym urokiem, brzęczącymi dzwonkami, wibrafonem, trąbką, ale na tym lista zasług by się kończyła. Fanatykom post-rocka w swych najbardziej awangardowych, prowadzących do nikąd, akademickich wcieleniach – poleciłbym.
(Clubber.pl, 2002)

 

TQD

 

ukg (2017)

Pierwszy z dwóch w tym zestawieniu TRIUMWIRATÓW (Cezar, Pompejusz, Krassus) to spotkanie na szczycie rdzennie brytyjskiego bejslajnu. Dla followerów tej sceny "moi ludzie to klasyk" – postaci takie jak Flava D (zwyciężczyni tutejszego rankingu płytowego 2015 z materiałem, który nawet nie był płytą), DJ Q (garść tracków "luzaków" z ostatnich lat, zwieńczonych mocnym Ineffable LP) i Royal T (jego "Cool Down" pamiętam jeszcze z 2011!) są małymi bohaterami. Już fakt, że towarzystwo SPIKNĘŁO SIĘ i powstała "drużyna ustawiona w kształcie trzech rombów wzajemnie się przenikających i uzupełniających" (nieśmiertelny trener Strejlau) – to sporej rangi wydarzenie. Ale dopiero gdy wypłynął długograj, ruszyła grubsza afera.

Oto w dziedzinie, która w intuicyjnym odbiorze zawsze wydawała się bliżej bieguna singlowego (ewentualnie maksisinglowego i remixowego) powstał materiał spójny i kompletny jako album – może nie zupełny, ale jednak troszkę rarytas. Pewnie dlatego PRÓŻNO SZUKAĆ tu jakichkolwiek nowinek, odkryć, eksperymentów – basically, otrzymaliśmy KOMPENDIUM wiedzy o tym, co na zgięciu 2-stepu i UK garage trybiło od kiedy Dreem Teem zreworkowali ten kawałek Amiry. Natomiast samozwańczy KUSTOSZE pamięci UKG (a skrót ten znaczy w wyspiarskiej popkulturze naprawdę dużo) zaimponowali skutecznością i wyszedł im nieinwazyjnie "wykwintny" imprezowy KRĄŻEK roku, do którego da się suszyć zęby i poza parkietem.
(2017)

 

TRANS AM

 

TA (2002)
 

Kilka możliwych rozwinięć skrótu TA:

1. TAŃCZĄCY AMATORZY. Muzyka z nowej płyty Trans Am nadaje się do tańca, a i owszem. Ale pod jednym warunkiem. Osoby tańczące nie mogą być tancerzami, nie mogą tańczyć zawodowo. Obecne tu rytmy wprawiają często w mocny groove, lecz w tle dzieje się sporo dziwacznych, czasem wariackich i nieprzewidywalnych spraw, jak choćby nagłe zmiany tempa (przejście z "Molecules" do "Run With Me"). Poczciwcy, którzy stawiają na parkiecie swoje wczesne kroczki, powinni sobie z takim podkładem poradzić, bo i tak dopiero się uczą (czytaj: machają kończynami nie do taktu). Tym bardziej, że momentów tanecznych serwują tu Trans Am mnóstwo ("Cold War", "Different Kind Of Love", "Bonn" etc.).

2. TYMCZASOWO AMBITNI. Są chwile na TA, w których nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Trans Am wytwarzają klimat zgoła artystyczny, odwracają się od plastikowej, pastiszowej rypanki pop w stronę czegoś wznioślejszego. A może wtedy też robią sobie z nas żarty? Dość, że słuchając "Positive People", "Afternight", czy "C Sick" zaczynam ufać w jakieś muzyczne konkrety w wykonaniu zespołu. Nawet, jeśli te patetyczne gitary z pogłosem i sztuczne syntezatory też są częścią gry ze słuchaczem w "zgadnij, z kogo zrzynamy". Mówiąc wprost: te akurat tracki są dobre i zdecydowanie godne waszych uszu.

3. TRZEBA AMFY. Jednak wiele fragmentów tej płyty jest zbyt pochrzanionych jak na zwykły, trzeźwy odbiór. Weźmy "Infinite Wavelength" lub "Basta" – to nie są oczywiste, łatwe do skomentowania wprawki, tylko jakieś kretyńskie, narkotyczne odloty, które zupełnie nie trafiają w percepcję abstynenta. Sama idea retro-pastiszu w roku 2002 wygląda trochę jak pacjent na odwyku. Łączenie Kraftwerka z metalem, hm... Tak więc nie chcę do niczego nakłaniać, pamiętajcie o zdrowiu dzieci, ale żeby załapać w pełni o co chodzi tym schizofrenikom, należy chyba sięgnąć po jakieś środki poszerzające świadomość, albo lepiej nakręcające energię, jakąś amfetaminę, czy coś.

4. TAK, ALE... Ogólnie wszystko jest na TA poprawne, z wyjątkiem uczucia znużenia, jakie dopada słuchacza u schyłku trwania albumu. Poszczególne fragmenciki prezentują się pozytywnie, ale razem nie składają się na przekonującą całość. Wszystkie numery znają swój poziom, lecz żaden nie jest godny zapamiętania na dłużej. Wydaje się, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest nadmierne rozmieszanie składników, których użyli Trans Am przy nagrywaniu krążka. Cóż, że mamy tu tak wiele brzmień, od disco, przez synth-pop, ostry rock, aż po nowoczesny house. Jakoś tym razem nie zagrało to razem. Nie będę chyba niezrozumiały, jeśli powiem, że czekamy na lepsze...
(Porcys, 2002)

TRAVIS SCOTT

Birds in the Trap Sing McKnight (2016)

Chciałoby się rzec, iż netflixowy dokument Look Mom I Can Fly coś obnażył, zdemaskował. Ale "szczerze powiem panie redaktorze" – jak dla mnie nie było w nim nic zaskakującego, nawet in minus. To jeden z nudniejszych reportaży o tematyce muzycznej "od kuchni", głównie za sprawą przeźroczystości samej centralnej postaci. Abstrahuję już od tego, że "w przypadku rewolucji" nieświadomy niczego typcio prawdopodobnie "poszedłby pod gilotynę" w pierwszej serii – jeśli tylko z powodu wkupienia się, podobnie jak jego mentor, w rodzinę będącą synonimem groteskowego obrzydlistwa współczesnej klasy wyższej. Natomiast W OGÓLE na (moje) oko Jacques Webster II wydaje się być – no offense – "człowiekiem bez właściwości", dramatycznie nijakim osobowościowo, pozbawionym jakiegoś błysku czy zadry, o jakże pożądanej w rapsach charyzmie nie wspominając. Dosłownie jakikolwiek inny Travis z muzycznego światka – nie tylko Travis Morrison (doh), ale i Travis Stewart, Travis Bretzer, Travis Barker czy nawet zespół Travis – przypuszczalnie wypadłby w takim filmie ciekawiej. Do tego rozebrany z technologicznej powłoki, goły "jak nowonarodzone dziecko" (Bolo w Piłkarskim Pokerze) nie porywa ani nawijką, ani przyśpiewką. Czyli co? Kasa, koneksje, korupcja ("matactwo, szachrajstwo, oszustwo" – Jacek Jońca) – te słowa aż cisną się na usta. O jakimż więc ARTYŚCIE ("nazywanym przez oficjalne media" – Peja) tu niby mówimy?

"Tyle tylko" (Szpakowski), że STETY NIESTETY muzyka tak nie działa. Muzyka to w pierwszej kolejności doświadczenie "audialne", zmysłowe. Rankingi jak niniejszy dotyczą ulubionych PŁYT, a nie wykonawców. A wycyzelowana do granic możliwości studyjna obróbka sprawia, że sofomor Scotta to majstersztyk barokowego modernizmu. Jako animator/kurator tych sesji ten niepozorny chłopak okazuje się być perfekcjonistą, intuicyjnym reżyserem wysysającym "wszystko, wszystko co najlepsze" z talentu i skillsów gości. Ich zestaw przypomina dom z topowymi influencerami – przedsięwzięcie tak tragifarsowe w swoim rozmachu, że aż ocierające się o halucynację. Thugger i Quavo, Kid Cudi, Kendrick, 21 Savage, Radek Liszewski (wciąż bawi), nawet weteran André 3000 przekonująco adaptuje konwencję. A do tego trzecie tyle personelu bitmejkerów, producentów, realizatorów, INŻYNIERKÓW ("wywiozą cię na taczkach inżynierku – i to dzięki mnie"), montażystów – zresztą po kilku przesłuchaniach jasnym się staje, że pełnią tu oni jeszcze istotniejszą rolę, niż gwiazdorskie featy. Skala detalicznego przetworzenia, wyrzeźbienia, sfabrykowania ludzkiego głosu na tle post-IDM-owej architektury "sound designu" wprawia w osłupienie progresywnością. Strojony w real time wokal albo brzmi jak instrument, albo swobodnie przekracza ograniczenia zachodniej skali temperowanej i odlatuje ku orientalnym melizmatom, tajemniczym glissom, ozdobnym "arabeskom".

Że ten nocny, narkotyczny "płytowy koszmar" ("nightmare of an album") faktycznie nawiedził mainstream nadal pozostaje zagadką. To nie są piosenki, to są jakieś dekadenckie leki PSYCHOTRAPOWE na receptę, jakieś "Weimar n B" (nieoceniony Reynolds). Kunsztownie ułożona tracklista hipnotyzuje fabułą, ale przy "Way Back", "Through the Late Night", "Beibs in the Trap", "First Take" lub "Wonderful" rodzi się w moich uszach magia. No i mam tę gęsią skórkę za każdym razem.
(2020)

Astroworld (2018)

Przyszło nam żyć i układać sobie te prywatne topki w erze post-muzyki, w dobie INFLACJI CONTENTU, kiedy to wokół nas (parafrazując Marshalla z Psiego Patrolu <palacz>) "nowa muzyka wspaniała, tylko nowe płyty dzbany". Drastyczne SPRASOWANIE mojej listy końcoworocznej sprawia, że paradoksalnie między Astroworld, a albumem który umieściłem na #50 nie ma jakiejś łatwo MIERZALNEJ przepaści materiałowej – to w gruncie rzeczy zbliżone rejony "jakościowe". Jednak intuicyjnie muszę dać faceta Kylie Jenner na tym właśnie miejscu. Dlaczego? "A czy ja wiem...? Niem, nie bardzo, ale... Jakby się dało... To zależy, to zależności od tego jest...". Wyczuwam po prostu, że słowny ambient Travisa, w którym (szczęśliwie) komunikat i "przekaz" stoi znacznie niżej od nastroju i zeitgeistu idealnie KLEI SIĘ z późnym etapem rozwoju trapu. Wprawdzie "pogłoski o śmierci trapu są przesadzone", ale pewien powielany do urzygu schemat rytmiczny i brzmieniowy sam z siebie zaczął fermentować i urodził wykwity "nowych form życia", o których więcej będą mieli do powiedzenia nasi potomkowie.

W tym wypadku reakcją na "kryzys języka muzycznego" trapu jest UPIĘKSZANIE świetnie znanego szkieletu ornamentami barokowymi, a może to raczej PÓŹNE ROKOKOKO. Dość, że wałki emanują zaskakującą dojrzałością – czy to futurystyczne ballady ("R.I.P. Screw"), czy sci-fi-synth-bopy ("Carousel"), czy użytkowa psychodelia spod ręki Kevina Parkera ("Skeletons") czy wreszcie wizjonerskie t-funki ("Astrothunder"). I w tym kolorowym krajobrazie deczko przekrzyczany singiel "Sicko Mode" trochę nawet blednie. Całościowo longplay pretenduje do miana "czwartego do brydża" wśród długogrających klasyków autotune'a (obok DS2, Jeffery i Culture). Reasumując i raz jeszcze nawiązując do porcysowej przeszłości – ja póki co Astroworld "więcej nie wiem niż wiem, i to jest konstruktywne, i to jest fascynujące, niezmiennie". Jeśli tak odrealniona i niezgłębiona muzyka notuje wielomilionowe wyniki, to apokalipsa chyba faktycznie będzie piękna.
(2018)

TRICOT

(10 grudnia 2013, Messenger)

B: Na papierze nasza drużyna, choć za mało wyraziste na listowość. Jezu ten kawałek... Skąd to masz?

W: Ci Japonce jak coś wymyślą, heh... Math-rock vs Cardigans.

B: Nie sądziłem, że powstanie taka hybryda math-indie-rocka z komercyjnym popem. Cardigans tak, wiadomo. To jest wiesz... Deerhoof meets Perfume. Myślę, że Mati Jędras się zajawi.

W: Na razie sprawdzam, czy ja to zrobię. Singiel na razie najlepszy. Tytuł to Orange Juice!

B: W sensie? "Artsick"! Moje zmiany akordów, te zejścia półtonowe septym ze zmianą trybów. Myślę, że to fajna kontynuacja tych rzeczy z 2010 – Sotaisei Riron, Tokyo Jihen... "C&C" – samo się słucha.

W: W sensie że "Ochansensu-su" to po angielsku chyba Orange Juice.

B: A... Dopiszę sobie do singli, z płytą jeszcze pomyślę. We Vs the Shark siakieś...

W: Trochę wyczerpujące granie, heh. Nie wiem w sumie jak ocenić, percepcja poszła się jebać.

* * *

(8 sierpnia 2017, Messenger)

T: Tricot fajna płyta ostatnia.

B: Z tego roku?

T: Tak, 3.

B: OK, ogarnę se. Opener... Skrzyżowanie We/Shark z Cafe Tacuba Love it.

T: Mam wrażenie, że to ich najbardziej treściwy LP.

B: W notatkach mam 2013 na 6.6, 2015 na 6.8... Może dobiją do siódemkowości?

T: U mnie tak około 7 się kręci właśnie.

B: Ja lubię jak mniej przesteru i robi się czysty math-popowy wpierdol.

T: Sporo tego jest, choć takich takich nośnych kawałków jak "Kobe Number" nie wykryłem.

B: No właśnie, cholera... Brakuje mi czegoś co by totalnie mnie zamiotło, jestem w połowie.

T: Teoretycznie najbardziej chwytliwy jest "Namu", mimo że to trochę żart

B: Wiesz, mogłyby swoje "Plastic Girl" odjebać...

T: Fajnie jakby nagrały swoje "Barbie Girl", to mogłoby być ciekawe, heh. Ale wydaje mi się, że one jednak wolą płyty od singli.

B: Sympatyzuję zawsze. Póki co wystawiam 3 6.9, brak mi hiciora (w moim rozumieniu) i czasem wokale lekko irytują, ale ogólnie wspieram takie inicjatywy

T: No właśnie, jakby lekko przesunąć akcent na popowy, to Tricot mocno by wymiatał, a tak jest "tylko" spoko i solidnie.

B: Tak czuję, ale ktoś kto woli łojenie pewnie widzi to odwrotnie.

T: Tak, choć jak ktoś woli ŁOJENIE, to dla tego kogoś Tricot będzie pewnie za "miękki" I taka to "kapelka" ten Tricot.

* * *

I taka to kapelka ten Tricot. Dziewczyny z Kioto nadal wycinają sobie z milimetrową precyzją swój POSRANY metrycznie, maksymalistyczny HYPER-SPAZZ-POWER-POP, sporadycznie poprzetykany pastiszami odrobinkę konwencjonalniejszych stylów (shoegaze, Midwest emo, funk-metal, ska, tropicalia, minimalizm...). I wciąż konstrukcje piosenek są tak nieprzewidywalne, że pasuje do nich to, co Brent pisał o Six Mansun: "the songs change pace so frequently and randomly that they'd be perfect for our short- attention spans. It's perfect! I mean, if you don't like a song, you just have to wait about 30 seconds for it to completely change". Tyle, że w 2020 grupa doszczętnie znokautowała mój sceptycyzm. Nie dlatego, że wydała jakieś swoje bezdyskusyjne arcydzieło, tylko dlatego że wydała aż DWIE tradycyjnie mega RÓWNE płyty. Więc czysta OBJĘTOŚĆ materiału wartego uwagi winduje formację na górę tabeli. Okazuje się, że po 10 latach bulgotania gdzieś tuż pod pokrywką coś wreszcie zawrzało i podsumowując rok grzechem będzie pominąć ich maniacki wkład.

Top 10:
1. Kobe Number
2. Ochansensu-Su
3. 順風満帆 (Junpumanpan) [ich "Jumpman" <palacz>]
4. (あげない (Agenai)
5. DeDede
6. Watch
7. potage
8. しちならべ (Shichinarabe)
9. C&C
10. good morning
(2020)

TRYP

 

Wędrówka Ludów (EP) (2009)

Front cover, choć bardzo dosłowny w wymowie, totalnie wymiata. Gra słów w nazwie projektu (Trup, Tryb, Trip, Trick, Pryt...) także git. Natomiast kawałki... Ten przekaz funkcjonowałby milion razy lepiej jako publicystyka do czytania. Ja też uważam, że świat niestety zmierza do zagłady i zbliża się katastrofa, ale żeby wyrazić to muzycznie, potrzeba zmysłu... muzycznego. Gdy się go nie ma, zostają gołe (wcale intrygujące, acz odrobinę już nużące swoją "utopią regresywną") teksty plus niesłuchalna warstwa instrumentalna o dźwiękowej aparycji narzędzia tortur. Lecz same teksty to nie muzyka! Smutne, bo nawet abstrahując od kryzysu twórczego (tożsamościowego?) CKOD, self-titled NOT nie był taki zły. No i ta okładka. Jakże szkoda.

TUJIKO NORIKO

I wreszcie japońska (a mieszkająca obecnie w Paryżu) ekspertka od glitch-bientu Tujiko Noriko, która zawsze mi gdzieś przemykała obok. Szanowałem choćby jej From Tokyo To Naiagara wydane w Tomlab 20 lat temu, ale na podwójnej KOLUBRYNIE Crépuscule I & II dla Mego uprawia jakże utożsamialną filozofię "art spa", co pozwala mi na długie godziny zatopić się w statycznej new age'owej kąpieli.
(2023, Ekstrakt / Porcys)

TULLIO DE PISCOPO

"Stop Bajon (Primavera)" (1983)
Odkryłem ten brylancik hen dawno na kultowej 3CD kompilacji Italo Dance Classics (więcej TU). I pamiętam, że w pierwszej chwili zareagowałem: "to niby ma być italo disco?". Bo rzeczywiście przypominało to bardziej włoskie hiphopolo na smooth-funk-jazzowym podkładzie. Dopiero po researchu dyskretna polirytmia bitu i wyraźne akcentacje nawijki zaczynały ROBIĆ SENS. Okazało się bowiem, iż pochodzący z Neapolu artysta nie tylko sam grał na perce od końca lat sześćdziesiątych, ale i odziedziczył bębniarskie geny po ojcu. Aha, podobno Tullio De Piscopo to prawdziwe nazwisko, ale nie zdziwiłbym się, gdyby drzewo genealogiczne sięgało tu poza Półwysep Apeniński, bo słowiański w posmaku tekst brzmi jakby napisał go jakiś Srečko Katanec albo co najmniej Pietro Vierchowod.
(2019)

 

TUSSLE

 

Kling Klang (2004)

W środowiskowym slangu zwartej grupy znajomych często swoje pięć minut przeżywają nagle spopularyzowane, hermetyczne sformułowania, zwroty. My tutaj obserwujemy u siebie podobne zjawisko z całkiem regularną powtarzalnością. Mnóstwo wyrażeń szczytowało w przeszłości, by pozostawić po sobie ledwie kojarzony ślad, dziś przechowywany tylko przez najbardziej pamiętliwych. Z kolei inne językowe elementy, którymi ochoczo inkrustowaliśmy potoczną mowę, przeniknęły do podręcznego zestawu codziennych powiedzonek i wręcz ciężko się teraz od nich uwolnić. Jak będzie tym razem nie mam pojęcia, ale wiem, iż właśnie doznajemy apogeum kariery pewnego słówka, nadużywanego z rozkosznym uporem i zaraźliwą manierą. Słówkiem tym jest "jakby", wymawiane szybko i z nonszalanckim przedłużeniem ostatniej sylaby. Teoretycznie, dodatek ów nie spełnia żadnej roli dla treści komunikatu, lecz w praktyce potrafi perfekcyjnie podkreślić absurd komentowanej sytuacji. Bo "jakby" oznacza, że jakby.. na moment narrator traci zdolność precyzyjnej werbalizacji swojej tezy, by prędko powrócić do wątku i bez zawahania kontynuować porzucony chwilowo trop. Drobiazg lingwistyczny, pozwala na demonstrację dystansu, luzu, skonfundowania i poczucia abstrakcji odnośnie sprawy, zarazem.

Widzicie, jakby.. Tussle niewątpliwie mają "styl". W dobie medialnej dominacji konfekcjonowanych alt-świeżynek, z których każda brzmi tak samo, a prasa i MTV2 uparcie próbują, dla celów stricte marketingowych, rozróżniać ich inspiracje i w efekcie podpinać pod różne nurty, od dance-punku, przez new-prog, po 80s-revival, Tussle tkwią jako coś oryginalnego na serio, bez ściemy. Ten styl definiował "Don't Stop", tytułowy kawałek pochodzącej z końca 2003 EP-ki, pierwszego wydawnictwa formacji. Miarowy puls bębnów w podziale 2/4 i godny nagrody Złotego Groove'u, hipnotyzujący haczyk basowy, hojnie wypełnione polirytmicznym dzwonieniem perkusyjnych przeszkadzajek, nadawały pozornie banalnemu kolażowi odrębny, niepowtarzalny szlif. Umieszczone na tle podjazdowych wędrówek basu drżące trącenia przepuszczonych przez mega-delay strun znienacka dostarczały napięcia, jakiego na papierze wcale nie powinno tam być. To nie brzmiało ani jak DFA, ani jak klasyczny dub, czy też może zagubiony standard eksperymentalnego disco. Fakt faktem, Tussle przyłapali samych siebie na olśniewającym odkryciu soundu, który mogli zarezerwować, a także formatu repetycyjnego instrumentalnego jamu na bazie narkotycznie uzależniającego w kółko wzorku.

Przystępując do pracy nad albumem długogrającym, czwórka najwyraźniej założyła, że jakby.. eksploatacja do cna powyższej metody ułatwi im osiągnięcie celu, jakim zapewne było zrealizowanie potencjału zdradzonego błyskotliwością "Don't Stop". Koncepcja raczej słuszna, z tym wyjątkiem, że jakby.. kolesie postanowili powielić strukturę wielkiego numeru na całej rozciągłości materiału. Tak, dobrze słyszeliście. Kling Klang to rama "Don't Stop" razy jedenaście. I osobiście nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie to, że jakby.. Hm. Jakby.. Hm. Ujmę to w ten sposób: nuciliście kiedyś linię basu "Don't Stop"? A wiecie dlaczego? Ponieważ była mistrzowska. Magia sprowadza się do składników, diabeł tkwi w szczegółach, czyli jakby.. w piosenkach po prostu. Rozszerzając horyzonty, Tussle umieją, wychodząc od rzeczonego szkieletu, zajść do krainy afro-beatu post-Kuti, psychodelicznego noise'u, a nawet krautrocka, lecz znowu, jakby.. pomimo tych ambitnych zabiegów efekt razi monotonią, jeśli basik nie wymiata jak należy. W tej kategorii najlepiej pomyka "refren" "Eye Contact", z tym, że jakby.. utwór figurował już na wspominanej EP-ce. Więc, jakby.. doznaję że Tussle trudno z kimś pomylić, aczkolwiek przyznajmy uczciwie: do tej pory są jakby.. bandem jednego (istotnie zajebistego) tune'a. Ale tak jak z nadużywanymi w wypowiedzi słowami, operowanie osamotnionym patentem muzycznym, choćby najbardziej crazysexycool, w miarę percepcji jakby.. irytuje.
(Porcys, 2005)

"Don't Stop"
Rozpoczynający debiutancką EP-kę Tussle utwór tytułowy to przyjemne dance-punkowe granie, które kończy się tam, gdzie Out Hud dopiero by zaczynali szkic utworu: delikatny, senny bas, cichutko podzwaniająca perkusja, oszczędny, rozmarzony motyw na gitarze, dziękujemy państwu. Wciąż, jest coś chorego i fascynującego w tym minimalizmie repetytywnych linii transowego basu: to być może najlepszy kawał dubowo zorientowanej muzy, jaki słyszeliśmy od lat.
(Porcys, 2004)

TUZZA

"Dybala"
"Hi. I'm from Polish Niezal Asssociation. Are you interesting play for Poland?". Szkoda, że gościu nie zagrał dłużej na Mundialu – wszyscy wiemy, że można go było jakoś ustawić przy Messim. Niemniej cytując redaktora Matiego – z Chorwacją pokazał swoje "chore barokowe gówno w poprzek boiska" i ta metafora działa też w odniesieniu do estetyki Fino Alla Fine. "Będąc krytykiem muzycznym" i otwierając codziennie rano "przy pierwszej kawie" Porcys oraz KARPIKA oczywiście Benito i Ricci od jakiegoś czasu byli w promieniu jednego linka. Przyznam, że długo zwlekałem, ale kiedy kolega pokazał mi Z TELEFONU "Kappa" i zachęcony KLIKŁEM dalej, to nie trzeba mi było drugi raz powtarzać. Psychodeliczna stylówka "pod Calcio" i mętne, umęczone zaśpiewy na koncercie eksplodują energią, ale w wersji studyjnej wciąż odurzają jak eter. Teraz już na oryginalnych bitach od czołóweczki i z równym longplayem na koncie duet szybuje daleko od początkowych zarzutów o "podróbę Hewry". Przesycony dojmującą nostalgią, acz podejrzanie przebojowy "Dybala" szczególnie wskazuje, że Tuzza wykracza poza fenomen lokalny, wpisując się w trapowy DYSKURS GLOBALE. Zresztą, jakiż to "trap"? Przecież avant-pop pierwszej wody, MORDO.
(2018)

"Lo'Real"
Haj z prędko rosnącego portfolio warszawskiej Sycylii. Pyszna orgia ambientowych wordplayów. Abstrahując od zwrotek (zwłaszcza) Ricciego i Benito, Żabson w wiekopomnym refrenie ("Pvlace on the track... Prawdziwy trap... My pokazujemy co potrafi Polak") brzmi jakby chciał się zapisać do Obrońców Hardkoru albo co najmniej zaliczyć gościnkę na Nawąchawszy EP. A podkład brzmi jak Mercury Rev albo Flaming Lips spod ręki Dave'a Fridmanna, do których Żaba coś pół roku temu szamał jak go widziałem w Pacyfiku. Tuzza Globale, Internaziomal, mordo jest to towiec (ek)sportowiec.(2019/2020)

"Zastępca dowódcy wyprawy słusznie zauważył", że był to "idealny moment na wydanie płyty pełnej tradycyjnych erudycyjnych nawiązań do triumfów włoskich piłkarzy" (od czysto sportowej strony "szkoda strzępić ryja" co drugi raz z rzędu odjebali "mistrzowie Europy", tamtejszy futbol to od zawsze stan umysłu). Niemniej FORZA siedzi wśród istotniejszych tegorocznych premier krajowego art-urbanu, gdyż Benito i Ricci od dawna są w tym obszarze ZIMNOKAMIENISTĄ instytucją. Problem z Tuzzą od początku polegał na tym, że duet zbyt wcześnie opanował praktycznie stuprocentowo tajniki swojej estetyki i na wysokości iście postumentowego debiutu był już totalnie "spójny sam ze sobą" (trochę niczym Outkast – pamiętnie według Brenta "formula perfected by teenagers on 1994's Southernplayalisticadillacmuzik"), realizując grand koncept przekonująco w każdym detalu. Od tamtej pory równolegle z założeniem sympatycznej pizzerii) i wyprodukowaniem trzech rodzajów win, panowie nie tylko na zasadzie kuli śnieznej zebrali pokaźne w alternatywnej niszy grono fanów, ale i stopniowo testowali ich cierpliwość, dyskretnie badając granice swojej strefy komfortu bitowo-toplajnowo-literackiego, acz tak, "żeby Tuzza była Tuzzą" (co zresztą bywało różnie odbierane).

Po odrobinę "somewhat disjointed" LP-sofomorze Giardino na trzecim PROPER longplayu mamy powrót do tego, co warszawscy Włosi robią chyba najlepiej, a na pewno najswobodniej – czyli podejrzanie melodyjnych, melancholijnie zreverbowanych piosenek o egzystencjalnej próżni w materialnym świecie, "eleganckich kobietach w pięknych tutaj toaletach" i oczywiście tęsknocie za Calcio, z morałem a la "be true to yourself and you will never fall". Mimo przekornych zapewnień typu "w chuju mam modę" Tuzza pozostaje synonimem inteligentnej stylowości polskiego newschoolu – zarówno muzycznie, jak i wizerunkowo-designersko (pod tym względem są w sumie naszymi rapowymi odpowiednikami Underworld). FORZA to natychmiastowo najprzystępniejszy długi materiał w katalogu Tuzzy, który może aż za łatwo "sam się słucha", zwłaszcza w zapętlonej rytmice głównego hooka "Czarnego kota", ujmującym bogactwem sentymentalizmie "Róż i pistoletów", wycieniowanym wokalnym interplayu refrenu "Lecce" albo wybornie wycyzelowanej produkcji "Syrenady" – a to tylko garść prywatnych faworytów. Wprawdzie GIORGIE MARUDERZY będą wytykać bazowanie na dawno wyeksploatowanych patentach i faktycznie trudno oczekiwać, że grupa kiedykolwiek jeszcze otrze się o formalną symetrię późnogrudniowego klasyka Fino alla fine z 2018. Natomiast mimo zbędnego intra a la Nasz ziemski Eden z jakiegoś powodu ich unikalna fuzja "ambientrapu" i popu zwyczajnie nadal działa, co niekoniecznie zależy od aktualnej selekcji gości (acz frapujący lot GSP w "Full Metal Jacket" zasługuje na osobne oklaski) czy od wyboru focus tracków. Po prostu – "it sounds good while it lasts" – "and people better fucking listen". To co, kolejne wydawnictwo w dystrybucji Italians Do It Better?
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

 

TWILITE

 

Quiet Giant (2011)

Wszystko ładnie, klimatycznie i "z sercem", aczkolwiek mam jedno "ale": czasem trudno odróżnić od siebie poszczególne tracki. I odrobinę wolę Else EP, bo tam drugi i trzeci kawałek to były imho najlepsze jak dotąd rzeczy indie-folkowego duetu.

 

2000F

 

"You Don't Know What Love Is"
Termin "muzyka przyszłości" bywa nadużywany w chuj. Ale to coś mnie literalnie olśniło. Absolutnie odpowiedzialnie stwierdzam, że gdyby z wehikułu czasu wyszedł do mnie jakiś gamoń i powiedział, że to jest numer jeden listy r&b w sierpniu 2029, to wcale nie zakładałbym z miejsca, że się wygłupia i próbuje mnie nabrać. Zaufałbym mu natychmiast, uwierzyłbym też w wehikuły czasu i w to, że za dwadzieścia lat muzyka pop wciąż będzie wynajdywać nowe formy wyrazu, które są jednocześnie urokliwe. Ten track świetnie pokazuje, że Burial nam nie "przeleciał przez palce". Ja słuchałem obu płyt Buriala dość uważnie i przy całej swojej (ujmującej, przyznaję!) mitologii, one są... nudne. Aczkolwiek nie znaczy to, że Hyperdub nie będzie jeszcze rozdawać kart, choćby i dopiero w tym 2029, skoro poza Bevanem już wydaje takie cuda. Na obwolucie są literki po japońsku i nawet potrafię je przeczytać, ale... nie o to tu w ogóle idzie. Czy ktoś mnie słucha? Czy Konie mnie słyszą?
(Porcys, 2009)

2814

新しい日の誕生 (Atarashī hi no tanjō) (2015)

"Pojawia się platforma pozwalająca na dodawanie i odejmowanie kolejnych instancji w miarę potrzeb. Konektom działa bez przerwy. Nie, nie obraca się przeciwko ludzkości. Trzeba go tylko wszędzie chłodzić. Jest chyba najbardziej wpływowym zjawiskiem od czasu Internetu. Początkowo Konektom używany jest do rozwiązywania problemów genetycznych i rozwijania nowej fizyki. Ale niedługo potem pojawiają się komercyjne zastosowania Konektomu. Dopiero po kilku następnych dekadach udaje się połączyć Kontektom ze starym Internetem, który od dawna traktowany jest jak powietrze. Większość ludzi oddycha informacją. Pamięć przestaje być potrzebna. Nawet gumy do żucia są podłączone do sieci. Nie mówiąc o papierze. Mózg się trochę zmniejsza, ale ludzie nie głupieją. Ciało staje się jakby mniej potrzebne. Wiek zostaje przedłużony do absurdalnych granic. (…) Emulacje można przerywać i wznawiać. Teoretycznie przedłuży to życie w nieskończoność". (Photon, reż. N. Leto, 2017)

TWORZYWO SZTUCZNE

 

Wielki ciężki słoń (2004)

Bracia Waglewscy penetrują tereny nieodkryte. Ale czy coś znajdują? Z nowym wydawnictwem Tworzywa Sztucznego jest pewien podstawowy kłopot. Mianowicie, ten eksperymentalny krążek istotnie iskrzy się od pomysłów, przemierzając multum stylistycznych rejonów. I tak, kolejno błądzimy tu po okolicach: atmosferycznych improwizacji jazzowych (tytułowe intro), awangardowej deklamacji o korzeniach hip-hopowych (Moje Piórko), suchych electro bitów (Tysiąc Pięćset Sto Gwiazd), mrocznej ballady podanej we współczesnej aranżacji (Deszcz W Butach, nieodparcie kojarzący się z ojcem artystów i jego Voo Voo), dubu (Awaryjne Światła), reggae (Tramwaj), punkowego skandowania (Grzyb), a nawet poezji czytanej a la słuchowisko radiowe (Wiśnie). Wszystko wspaniale, i niewątpliwie za tak odważne, bezkompromisowe poszukiwanie własnej niszy należą się brawa. Problem w tym, że tę zwariowaną, choć zaskakująco spójną w sumie mieszankę cechuje formalizm, estetyzm i konceptualizm.

Spoglądając bowiem na Wielkiego Ciężkiego Słonia pod kątem treści, za kamuflażem wyżej wymienionych kategorii odnajdujemy pustkę. Fisz i Emade konsekwentnie podkreślają, jak ważną wartością jest dla nich oryginalność, ale dążenie do unikatowego oblicza kosztuje utratę kontaktu z żywą muzyczną materią. Fisz odcina się od zadartych nosów snobów i lanserów ze stolicy, ale jak na ironię jego nowe dzieło regularnie ociera się o pretensjonalność (także tekstowo). Razem z bratem osiągnęli to, że każde omówienie ich twórczości wspomina słowa "artysta", "intelektualizm" i "elita", ale w zakresie czysto muzycznym nie przynosi to słuchaczowi tak pożądanego konkretu. Przypuszczalnie więc esencją dokonań Tworzywa Sztucznego pozostają wciąż szczytowe momenty F3 (Warszafka, Zapomnij, Superfrajer), gdzie przygody miały odkrywczy epilog i puentę. Reasumując: ogromny szacunek za artystyczne ambicje i prośba o próbę bardziej precyzyjnego ich ujęcia w przyszłości, bo potencjał czuć potężny.
(Clubber.pl, 2004)