SYD BARRETT

 

#82
SYD BARRETT
Zaryzykuję, że w pewnym sensie "najosobniejsze" zjawisko na tej liście. Jak wiadomo Roger Keith nie był zdrowy na umyśle i to słychać nie tylko w jego głosie, ale i w napisanych przezeń kawałkach. Miarą ich wyjątkowości nie są komplikacje rodem z "wyższej szkoły jazzu i muzyki rozrywkowej", ani nawet klasycznie pojmowana rokendrolowa nośność. Definiuje je raczej absolutny brak podręcznikowo rozumianego sensu i logiki narracyjnej. Cóż, najpewniej "Syd" nie miał bladego pojęcia, co robi i prawdopodobnie był po prostu odklejony od rzeczywistości, również tej kompozycyjnej.

Nie zmienia to faktu, że jego w sumie nieliczne "trafione" piosenkowe wytwory (bo popełnił też sporo zawstydzająco "żadnych") należą do najdziwniejszych, z jakimi miałem okazję się zetknąć. Łamiący wszelkie reguły tej gry odwrotnie niż zwykło się je łamać (np. tam gdzie powinno się coś dziać, nie dzieje się nic; tam gdzie powinno być przetrzymanie, wchodzą jakieś "krzywe akcje" akordowe, skoki interwałowe i to namolne, teoretycznie niepotrzebne przedłużane frazy – nie wiadomo dlaczego), Barrett miał zarazem niewytłumaczalny dar do toksycznej chwytliwości oraz do bezbronnego, fantazyjnego ciepła anty-hooków. Zdaje się, że poza garstką zapatrzonych w niego naśladowców (Elephant 6, patrzę na was w tej chwili), nikt nie podchodził do piosenkowej materii w tak chory sposób, jak on.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Barrett (1970)

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=XQdo8efJtSs (evocative moment: zmagania bezsilnego głosu Syda z puszczonymi od tyłu, SCHIZOIDALNYMI PREPARACJAMI Gilmoura i Wrighta – kawał magii)