SPIRITUALIZED

 

Lazer Guided Melodies (1992)

Jason Pierce stał się legendą za życia – nie tylko ze względu na dorobek, ale i dramatyczne zmagania z nałogiem narkotykowym oraz wynikające z nich kłopoty ze zdrowiem. Zresztą to eufemizm – człowiek przecież otarł się o śmierć (jego serce przestało bić dwa razy w 2005 roku), a obecnie przechodzi chemioterapię i chyba znów zmaga się z przeznaczeniem. Ta historia choroby pacjenta w przypadku innego muzyka byłaby tylko ciekawostką, ale akurat u Pierce'a stanowi klucz do zrozumienia jego pieśni, od zawsze przesiąkniętych z jednej strony markotnym odrętwieniem, z drugiej – nieprzejednaną wiarą i osobistym uduchowieniem, z trzeciej wreszcie – upojnymi uniesieniami pod wpływem działania używek. Lazer Guided Melodies to znacznie bardziej spartańska, oszczędna aranżacyjnie i bierna narracyjnie płyta niż słynne Ladies and Gentlemen... z 1997 roku (tonem bliższa dokonaniom grupy Spacemen 3), ale w takiej scenerii ambientowo-bluesowe spowiedzi (swoją drogą wyprzedzające projekty Bradforda Coxa o piętnaście lat) chyba lepiej hipnotyzują, nawet jeśli są mniej wyraziste i spektakularne.
(T-Mobile Music, 2012)

Ladies and Gentlemen We Are Floating In Space (1997)

W lot Jasona Pierce'a trzeba się odpowiednio wczuć – i dotyczy to zarówno dorobku Spacemen 3, jak i Spiritualized. Trzeba choć raz wiedzieć co to znaczy mieć złamane serce (nagle "Broken Heart" urasta z pułapu 5/10 do 10/10), trzeba szukać Boga w używkach, a zatracenia w kościele... Dopiero wtedy ta muzyka obezwładnia i niszczy. Ladies and Gentlemen to arcydzieło spełnionych ambicji – od czasu The Wall Pink Floyd nikt chyba nie targnął się na coś tak monumentalnego, odnosząc bezapelacyjny sukces (swoją drogą "Stay With Me" brzmi jak zagubiony fragment "The Final Cut"). Kanon Pachelbela (utwór tytułowy), niedokończony psych-blues ("I Think I'm In Love"), ekstatyczny gospel-rock ("All of My Thoughts"), yass ("The Individual"), jazzowa orgia ("No God Only Religion") czy bezprecedensowy poemat filozoficzny ("Cop Shoot Cop") mieszkają obok siebie, jakby nie potrafiły inaczej. Nie próbujcie nigdy nagrywać takiej płyty – to się zdarza raz w kosmosie.
(T-Mobile Music, 2012)

Let It Come Down (2001)

Panie, odpuść mi moje grzechy, błagam Cię. Wiem, zgrzeszyłem, przez całe lata jechałem na heroinie i innych dragach, ale mam na to uzasadnienie. Wybacz mi, o Panie, miałem ze sobą problemy natury mentalno-osobowościowej. Zawsze, kiedy tylko przestawałem brać narkotyki, blokowałem się jako artysta. Wiem, to wielki grzech, ale potrafię pisać wybitną muzykę tylko na haju, i to sporym. Gdy nagrywałem Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space, chodziłem sztywny jak lunatyk, zapominałem jak się nazywam. Ale dźwięki powstawały znakomite, przyznasz mi to, o Panie. Zrozumiałem w pewnym momencie, że zerwanie z nałogiem jest dla mnie równoznaczne ze śmiercią twórczą, o Panie. I dlatego biorę do dziś, choć teraz już trochę mniej. To grzech, rozumie się. Dlatego ślę tę modlitwę do Ciebie teraz panie.

Panie, odpuść mi moje grzechy, błagam Cię. Wiem, zgrzeszyłem, wywaliłem z zespołu wszystkich innych jej członków. Ale nie mogłem inaczej, Panie. Kilka powodów zadecydowało o mojej decyzji, Panie. Przede wszystkim, sława za Ladies And Gentlemen spadała na wszystkich muzyków po równo, a to przecież ja napisałem wszystkie utwory. No to poczułem się zazdrosny, czy coś w tym dziwnego, Panie? W końcu jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem. Ponadto, Sean i Damon, zamiast chwalić imię Twe, Panie, chcieli grać jakiegoś rocka, Panie. To nie przystoi. A o tej zbereźnicy Kate już nawet nie wspomnę, skoro ma na nią wpływ ten luzak, ten, no jak mu tam, Ryszard? Chyba tak. Ale pobłogosław Panie nowy projekt chłopaków, Lupine Howl. Oni tylko na chwilę zboczyli z właściwej drogi, i jeśli dasz im swą siłę, na pewno wrócą na ścieżkę sprawiedliwości, Panie.

Panie, odpuść mi moje grzechy, błagam Cię. Wiem, zgrzeszyłem, moja nowa płyta jest słabsza od Ladies And Gentlemen. Ale zrozum moją rozterkę, Panie. By rozsławiać Twą wielkość godnie i z honorem, musiałem zrezygnować z tych wszystkich psychodelicznych zagrywek. Musiałem odłożyć na półkę pudełko podręcznych sztuczek magicznych, bo to przecież nie przystoi mieszać Imienia Boskiego z magią. Odszedłem też nieco od bluesa i rocka, bo te gatunki zawsze kojarzyły mi się z bezbożnością, z Szatanem wręcz. Ale doceń to, co na albumie zamieściłem, Panie. Potężne, podniosłe, patetyczne partie chóru i orkiestry są hołdem złożonym Twej potędze, Panie. Zapamiętaj, że masz we mnie oddanego sługę na ziemi, Panie. Amen.
(Porcys, 2001)

Długo oczekiwany album mistrza uduchowionej psychodelii jest interesującą kontynuacją jego poprzednich dokonań. Od czasu ukazania się zjawiskowej, wybornej płyty Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space, która zapewniła grupie Spiritualized trwałe miejsce w historii rocka, minęły cztery lata. Sporo się w tym czasie działo w szeregach zespołu. Najpierw było wysoko cenione wydawnictwo koncertowe. A potem rozłam w składzie: szef formacji, Jason Pierce (podpisujący się pseudonimem Spaceman) usunął z niej wszystkich pozostałych muzyków. Ci nie poddali się i założyli Lupine Howl, o którym już w bieżącym roku było głośno (z powodu długogrającego debiutu). Natomiast Spaceman? Też się chyba zbytnio nie przejął. I przy pomocy wypróbowanych współpracowników nagrał właściwie solowy album, sygnowany, rzecz jasna, Spiritualized.

Let It Come Down przynosi kolejną porcję muzyki patetycznej w swym wyrazie, wielobarwnej, składającej się z wielu pierwiastków gatunkowych. W porównaniu do poprzednika, mniej tu jakby rockowej werwy i narkotycznego transu. Mamy za to jedenaście prostych strukturalnie, ale bogato zaaranżowanych (z użyciem pełnej orkiestry) fragmentów. Przeważająca większość z nich to inspirowane muzyką gospel hymny, w których natchniony głos Spacemana wspierany jest przez potężny chór. W rezultacie całość jest delikatniejsza od albumu z roku 1997, ale wciąż podminowana wewnętrzną siłą i energią. Niektórzy mogą zarzucać jej brak dostatecznej liczby „odlotów”, jakie dotąd serwował Pierce. Czemu jednak nie uznać Let It Come Down za jeden wielki odlot? Ponadgodzinna rockowa płyta pełna najprawdziwszych religijnych pieśni – to dziś nie zdarza się zbyt często.
(Tylko Rock, 2001)

Amazing Grace (2004)

Wkładem Jasona Pierce'a w zsumowaną u progu apokalipsy historię rocka będzie zapewne formuła swoistego balansu między kategoriami "narkotyczności" i "duchowości". Od początku działalności legendarnej transowej kapeli Spacemen 3, Pierce i jego kompan Sonic Boom kleili połacie stojącego, lejącego się psychodelicznego soundu, podczas gdy wśród tytułów kawałków zawierały się "Walking With Jesus", "Lord Can You Hear Me?" i "Amen". Zrodzony z jej popiołów zespół Spiritualized podtrzymywał tę aurę. Pierce, jako J. Spaceman, doszedł do perfekcji w zestawianiu obok siebie słów "drug" i "god", "trip" i "lord", "jesus" i "christ". Faktycznie, teksty Pierce'a biją prawdopodobnie rekordy użycia słów w rodzaju "lord". Na opus magnum z 1997, Ladies And Gentlemen We're Floating In Space (snobi będą wam wmawiać wyższą wagę Lazer Guided Melodies i Pure Phase, ale olać ich), atmosfera głębokiej, natchnionej modlitwy przenikała każdą sekundę, lecz oprawa graficzna jawnie apoteozowała tabletki. Utwór w utwór funkcjonowały tak biegunowe wersy, jak "Lord I have a broken heart" i "Sometimes have my breakfast right off of a mirror / And sometimes I have it right out of a bottle". Co więcej, ta ambiwalencja fascynuje sprzężeniem zwrotnym. Bo dzięki szprycowaniu wyznanie wiary jest pełniejsze, a dzięki wierze odlot na towarze jest intensywniejszy. (A w ogóle trzecim kluczowym pojęciem i kwintesencją jest "love".)

Oczekiwania na follow-up do arcyudanego Ladies Pierce zamknął gospelowym, katedralnym, mszalno-rockowym albumem Let It Come Down, który patenty wstrząsające poprzednikiem rozwodnił i zmiękczył, ale zarazem przedstawił surowsze, nieopierzone (kurczaki w KFC, Błażej) oblicze. Przy przebogatej i kolorowej palecie dźwięków oplatającej piorunujące kompozycje Ladies And Gentlemen, rozdmuchanie oprawy Let It Come Down do przesadnych rozmiarów wydawało się, mimo ogólnego powodzenia barokowej ekspresji, absurdem, ledwo kamuflującym gorszą dyspozycję pisarską Jasona. W okresie, gdy ukazywała się pierwsza część podwójnego kompilacyjnego wydawnictwa Complete Works (druga dopiero w tym roku), przypominającego zapominalskim o twórczych dokonaniach naczelnego wyspiarskiego psycho-rockowca, w jego głowie zrodziła się więc idea rozebrania stylistycznej fasady z nadmiernych ozdobników, osuszenia jej ze zbędnych warstw i powrotu do blues-roots-garage źródeł. Yep, Amazing Grace, zapowiadane jako "punkowy" krążek Spiritualized, istotnie okazało się ciętą, ostrą, zredukowaną jazdą. Niefortunnie, ten stuosiemdziesięciostopniowy obrót nie wystarcza, by uprawomocnić deczko już wypalony, nudnawy wyciąg kompozytorskiego sznytu Spacemena. Krótko: uproszczenie otoczki wokół prostych utworów nie wyszło im specjalnie na dobre.

Taki tryb wyrzuca na powierzchnię kilka wniosków, które inaczej mogłyby pozostać w głębinach. Rozpoczynający Amazing Grace hardy rocker "The Little Life Of Mine" z miejsca wskazuje, że część inspiracji grupy zwykle pozostawała w cieniu. W kontekście wybuchu mody na garage rock czy nie, Pierce koncentruje się na celebrowaniu pionierów nurtu. Przebija Who, przebijają Stonesi, przebijają jak nigdy dotąd Stooges. Przebija cokolwiek w latach sześćdziesiątych kończyło się "s" i brzmiało chropowato. Następny w kolejności "She Kissed Me (It Felt Like A Hit)" jest wirtualnie ponownym opracowaniem "Electricity", jednego z kipiących wymiataczy Ladies, bez wszakże hojnych odcieni organów, fujarki i szaleńczych, niepohamowanych kaskad bębniarskich. Tuż potem "Hold On" i znów trudno odpędzić wrażenie remiksu "Cool Waves". Niestety, brak tu owej podniosłej chmurki uroku "Cool Waves". Wodne, faliste ballady, charakterystyczne dla klasycznego Spiritualized, reprezentuje też "Oh Baby". Cóż poradzić: tym razem przed oczyma staje "All Of My Thoughts". I pewnie problem Pierce'a polega też na tym: cokolwiek nie wymąci, nawiedzi go odniesienie do stworzonej siedem lat temu w używkowym zamroczeniu symfonii życia.

Zatem osadzone, psychodeliczne rocki ("Never Goin' Back", "Cheepster"), eteryczne płonące impresje ("The Power And The Glory"), pieśni niemal-psalmiczne ("Lord Let It Rain On Me" z chórem), naturalne liryczne wprawki ("The Ballad Of Richie Lee"), a nawet cichutkie, jazzopodobne improwizacje ("Rated X") sąsiadują i składają się na solidny, acz niepoukładany, porwany krążek. Właściwie nie należy krytykować Amazing Grace od strony koncepcyjnej. Nie chodzi też o brak żaru, ubogie zaangażowanie lub amatorski materiał. Chodzi tylko o to, że żaden tu fragment nie zawiera zajebistego drive'u, z jakim koleś śpiewał niegdyś "Little Johnny's sad and fucked / First he jumped and then he looked". I żaden nie puentuje *sensu* tak trafnie, jak pierwszy akapit tytułowego z Ladies. Po prostu. Zachowując godną pozycję zasłużonej i wciąż czynnej artystycznie figury brytyjskiego rocka, Pierce odrobinę zdegradował reputację obywatela ekstraklasy, choć nadal nie zapominajmy o szacunku wobec niego; z biegiem lat całościowe dzieło artysty nabiera coraz wyrazistszych kształtów i coraz sugestywniejszej rangi.
(Porcys, 2004)

Wywiad z Jasonem Pierce'em

"W naturze ludzkiej, proszę Pana, ma Pan dwa wyjścia od nieszczęścia. Albo dragi, albo Bóg. Rozumie Pan? Albo dragi, albo Bóg, Panie, ni ma". Trudno powiedzieć, że byli członkowie Spacemen 3 nadal "pieprzą trzy po trzy", ale nadal żyją i w tym roku muzycznie mają się naprawdę dobrze. Podczas gdy Sonic Boom znów objawił świetną formę w duecie z Pandą Bearem, lider Spiritualized (znany też jako J Spaceman) wydał album Everything Was Beautiful. I zgodnie z tytułem to materiał piękny oraz zawierający wszystko, z czego znaliśmy dotąd tę formację. Niby ciągle to samo, czyli alchemiczna mieszanka rokendrola, gospelu i psychodelii, ale ten magiczny eliksir w przekonujących proporcjach zawsze brzmiał jak nikt inny. A tegoroczną płytę można potraktować jako summę doświadczeń projektu i domknięcie jego dyskografii, w której mimo pewnej przewidywalności próżno szukać słabszych punktów. Miał być koncert w berlińskim kościele, ale został odwołany. Na szczęście udało się z Jasonem porozmawiać krótko przez telefon. Oto zapis naszej konwersacji.

Co według Ciebie jest w Everything Was Beautiful unikalnego na tle dyskografii Spiritualized?

Chyba to że ludzie ją polubili – i to od razu, w momencie premiery. Według mnie to jednak rzadkość i nie jestem do końca pewien, dlaczego tak jest. Przecież nowa płyta nie różni się aż tak bardzo od poprzedniej... Jest między nimi wyraźny łącznik – piosenki z obu albumów powstawały w tym samym czasie. Ale jakiś powód musi być. Może chodzi o pandemię i lockdown, może coś zewnętrznego, co nawet nie ma związku z samą muzyką. Nie wiem dokładnie, z czego to wynika. Ja robię to, co zwykle, ale próbuję odkryć dla siebie nową przestrzeń i miejsca w których jeszcze muzycznie nie byłem. Ostatecznie nie mam wpływu na to, jak ludzie odbierają to, co nagram. I nigdy nie tworzę z założeniem zadowolenia słuchaczy, sprzedania dużej liczby egzemplarzy, bycia popularnym.

Wielu obserwatorów porównuje nowy album do Twojego klasycznego dzieła Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space z 1997 roku. Czy to celowe podobieństwo?

Wcale nie. A przynajmniej nie miałem takiej intencji. Poza zapowiedzią na początku płyty i sygnałami transmisyjnymi – osobiście nie widzę zbyt wielu punktów stycznych. A nawet te wspomniane elementy nie były zamierzone jako nawiązanie. Zdecydowałem się na nie w ostatniej chwili. Miałem kłopot z nagraniem otwierającym – "Always Together With You". Siedem minut akordów w stylu doo-wop to intensywne otwarcie. Dopiero z tą zapowiedzią poczułem, że to ma sens. Nagle zmieniła się cała perspektywa narracji albumowej – poczułem, że to rodzaj podróży... I wtedy całość stała się kompletna. No dobra, może jeszcze oprawa graficzna trochę kojarzy się z tamtym albumem. Ale prawdę mówiąc w nowym materiale więcej znalazłbym analogii do moich innych płyt. Jednak dopóki kradnę od samego siebie, to nie mam z tym problemu.

Podobnie jak w przypadku poprzedniego materiału, tytuł to fragment cytatu Kurta Vonneguta. Jakie są Twoje inne literackie inspiracje?

Pisząc piosenki zawsze mam z tyłu głowy jakieś książki... Kilka lat temu postanowiłem wrócić do tych dzieł, które czytałem kiedy miałem osiemnaście, dziewiętnaście lat. Poczułem, że powinienem przeczytać je ponownie, skoro ludzie o nich mówią. Chodzi mi o rzeczy Williama Burroughsa, Johna Fantego czy właśnie Vonneguta. Zwykle tego nie robię, bo powracanie do tego samego dzieła fascynuje mnie głównie w muzyce. Słuchamy tej samej płyty czasem tysiąc razy... Z książkami czy filmami nie dzieje się to za często. Więc sięgnąłem po latach po książki Fantego albo Vonneguta i wydały mi się niezwykle świeże. Ale zauważyłem też, że czyta mi się je zupełnie inaczej, niż w młodości. Jako facet w średnim wieku odebrałem je jako kompletnie inną formę artystyczną, niż kiedyś. Nie powiedziałbym, że literatura inspiruje mnie bezpośrednio. Ale podejrzewam, że to, co lubię czytać przebija w tekstach moich piosenek. A czytam praktycznie przez cały czas.

Utwór "Let It Bleed" został zadedykowany Iggy'emu Popowi...

Tak, dopiero niedawno zorientowałem się, jak głęboko zakorzenione we mnie są jego piosenki. Jako piętnastoletni dzieciak przypadkowo trafiłem na album Raw Power Iggy'ego i The Stooges. Jak to zwykle bywa w muzyce – sporo w takich sytuacjach jest przypadku. Ja dość wcześnie miałem to szczęście, a przecież nigdy oficjalnie nie podziękowałem Iggy'emu za inspirację. Oczywiście wspominałem o tym w wywiadach, ale na płytach podziękowania kierowałem raczej do producentów gitar, wymieniałem tego typu szczegóły techniczne. Zresztą poczułem, że poważniej takie podziękowania wypadłyby w piosence, niż w książeczce do płyty. Kierowała mną głęboka miłość do tego artysty.

Mam wrażenie, że w Twojej muzyce od początku, mniej lub bardziej wprost, przebija element ambientowy. Czy ten gatunek jest dla Ciebie istotny?

Jeśli przez ambient rozumiemy kompozytorów takich jak Arvo Pärt czy Brian Eno, to czemu nie... Natomiast sądzę, że każda muzyka może spełniać funkcję ambientu. Słucham muzyki non stop, więc jeśli puszczę akurat coś Carli Thomas, ale niezbyt głośno, to w odbiorze też stanie się to ambientem. Bliska jest mi idea komponowania tematów muzycznych, które pozornie się nie zmieniają. A tak naprawdę zmieniają się odrobinę, ale powoli, przez długi czas. I nagle zdajesz sobie sprawę, że jesteś w innym miejscu, niż tam gdzie zacząłeś słuchać. Uwielbiam sytuację, kiedy w utworze nie podążasz za jakimś zorganizowanym wzorem, tylko ciągle napotykasz drobne modyfikacje – a to w metrum, a to w sferze brzmieniowej... Ale przyznam, że rzadko obecnie mam ochotę na słuchanie ambientu. Wolę głośno słuchać muzyki takiej jak soul czy dub. Intryguje mnie zestawianie ze sobą dźwięków, które teoretycznie nie powinny do siebie pasować. Na przykład banjo obok waltorni albo flet obok dzwonków orkiestrowych. Cudowne jest to, że wszystkie te instrumenty wydają swój własny ton i można łączyć je w dowolnych układach. Może właśnie tym jest muzyka? Kreowaniem dysonansu, który zadomawia się gdzieś pomiędzy harmonią, a hałasem. Nie chcę czegoś, co będzie stuprocentowo harmonijne. Wolę takie proporcje, które przy odbiorze zmieniają perspektywę na muzykę i potrafią oszołomić. A potem można wrócić do tego odczucia – coś pięknego.

Potwierdzisz wpływ bitu "motorik", czy szerzej krautrocka, na "The Mainline Song" i "The A Song"?

Jasne, że lubię krautrocka. Chociaż to dziwne, że pewien specyficzny rytm od razu kojarzy się z określeniem "krautrock". Nie jestem pewien, czy używamy go poprawnie. Ale oczywiście, wiem do czego nawiązujesz. Szczerze mówiąc zwykle więcej czerpię z gatunków pochodzących zza Atlantyku – zwłaszcza z muzyki jamajskiej. Jej twórcy postanowili, że zrobią własną wersję doo-wopu czy soulu. I zrobili to zupełnie po swojemu, a wręcz w kontrze do amerykańskich pierwowzorów. Nie akceptowali zastanych standardów. Podobnie było z europejskim jazzem tego okresu – to jakby nowa, przetworzona wersja jazzu amerykańskiego. Również zespoły typu Neu!, Kraftwerk czy Can rodziły się ze sporym długiem wobec amerykańskich korzeni, ale ostatecznie stworzyły unikatową formę z własną tożsamością. Kocham takie podejście, bo nie wszystko musi polegać tylko na kopiowaniu. "Też tak możemy" – jasne, że możecie, bo w końcu rokendrol to nie jest jakiś wyższy koncept. Nie wymaga wielkich umiejętności i wiedzy. Ale to w rocku szczególnie pociąga mnie to, że można go grać totalnie po swojemu. To chyba klucz to ponadczasowości. Nie imitacja dobrze znanych wzorców, lecz ich autorska interpretacja.

Ulubiona płyta Stonesów? To dla Ciebie ważne źródło?

Jezu... Poznałem ich przez przypadek, a zaczęło się od któregoś albumu koncertowego... Nie wyróżniłbym chyba żadnej płyty studyjnej, może ewentualnie Sticky Fingers albo Exile On Main Street? Trudny wybór, bo mieli tego sporo. W Stonesach najbardziej lubię to, że ich rokendrol jest prymitywny i przez to ma taką moc. Pod względem kompozycyjnym to nic trudnego. Niby każdy z elementarnym pojęciem o akordach umiałby wymyślić te kawałki, tak samo jak nie powinien mieć problemu z ułożeniem popowego hitu. Język muzyki popularnej jest bezpośredni. Powiesz "be my baby", "I will always love you", "you drive me crazy" albo cokolwiek innego – i już masz przebój. Ale z drugiej strony takie przeboje są nieuchwytne. Za każdym razem, kiedy słyszę kolejny wielki popowy refren, myślę sobie – naprawdę to najlepsze, na co wpadłeś? Fascynuje mnie, że tak prostymi środkami można osiągnąć coś tak satysfakcjonującego. Coś co można spokojnie skwitować słowami "mamy to, gotowe". To samo z warstwą muzyczną. Najczęściej rytm i groove są proste, wystarczy jeden akord. John Lee Hooker – jeden akord. Bo Diddley – jeden akord. A jednak te kawałki budzą w słuchaczach ekscytację. Co o tym decyduje? Zapewne ich oryginalność.

Co miałeś na myśli mówiąc o "homecoming" w closerze płyty?

Niech każdy rozumie to po swojemu. Dla mnie kryje się za tym dużo rzeczy, a nawet wszystko. Znowu – to magia języka. Lubię frazy, które mogą znaczyć wszystko i cokolwiek. Są takie wersy, które wypowiedziane piętnaście razy mogą znaczyć zawsze co innego.

Poza Spiritualized masz też na koncie solowy album pt. Guitar Loops – będziesz kontynuował ten wątek?

Mój przyjaciel John Coxon prowadzi wytwórnię Treader, w której wydaje wspaniałe płyty. Tam opublikowałem Guitar Loops i może jeszcze kiedyś wrócę do takich pomysłów. Ostatnio pracowaliśmy nad wspólnym materiałem z wybornym klarnecistą, Alexem Wardem. To rzeczy które powstają natychmiast, w formie improwizacji – nie robimy wcześniej prób. Więc niewykluczone, że kiedyś znowu wyjdę poza Spiritualized, ale nie czuję żadnej presji. Nie jest to coś, co muszę zrobić dziś czy jutro.

A co z potencjalnym reunionem Spacemen 3?

Jak to mawiają – nigdy nie mów nigdy. Ale myślę, że to, co robię teraz w Spiritualized jest po prostu o wiele piękniejsze od tamtego projektu. I mam na to znacznie więcej przestrzeni. Nie zmagam się z problemami, które miałem w przeszłości. I nie zamierzam wracać do tamtego etapu. Wiem, że dla pewnej grupy ludzi taka reaktywacja byłaby super, ale też wiem, że innych z kolei rozczarowałbym tą decyzją.

Kończąc – co sądzisz o politycznie zaangażowanych piosenkach popowych? Są potrzebne?

Jasne – uważam, że teksty w popowych piosenkach naprawdę mogą zmienić świat. Weźmy choćby "Dancing In The Street" Marthy Reeves. Patrzę akurat na półkę z płytami... Ale też czasem polityczne teksty w popowych piosenkach nie są czymś wartym uwagi. Moim zdaniem najbardziej udane przykłady to te, w których autorzy są szczerzy. Jeśli śpiewają o tym, co naprawdę myślą – to może być polityczne. Moje teksty są polityczne, ale nie otwarcie. Piosenki, które są zbyt przyspawane do konkretnych okoliczności, otoczenia, kontekstu – zwyczajnie nie podróżują. Jeśli napiszesz coś bardzo konkretnego, to sto lat później trudno będzie się z tym utożsamić.
(Porcys, 2022)