Abstrakcja i treść

 

Specyfika muzyki rozrywkowej, część 4.


Sięgnąłem kiedyś – jakoś ze dwa lata temu – po książkę Krzysztofa Lipki pod tytułem "Utopia urzeczywistniona – metafizyczne podłoże treści dzieła muzycznego". Na skrzydełku publikacji napisano: "rozważenie statusu owej niejasności treści dzieła muzycznego, pewnej ulotnej esencji zawartej w tkance czystej kompozycji muzycznej, czyli pytanie o treść muzyczną, jest pytaniem natury ontologicznej". Co więcej, motto tej książki to cytat z Georga Hegla: "albowiem jak we wszystkich dziełach człowieka, tak i w sztuce, rzeczą rozstrzygającą jest treść". Tak więc już przed rozpoczęciem czytania wiedziałem, że łatwo nie będzie. I to się oczywiście potwierdziło. Poza kilkoma całkiem pociesznymi fragmentami, mimowolnie demaskującymi brak kompetencji muzycznych (a może po prostu słuchu?) niektórych słynnych filozofów, lektura utwierdziła mnie w przekonaniu, że akademickie i ściśle metodologiczne próby wyodrębnienia czy zdefiniowania w obrębie muzyki czegoś takiego jak treść, to zadanie dla najwytrwalszych i najtęższych głów – a i one prędzej czy później polegną. Zdaje się, że w tej zabawie chodzi bardziej o samą przyjemność z gonienia króliczka, niż finalną radość z jego złapania. Analizowanie od wszystkich stron filozoficznych, duchowych, moralnych, poetyckich i semantycznych aspektów muzyki (w przypadku "Utopii..." – poważnej) to proces niewątpliwie sam w sobie fascynujący, choć nie gwarantuje żadnych wymiernych rezultatów tych badań.

Dlatego wcale nie chcę teraz odgrzewać epickiej debaty o wyższości kompozycji nad ekspresją i broń Boże nie zamierzam serwować kolejnej z ciężkostrawnych "grand theories", jakimi zdarzało mi się czasem raczyć czytelników tego skromnego cyklu. Tym niemniej sądzę, iż pogdybać nigdy nie zaszkodzi, a to co najmniej z dwóch powodów. Pierwszy jest prozaiczny – im więcej głosów w sprawie, tym większa szansa, że kiedyś zbliżymy się do rozwikłania problematyki treści w sztuce, a w muzyce szczególnie. No i po wtóre – mam inny background od autora "Utopii", bo interesuje mnie głównie muzyka rozrywkowa, ale tak na dobrą sprawę, to się nie specjalizuję i nie ograniczam, szukając pewnych uniwersalnych pierwiastków w stylach często biegunowo od siebie odległych. Jednym z takich elementów jest na pewno treść. A w środowisku, z którego się ideowo wywodzę (chodzi mi o grono osób zakładających dziesięć lat temu serwis Porcys), pojęcie treści było używane zwykle w sensie wartościującym. I tak mi już zostało. Treść oznaczała dla nas konkret, a konkretem w świecie piosenkowym są tak zwane hooki (zaczepne, chwytliwe melodie) i ich odpowiednio ciekawa harmonizacja. Po przeniesieniu tych definicji na inne gatunki (ogólnie pojęta elektronika, hip-hop, jazz, partyrury), z hooków zrobiła się tak zwana motywiczność. A motywiczność jest niczym innym tylko układem melodii, harmonii i rytmu w czasie (gwoli ścisłości – w haśle "melodia" z góry zawarty jest już "rytm", ale zdarzają się przecież partie perkusyjne bez ewidentnych wysokości dźwięku).

I tak dochodzimy do szkieletu, który można potem dowolnie "ubrać" (brzmieniowo, artykulacyjnie, ekspresyjnie, tekstowo), a więc nadać mu dowolną "formę". Jasne, dualizm treści i formy to dziś już relikt przeszłości, gdy mowa o dziełach eksperymentalnych, awangardowych – albo kiedy zaprzęgniemy do analizy nowoczesne, rewolucyjne techniki interpretacyjne. Ale uważam, że na potrzeby muzyki popularnej nadal da się taki podział zastosować. Stara maksyma głosi, że dobra piosenka obroni się w każdej odsłonie aranżacyjnej. Jeśli zwrotki intrygują, a refren frunie – na zasadzie samych zmian akordów i linii melodycznych – to choćby zagrać to jak kameralny jazz, jak heavy metal, jak trip-hop czy jak electro-pop, to fundament pozostanie mocny. Tu przypomina mi się Piet Mondrian, który w swoim artykule "Rzeczywistość naturalna i rzeczywistość abstrakcyjna" z 1920 roku, postulował między innymi postrzeganie wypowiedzi plastycznej w generalnych kategoriach "stosunków barw i linii". W tym eseju w formie dialogu Mondrian manifestuje założenia neoplastycyzmu, który (skrajnie upraszczając) sprowadza w pewnym momencie do – przepraszam za niezręczność – "samej treści". Czytamy: "dla mnie relacja plastyczna jest bardziej żywa wtedy właśnie, gdy nie ukrywa się w tym, co naturalne, lecz co ukazane jest w płaszczyznach i liniach prostych. To, moim zdaniem, daje nam o wiele bardziej intensywną ekspresję niż naturalna forma i barwa. Wygląd naturalny bowiem – używając określeń ogólniejszych – przesłania wymowę stosunków. Gdy określone relacje pragnie się wyrażać plastycznie, należy je ukazywać z większą precyzją, niż to czyni natura". Nie muszę chyba powtarzać, jak blisko mi do takich wniosków, gdy myślę o pojęciach treści i formy w muzyce.

Ale niestety analogie między muzyką, a innymi dziedzinami sztuki, choć niesamowicie kuszące, bywają zgubne i potrafią skierować w ślepą uliczkę. Przykład? Proszę bardzo, będzie dalej o kategorii treści. Niedawno rozmawiałem z kolegą o tym, jak odbieramy filmy – co na nas działa w kinie, czego szukamy, jakie mamy kryteria oceny dzieła. Punktem wyjścia było odmienne spojrzenie na obraz "Drive" w reżyserii Nicolasa Windinga Refna. Szło to mniej więcej tak (przywołuję z pamięci):

* * *

B: Wiesz, z wiekiem coraz bardziej cenię sferę wizualną i kreatywność w posługiwaniu się językiem filmowym, a nieco mniej – dobrze napisany dialog, aktorstwo czy atrakcyjną fabułę. Na studiach trochę z tego szydziłem, ale po latach stwierdzam, że pan promotor miał rację. To jednak jest, do cholery jasnej, esencja sztuki filmowej. To co Hitchcock mawiał, że jak malarz maluje jabłko, to nie obchodzi go to konkretnie jabłko, tylko sposób pokazania tego jabłka. I to jest święta prawda.

P: No dobrze, ale nawet przy wspaniale skomponowanych kadrach, przy wirtuozerskim montażu, przy głęboko symbolicznym zastosowaniu barw – musi ten film coś nam mówić. Musi o czymś być – i lepiej, żeby nie było to tanie, banalne, tandetne... Innymi słowy musi być jakaś wybitna "treść" w tym filmie.

B: Hm, ale ja wcale nie jestem pewien, czy uznałbym właśnie warstwę literacką za "treść" dzieła filmowego. Niby dlaczego?

P: Ty powinieneś najlepiej wiedzieć dlaczego. Otóż zobacz, dokonam teraz porównania... Wyobraź sobie kapitalnie wyprodukowaną płytę – wręcz rozkoszną orgię rozmaitych brzmień i efektów dźwiękowych połączonych w idealny miks – która kompozycyjnie składa się z prościutkich, ogniskowych piosenek na dwóch, trzech harcerskich akordach. Uznałbyś ją za super płytę?

B: Nie uznałbym, ale chyba nadal się nie rozumiemy. Chętniej wysnułbym inne analogie. Warstwa literacka filmu to mniej więcej odpowiednik tekstów w piosenkach. Film bez dialogów albo bez wyraźnie zarysowanej fabuły to odpowiednik muzyki instrumentalnej. Widzę po swoich reakcjach, że teksty w muzyce pop/rockowej muszą być bardzo, bardzo złe, właściwie muszą być tragicznie, żeby zepsuły mi odbiór warstwy muzycznej. I podobnie w filmie. Niech on sobie będzie fabularnie przewidywalny, typowy, nudny – ale dopóki operuje fantastycznymi rozwiązaniami "filmowymi", to jako "film" oceniam go bardzo wysoko. Nie chcę deprecjonować roli scenarzysty, ale scenariusz musiałby być naprawdę fatalny, zły do bólu, żebym ocenił nisko film, w którym sposób prowadzenia kamery przyprawia mnie o dreszcze. Tak dyktowałaby sens danego medium. Inna sprawa, że filmoznawcy zwykle nazywają te – w mojej opinii niezwykle istotne – środki stricte "filmowe" środkami "formalnymi". I bądź tu mądry. Gdzie treść, a gdzie forma? Dziwne.

P: Właśnie, analogia wymyka nam się z rąk... Słuchaj, a co jeżeli muzyka jest tak specyficznym rodzajem wypowiedzi, że nie da się wyprowadzić bezpośredniej analogii między nią, a innymi dziedzinami sztuki? Co jeśli scenariusz w filmie to owszem teksty w piosence, sfera wizualna filmu to brzmienie/produkcja, ale w muzyce jest jeszcze pewna abstrakcyjna wartość dodana, w postaci melodii, harmonii i rytmu – czyli kompozycji. Septym i non nie można odnaleźć ani w filmie, ani w malarstwie, ani w literaturze, ani w rzeźbie... I ta abstrakcyjna wartość dodana jest najważniejsza, bo muzyka jest niepowtarzalnym fenomenem. Ten fenomen zawdzięcza właśnie bogactwu kompozycji.

B: Jest to jakaś myśl. Idę wziąć z lodówki kolejnego Ciechana.

* * *

Wiem, że dla części osób najważniejsza w muzyce jest szczerość i zbolała ekspresja wokalisty, która (przeciwieństwie do komercyjnej papki) wyraża prawdę o życiu. I wiem, że dla niektórych dopasowywanie "na siłę" budowy dzieła muzycznego do budowy dzieła filmowego czy literackiego czy plastycznego – to absurd i zupełnie zbędny bełkot. Ale gdyby ktoś miał pomysł, jak rozwikłać powyższe paradoksy, jak zdefiniować w muzyce rozrywkowej treść opierając się o analogiczne definicje w innych dziedzinach sztuki, to zapraszam, bo ja już niczego nie jestem pewien.
(T-Mobile Music, 2012)