SEA AND CAKE

 

The Sea and Cake (1994)

✂ "Jacking the Ball", "Flat Lay the Waters", "Choice Blanket", "Showboat Angel"

Nassau (1995)

Mam inną ulubioną pozycję w dyskografii chicagowskiej załogi (ten zaszczyt wędruje do quasi-easy-listeningowego Oui z 2000 roku), ale to jej najmocniejszy materiał z lat 90., który przypuszczalnie zawiera najbardziej charakterystyczne utwory sygnowane tą nazwą. Bo nie ma drugiego "A Man Who Never Sees a Pretty Girl That He Doesn't Love Her a Little" (instrumental demonstrujący bębniarskie popisy Johna McEntire, w zasadzie brzmiący jak mniej ospałe Tortoise z debiutu), nie ma drugiego "Parasol" (deszczowa ballada zakrawająca na łamiącą serce scenę w hollywoodzkim romansie), nie ma drugiego "Lamonts Lament" (ach to lekkie przechodzenie od wyluzowanego podrygiwania do ostrzejszych wyładowań Sama Prekopa). Nikt mi nigdy nie wyjaśnił jakim prawem kolesie grali normalnego amerykańskiego indie rocka, skoro każdy numer podszyty jest jazzowym pulsem. To niezmiennie intryguje.
(T-Mobile Music, 2012)

The Biz (1995)

✂ "The Kiss" (!), "Escort", "The Transaction", "For Minor Sky"

The Fawn (1997)

✂ "The Ravine", "There You Are", "Civilise", "Do Now Fairly Well"

Oui (2000)

Nie muszę chyba się rozpisywać, bo to zespół świetnie znany polskiemu alternatywnemu "community" - choć pamiętam, że kiedy panowie zawitali na koncert do warszawskiego CDQ-u w 2003 roku (promując One Bedroom), to sala świeciła pustkami. No, ale to były inne czasy - mniej młodych ludzi interesowało się wtedy taką muzyką. Teraz w dobrym tonie jest uznać Sea and Cake za instytucję - nikt nie gra jak oni, ewentualnie ich wyrafinowany indie-jazz-pop-rock może być dla kogoś wzorem. Chyba najlżejsza, najbardziej relaksująca i leniwa płyta grupy. Ale miejmy świadomość, że jest to relaks gościa, który opalając się na plażowym leżaku czyta Dzieje Filozofii Zachodu, a nie "CKM".
(T-Mobile Music, 2011)

Z kanonicznym post-rockowym standardem Nassau daleko za plecami, to jest płyta na której chicagowskie combo ustawiło poprzeczkę dla jakości inteligentnego easy-listeningu, ich niedocenione arcydziełko statyki i słodkości. Zarzuty, że nie grają regularnie prób i nie mają w sobie nic z tradycyjne pojmowanego "zespołu" wydają się bezzasadne w świetle full-contactu wewnątrz składu i wynikającego stąd feelingu – złote chwile jak płynne przejście z "Afternoon Speaker" do "All The Photos", sinusoidowe narastanie i malenie napięcia w "The Colony Room" bądź travelling-jazzy-jam-groove "Two Dolphins" zaświadczą. Oddzielną opowieść stanowi McEntire, najlepszy perkusista w muzyce świata na miarę ostatnich 10 lat. Kontrola zestawu to w jego wykonaniu istna uczta dla zmysłów. Uwielbiam jak niedbale otwiera hi-hat w zwrotkach "All The Photos". Piosenkopisarstwo Prekopa zmierza do chill-outu, choć wyłania się zeń stoicka refleksja-spowiedź mężczyzny wieku dojrzałego. Prewitt uzupełnia jego leniwe wokale równie szlachetnymi partiami gitary. Klasa tych panów sprawia, że świeże kapelki fikające dziś na horyzoncie śmieszą i załamują pozerką. Mogę być odosobniony w tej opinii, lecz z dwóch klasycznych dzieł Sea & Cake wolę to młodsze, ponieważ nutki dryfują tu jak puszyste obłoki na letnim niebie, aż można się w nich zapomnieć. Klara opowiadała kiedyś, jak zagapiła się w autobusie i nie wysiadła tam gdzie powinna, tylko przystanek dalej. Pogoda była zapewne piękna, zieleń pachniała zniewalająco, w powietrzu unosiła się woń późnej wiosny. Sam tylko raz doświadczyłem podobnego incydentu, i słuchałem wtedy właśnie Oui.
(Porcys, 2005)

PS: Okładka trochę przypomina lost classic kalifornijskiego new age'u z 80s…

One Bedroom (2003)

- To jak Borys, ile damy tej nowej płytce Sea And Cake? Trzeba podjąć decyzję.
- Tak. Nadszedł ten moment. I muszę ci Borys powiedzieć, że nie mam zielonego pojęcia jak tym razem ugryźć kwestię oceny. Spróbuję ci to wyjaśnić w jak najprostszy sposób. Spędziłem z One Bedroom ponad tydzień, a był to tydzień słuchania jednego albumu niemal na okrągło. Pełnił mi rolę ścieżki dźwiękowej do miejskich krajobrazów w autobusie, gdy pod blaskiem skwierczącego kwietniowego słońca przemierzałem kilometry wszerz i wzdłuż naszej stolicy. Był dźwiękowym wypełnieniem żmudnego odpisywania na maile. Wreszcie, uzupełniał wieczorne rozmyślania o nicości, ot tak. I widzisz, moje wahanie dotyczące noty końcowej wciąż nie daje mi spokoju.
- A czemuż to? Przysłowiowych siedem przesłuchań nie wystarczyło? Spójrz obiektywnie: znasz ten zespół od lat. Znasz doskonale jego dokonania. Czemu więc nie przeprowadzić zimnej, obdartej z emocji paraleli między wcześniejszymi dziełami Sea And Cake i tym najnowszym? Taki trop powinien zaprowadzić cię do satysfakcjonujących wniosków.
- Ha, żeby to było tak proste. Znam, znam, i co z tego? Gorzej, że ja uwielbiam Sea And Cake. Zakochałem się od pierwszego z nimi zetknięcia. To jest i była moja drużyna: jazzujące motywy, specyficzna, post-rockowa harmonika, piękne melodie, żelazna technika, niepowtarzalny głos Prekopa. Pamiętasz, jak usłyszałem kiedyś self-titled? "We are / Jacking the ball", ach ach. Mogę non-stop katować.
- Zgadza się, to chyba jeden z twoich absolutnych faworytów w kategorii easy-listening, prawda kłoniu? Ale nie odmawiajmy gościom prawa do dwóch wielkich osiągnięć. Mam na myśli Nassau po pierwsze. Najściślejszy flirt grupy z niezal-rockową piosenką, który zaowocował zupełnie unikatową jakością, czymś na kształt abstrakcyjnej fuzji Sonic Youth circa Daydream Nation i nerwowego jazzu Herbie Hancocka z okolic Head Hunters.
- Te porównania. Po co się wysilać w sumie. Przecież muzyka mówi sama za siebie. Jak ja kocham Nassau. Trzeci kawałek, kojarzysz? Najdłuższy tytuł jaki zdaje się znam na pamięć: "A Man Who Never Sees A Pretty Girl That He Doesn't Love Her A Little". Ta improwizacja. Te bębny, start/stopy. Świat quasi-jazz-rocka stał otworem. A "Lamonts Lament"? W sumie jedna z najbardziej wychillowanych jebaniutkich pioseneczek jakie dekada przyniosła.
- Albo "Earth Star", zapowiedź jeszcze spokojniejszych klimatów Oui. Poezja.
- Właśnie! Nie zapominajmy o Oui. Przejesz ta płytka to dopiero wymiata jak bonie dydy.
- W zupełności samej. Tutaj czterech dżentelmenów zabawiło się w architektów precyzyjnej konstrukcji ze szlachetnego drewna. Siła, jaką potrafili zawrzeć w tak zwiewnych, świeżutkich, pomykających niczym górskie strumyki kawałeczkach była niewiarygodna. Mariaż z wysmakowaną elektroniką, filozofia "mniej znaczy więcej" i zwłaszcza wypolerowane, ładne, aż przesadnie błyszczące brzmionko. Tam też było kilka pereł: "Afternoon Speaker", "All The Photos", czy "Seemingly".
- "I Missed The Glance" to bodaj najsłodsza muzyczka, przy której miałem okazję drzemać. Kojarzy mi się z zastyganiem w bezruchu, błogim, ciepłym. Jest zbyt piękna, żeby była prawdziwa...
- Ok, nie czas na lizanie Sea And Cake po dawnych utworach. Jest One Bedroom i masz poważny kłopot z umiejscowieniem go w skali ocen. Jak temu zaradzić? Przede wszystkim, co by nie powiedzieć, prochu nasza czwórka tu nie wymyśliła. Owszem, zbyt wybitni to muzycy, by nagrać rzecz wyjałowioną, beznadziejną. Zauważ: dream-team. Już osoba Johna McEntire pokryta jest złotym pyłem akademickiej legendy, ale gitarzysta Archer Prewitt, basista Eric Claridge i w szczególności wokalista, główny zarazem songwriter, Sam Prekop, to także postaci kultowe dla każdego fana "innej grupy z Chicago". Kreatywność takiego składu nie pozwala więc na diametralną obniżkę dyspozycji. Ale tym razem zdecydowanie nie wyszło im nic ponadczasowego.
- Zgoda. So what? Widzisz, na tyle, na ile kocham ten ich beztroski miałki zapiekany ser, na tyle nie przeszkadza mi brak przebłysku geniuszu w One Bedroom. Samo obcowanie z naturalnością kompozycji, z charakterystycznym dla Sea And Cake budowaniem linii, jest przyjemnością. Nic na to nie poradzę. Dlaczego miałbym udawać zgorzkniałego krytyka, potrafiącego jedynie zjeżdżać wtórność, skoro nim nie jestem? Są od tego inni, którzy ogłoszą: Sea And Cake zatrzymali się w czasie. Luz. Ja jestem na tak i myślę sobie, że już kupuję twoją płytę.
- Nie, nie. My tu sobie żartujemy, ale ja już przestaję żartować. Czy nie przemawia do ciebie na przykład argument o zatrważającym tym razem braku oryginalności? Pierwsze z brzegu nagranie, "Four Corners", wydaje się żywcem wyjęte z Transient Random-Noise Bursts With Announcements Stereolab. Aż się chce zaśpiewać jak niegdyś Laetitia: "lali lala lali lala". Toż to kopia...
- ...I co, skoro Stereolab również należą do moich prywatnych faworytów. Ich również jestem w stanie katować nocami i dniami. Wtedy przestaje być ważne, że Sea And Cake ściągają. Myślę, że na poziomie pewnej klasy wykonawczo-twórczej nie ma to wielkiego znaczenia. Liczy się za to radocha: z reverbu syntezatora, delikatnych funkujących akordów gitarki, maniackiej sekcji, będącej kolejnym hołdem dla Neu! (zdaje się, że McEntire przed nastrojeniem bębnów trzy godziny wsłuchuje się w Dingera). Moment, gdy wchodzi głos Prekopa (trzecia minuta), definiuje styl Sea And Cake.
- Możliwe, ale nad głosem tego pana też należałoby się zatrzymać odrobinę. Nie sądzisz, że jest już nudny z tym swoim ledwie-ledwie-szepczącym-tchem? Ile można?
- Wcale tak nie sądzę. Powiem więcej: dla mnie Prekop to mistrz mistyfikacji wokalnej. Pozornie nie zdradza żadnych uczuć, jeśli jednak wsłuchać się głębiej, pozostaje wirtuozem nieoczywistej, chwiejnej, subtelnej metamorfozy. Od zawsze śpiewa tak, jakby miał zaraz zasnąć, znudzony, zmęczony. Jak by mu nie chciało się kiwnąć palcem. W "Interiors" prawie recytuje "There's much to know / My enemy" i jest to po-ru-sza-ją-ce. Załamanie frazy Prekopa to historia dziś już klasyczna. Urocza na swój sposób. Trzeba umieć docenić tak wyrafinowany sposób ekspresji.
- One Bedroom bliżej jednak do The Biz, niż Oui, zarówno w sensie poziomu, jak i spójności, trwałości formalnej. Zdarzają tu się wpadki, na przykład...
- Chwilunia lalunia. Wpadki? Możliwe, ale pogadajmy o punktach szczytowych. Czy wiesz jaką rozkoszą może być wtapianie się w delicje teksturowe "Shoulder Length"? Zawadiacko przytupujący beat i te staroświeckie organy Farfisa, zresztą kolejny relikt epoki, do której i Tim Gane chętnie nawiązuje. Mostek: śliczne napięcie. Ale ale! Co tam się dzieje w instrumentalnym refrenie! Akordy, panie pośle, septymowe małe. To moja drużyna. Taka kwintesencja tej płyty dla mnie. Wyróżniłbym też balladkę tytułową, dość prostą wprawdzie, ale rozbraja wdziękiem! Taki ostrzejszy jam kończący "Interiors", oraz banalny "Mr. F". Ten ostatni to dowód na moje uzależnienie od melodyki Prekopa. Identyczny przykład jak z "Another Girl" Beatlesów - melodia oczywista i zupełnie nie odkrywcza, dlatego właśnie perfekcyjna! Jeśli ktoś pławi się w takich harmoniach jak w nektarze, to musi przyklasnąć.
- ...Nie dajesz mi dojść do słowa! Głos rozsądku! Jak wytłumaczysz zamykający całość cover "Sound And Vision" Bowiego? Niepotrzebna, wysilona męka.
- Mówisz o "próbce umiejętności ambitnego popowego zespołu z Ameryki, trudno dostępnego w Polsce The Sea And THE Cake, więcej dowiedzą się państwo na dwóch koncertach w naszym kraju"?
- Owszem, o tym mówię.
- Stary, ja osobiście bym nie przerabiał Bowiego, zwłaszcza z Low, lecz skoro Prekop chciał, to co nam pan zrobi? Jasne, że najsłabszy na płycie, ale zawsze można wyłączyć dysk przed finałem. Liczy się easy-listening, easy-listening, easy-listening!
- Załóżmy, że dasz One Bedroom powyżej siedmiu. Czy nie uznajesz takiego posunięcia nie lada odważnym? Ile punktów zostawisz dla nowatorstwa? Dlaczego, choć skruszony, zostawiasz sobie tak małą rezerwę? Nie rób tego! Powstrzymaj się, bądź twardy.
- Nie potrafię! Przez okrągły tydzień biłem się z myślami ile dać One Bedroom, robię to także teraz i widzę, że do celu zawiedzie mnie serce.
- Będzie jak z Universal Truths And Cycles w zeszłym roku: najpierw wysoka ocena, potem ledwo na liście rocznej.
- Trudno. Świat jest brutalny. Przyznaję, mam ochotę wysoko ocenić One Bedroom, mimo, że płyta podpada raczej pod "nic specjalnego", ale to w skali universum. W mojej skali Sea And Cake mają fory. Starczy? Słuchaj, późno już, nie? Jestem taki wykończony, ostatnio strasznie mało sypiam. Czas spać.
- Ahm. Dobranoc.
- A wiesz w ogóle, że jesteśmy trochę świrnięci, że tak od półgodziny gadkujemy sobie o muzie?
- Czemu to?
- No bo przecież ja jestem tobą, a ty mną. Ja i ty to ta sama osoba.
- A, wiadomo.
(Porcys, 2003)

Everybody (2007)

Chciałbym tak odbierać świat jak Sam Prekop. Stoicko, chłodno i z dystansem, ale bez popadania w żałosny cynizm. Boss. A że koledzy też nie umieją skusić (bębniarz nadal czołówka w skali globu, może ktoś kojarzy tego pana), to nagrywając totalnie wyluzowaną płytkę - może najłatwiejszą do łyknięcia w całej bogatej dyskografii - wygrywają u mnie z zastępem spiętych nadętych. Wyczucie, klasa, spokój. Respekt forever and ever. Najlepszy utwór: "Exact To Me" - opanowanie umiejętności stopniowana akcentów to był zawsze ich atut.
(Offensywa, 2008)

Car Alarm (2008)

✂ "New Schools", "Window Sills"

The Moonlight Butterfly (2011)

✂ "Covers", "Up on the North Shore", "Monday"

Runner (2012)

✂ "On and On", "Neighbors and Township"

Sea And Cake
23 Maja 2003, CDQ, Warszawa

Dobra, no więc zasiadam do relki, ale ostrzegam gamonie: koncert odbył się równo miesiąc temu i ja już prawie wszystkie szczegóły pozapominałem. Pisanie będzie o tyle śmieszne, że z tym koncertem wiąże się mnóstwo komicznych drobiazgów o statusie niemal kultowym i wątpię, żebym zdołał odtworzyć je plastycznie, żywo. Przygotujcie się raczej na luźną reminiscencję, zbiór dostępnych mi skojarzeń. Owszem, dzień po wydarzeniu mógłbym na jego podstawie sklecić filmowy scenariusz, ale w międzyczasie miałem egzaminy i w rezultacie lepiej jestem teraz obcykany z teorii pochodzenia języka mówionego, niż z warszawskiej setlisty Sea And Cake. I cholera, to już miesiąc minął. Śmignął dosłownie, błysnął przed oczami. Jeden z być może tysiąca, jakie dane mi jest przeżyć. Zatrważające. A co najgorsze, "I'm afraid that / There's no reason", jak śpiewa Prekop w "The Leaf". Więc, "I'm waiting".

Zabawne elementy towarzyszyły wizycie Sea And Cake w naszym kraju zanim jeszcze muzycy wyszli na scenę w Poznaniu dwudziestego drugiego maja. A to zapowiedzi w publicznym radiu, graniczące z komedią absurdu. A to dziwaczny przypis na plakatach i biletach: "Sea And Cake, kapela Johna McEntire z Tortoise". Cóż, nie wiem, czy Sea And Cake jest kapelą McEntire, chyba jednak nie. Ponadto, nie wiem nawet, czy John zgodziłby się na dookreślenie go jako "ten z Tortoise". Mniejsza tam. Gdy bowiem zerknęliśmy na rewersy naszych biletów, a było to na tydzień przed występem, dopiero parsknęliśmy brechtem. Bilet Michała miał numer 000001, a mój 000002. Trzy dni później przepustkę do CDQ nabył Jacek i zgadnijcie: miała numer 000003. Czyli Warszawa skumała świetnie, że oto przybywa jeden z dwudziestu, może trzydziestu najważniejszych działających na dziś dzień zespołów świata. Nie, no luz.

Po wejściu do środka rozsiedliśmy się pod jedną ze ścian i z zaciekawieniem patrzyliśmy na pięciu całkiem leciwych, acz żywo reagujących mężczyzn, na serio zajętych grą w piłkarzyki. W sali było zupełnie pusto i donośne okrzyki odbijały się niewielkim echem. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że były to okrzyki w języku angielskim. Zaraz, ja pierdole. To Sea And Cake. Pięciu dżentelmenów rżnęło sobie w piłkarzyki jak gdyby nigdy nic. Mieliśmy gały na wierzchu, bo dzieliła nas od Amerykanów odległość trzech krzeseł. Gwara w typowy dla siebie sposób gotów był zagadać, ale aż głupio tak przerywać kolesiom. Pomieszczenie zapełniało się stopniowo i w końcu do mikrofonu przemówił Mariusz Szypura: "Nazywamy się Silver Rocket i postaramy się nie zająć zbyt wiele czasu przed Sea And Cake". Ci ostatni wykazali się ogromną kulturą i jak na komendę zaprzestali kręcić piłkarzykami.

Około dwudziestu minut supportu upłynęło dość statycznie. Podczas, gdy redaktor Zagroba korzystając z kilkusekundowych przerw oświadczał beznamiętnie raz po raz, że oto usłyszeliśmy kolejny utwór powyżej zera, co jest biorąc pod uwagę poziom polskiej alternatywy całkiem budujące, a Kinowski był zupełnie zdegustowany dobiegającą nas chamską zżynką z MBV, ja śledziłem wydarzenia na widowni. Naprzeciw sceny grono siedzących utworzyło magiczny krąg. Znaleźli się w nim na przykład członkowie grupy Myslovitz, w skupieniu wsłuchujący się w wygenerowaną ścianę dźwięku. 

Na scenkę wskoczył poszerzony kwartet. Zaczęli stroić instrumenty i nie od parady Michał zauważył: "Heroes tuning". Utworzyliśmy stojący pierwszy rząd, bo do tej pory praktycznie go nie było, tym samym zmuszając resztę publiczności do podniesienia tyłków z podłogi. Zaczęło się wielkie święto. Wyglądali trochę jak pięciu ziutków, jakby znali to z pierdla. Ale w rzeczywistości dawało o sobie znać zmęczenie. Claridge dosłownie medytował nad swoim basem. Prekop kilkakrotnie dawał znać reszcie składu, że kompletnie ogłuchł, boli go głowa, a na domiar złego wyrosły mu uszy na dupie. Krótko mówiąc, miał dość. Prewitt emanował radością życia i ciepłem, a dodatkowy keyboardzista "live" myślami urzędował chyba gdzie indziej. I tylko McEntire dysponował nadludzką wręcz energią, niczym niewyżyty psychopata popierniczał w swoje bębny, jakby chciał je rozpieprzyć w drobny mak.

Nie pamiętam dokładnie od czego zaczęli, ale jestem pewien, że we wstępie dominowała wiązanka z One Bedroom. Gdzieś na początku poszło chyba "Left Side Clouded", co prawda z lekko przestrojonym basem, ale ta linia jest zbyt piękna, żeby w ogóle narzekać. Sekcja równiutko, miarowo, a Prekop ledwo mieścił się w skali, lecz po lekkiej gimnastyce strun głosowych wpadł w odpowiednią manierę i poczuł się znacznie pewniej. Zauważyłem, że zerka na ziemię w kierunku specjalnie przygotowanego notatnika z tekstami. Heh, nieźle się to przedstawiało: gość, który napisał te słowa, obawia się, że je zapomni. Przy "Mr. F" starałem się śpiewać razem z Samem "I take my time by the river", jednocześnie podskakując do tanecznego biciku. Skrzywił się do mnie nieznacznie i był to jeden z niewielu przejawów emocjonalnej aktywności wokalisty. Ale trzeba było zobaczyć roześmianego od ucha do ucha Jędrzeja, lub kręcącego głową z niedowierzaniem Tomka, żeby uznać, że jest super ok.

Być może był "Le Baron", nie dam się pociąć. Za to dam się pociąć za kultowy (dla mnie) "Shoulder Length", z Prekopem tak intonującym słowo "summertime", że już zawsze będzie mi przypominać wiosenny skwar 2003, wyczerpujące podróże autobusami, rozżarzoną skórę na czole i tak dalej. Zabrzmiał też numer tytułowy, w którym gumowy syntezator idealnie wtopił się w ogólnie kołyszący podkład. Obsługujący te klawiszowe cuda gostek świetnie rozumiał się z zespołem, choć sam funkcjonował nieco na uboczu, sporadycznie uzupełniając gęstą fakturę sensacyjnymi interwencjami, co powodowało zwrot większości oczu publiki w lewo. Wkrótce mój ukochany "Interiors" wypełnił serca większości zapatrzonych w scenę. Ciekawostką dla mnie była możliwość obserwowania grymasu na twarzy Sama, w sensie: jak wygląda, gdy tak głaszcze mikrofon śpiewem. Cóż, wygląda, jakby mu na niczym nie zależało. Miał rację mój ojciec, gdy po konfrontacji z One Bedroom powiedział: "Hm, facet brzmi, jakby miał wszystko w nosie".

"Interiors", tak jak na płycie, płynnie przeszedł w instrumentalny jam, na żywo wydłużony do jakich siedmiu minut. Widzieć Sea And Cake na wyciągnięcie ręki improwizujących jak najęci to jest niezła radocha. Indywidualne partie Prewitta należały do łagodniejszych, ale gdzieś w połowie swoją solówkę miał Prekop. Tradycyjnie już, zgodnie z syndromem gitarzysty rytmicznego, wpierw odwrócił się tyłem, a głowę pokrył mu burak. Rozpędzał się powoli, jakby bez wiary. Z upływem sekund wracał do pierwotnej pozycji, a spod paluchów wychodziły mu coraz szybsze pasaże. Sfinalizował triumfująco, a la McLaughlin jakiś, aż opadła mi szczena. Do własnej, mierzonej swoimi standardami kategorii należał natomiast McEntire. To, co ten szaleniec wyprawiał, naprawdę trudno skomentować. To wściekła, bezbłędna maszynka do wybijania rytmu, z mocą rąbiącego drwala i precyzją cyfrowego programatora. Doznawał absolutu, a już po pół godzinie przemoczył koszulkę do suchej nitki! I pomyśleć, że perkusja to dla niego właściwie najmniej kreatywna działka, robi przecież tak wiele więcej.

Jakby oddzielną, wyodrębnioną partię setu stanowiły obszerne fragmenty z Oui. "Afternoon Speaker" wpierw wywołał we mnie uczucie spełnienia, ale później troszkę żałowałem, że nie spuentowali go "All The Photos". Trudno się mówi. Znakomicie wypadł natomiast skradający się zgrabnie "The Colony Room", i znów słyszę "paralells anyway" niemal szeptane przez Prekopa; Prewitt wtórował mu zaś wyczulonym "tu tu tu tu tu tu". Co ciekawe, rzadkie wycinki z The Biz przepadały raczej niezauważone. To znaczy, umówmy się, dla nas. Bo lwia część publiki w ogóle nic chyba nie znała. To jeszcze grzech nie jest, ale co powiecie na bezczelne, podłe wręcz zachowanie w rodzaju pykania w piłkarzyki podczas trwania koncertu? Na widoku, na wprost od śpiewającego Prekopa. Utkwił mi ten obraz, obraz pseudo-alternatywy kwitnącej. Ci ludzie są dla mnie zerem. Dali pięćdziesiąt zeta po to, by zagrać w pierdolone piłkarzyki. A w Afryce dzieci głodują. Ach nie, mieli wejściówki za darmo. Wpadli, bo ponoć git impreza!

W ostatniej fazie wytworzyło się z przodu intrygujące ustawienie. W środku redakcja Porcys, a nieco po lewo pewna sympatyczna czytelniczka Porcys z Katowic, ehm, nie jestem w stanie podać bliższych namiarów. Heh, mamy fanów all over the country. Tymczasem numery naszych biletów miały okazać się prorocze. Pragnęliśmy usłyszeć "Jacking The Ball" z debiutu, nie wspominając już o Nassau. Skandowaliśmy "Jacking The Ball, Jacking The Ball", lecz na próżno. Sea And Cake podziękowali. Ale gdy schodzili, wciąż mieliśmy nadzieję na bisy. Kiedy Prewitt defilował przed pierwszym rzędem, poprosiłem go: "Please play 'Jacking The Ball'". Zaśmiał się serdecznie i chwilę po powrocie grupy na scenę, wskutek krótkiej, rzeczowej wymiany zdań między Prewittem i Prekopem, zagrali to, jak Boga kocham. Zaświtało mi, że tę melodyjkę Archer gra konkretnie dla mnie.

Aby dobić konających, Sea And Cake postanowili zakończyć kapitalny show przecudną wersją "Parasol". To był jedyny skrawek Nassau tej nocy. Wówczas wszystko było już jasne. Spełnili nasze życzenia. Dotknęli klasyki. Przyklęknęliśmy. Tłocząc się do wyjścia mieliśmy świadomość właśnie urwanego snu. Prawdopodobnie więcej nie trafi się okazja posłuchać na żywo czegoś z tej płyty. Przez mgłę pamiętam, jak Michał tłumaczył: "Wieeesz, dla mnie Nassau to granice 9.0". Ulokowaliśmy cielska w samochodzie. Pierwsze wrażenia? Warszawa się skompromitowała z frekwencją, ale przynajmniej ludzie stali, bo podobno w Poznaniu siedzieli przy stolikach. Technicznie: zajebiście. Anegdoty: były. Bisy na życzenie Porcys: w mordę, były! K! K! K!
(Porcys, 2003)

* * *

C w słowie "ciastko". od kilkunastu lat dla mnie jeden z "zespołów pierwszego wyboru". sięgam automatycznie, kiedy chcę poczuć się komfortowo, choć jestem akurat w nastroju refleksyjnym. 10 albumów, parę epek – razem kilka tuzinów "piosenek które same się słuchają". i sporo podejrzanych sprzeczności. archetyp muzyki która "na ucho" brzmi "łatwo", a w istocie została utkana misternie i koronkowo. ujmująca lekkość formy versus pewien podskórnie wyczuwalny ciężar gatunkowy. organiczna fuzja arystokratycznych luksusów bossanovy z egzystencjalną indie-depresją – coś a la Low coverujące Joao Gilberto. wciąż rozbraja mnie ten "intelektualny weekendowy chill" – bliski czasem przystępniejszym kąskom z repertuaru siostrzanej formacji Tortoise. widziałem ich na żywo tylko raz, ale nie zapomnę skromnej koncentracji każdego z czterech wybitnych instrumentalistów. taka kontrola to chyba jakiś "stan umysłu".

i jeszcze uwaga na marginesie. otóż pewnym paradoksem przy niedawnym odświeżaniu dyskografii S&C (dopiero co wznowionej na winylach – niechaj będzie to pretekst do niniejszej plejki...) było takie moje prywatne REDISCOVERY, że debiutancka solówka Prekopa z 1999 roku – choć całościowo nieco unfocused – skrywa ze 3 kawałki śmiało aspirujące do mojego ścisłego szczytu kapelki. zresztą składowo to de facto Sea and Cake z innym basistą + O'Rourkiem na produkcji / kolorystyce dźwiękowej. kto przypadkiem ominął te brylanciki, a czuje klimat macierzystej formacji typa – powinien czym prędzej kliknąć co najmniej w "Showrooms", "The Company" i zwłaszcza "The Shadow", które osobiście uważam za songwriterski moment życia wujka Sama – świadectwo tak wysokiego uwrażliwienia na nutki, że każda z nich dosłownie oddycha.

a z właściwego S&C – oto moje top 10:

1. I Missed the Glance
2. The Kiss
3. Shoulder Length
4. The Ravine
5. Monday
6. All the Photos
7. Jacking the Ball
8. A Man Who Never Sees...
9. Two Dolphins
10. Parasol
(2017)