RUSSIAN FUTURISTS

 

Let's Get Ready To Crumble (2003)

Istnieje grupa analityków i badaczy współczesnej kultury, którzy dopatrują się negatywnych skutków postępu technologicznego w zakresie wytwórstwa produktów artystycznych. Bazując na nieodzownej ekonomizacji mechanizmów cywilizacyjnych, postulują oni bowiem ścisły związek degradacji wartości dzieł z dostępnością materiałów koniecznych do ich powstania. W przypadku przemysłu płytowego przekłada się to na niskie koszta manufaktury krążków. Swoboda rozpoczęcia taśmowego wyrobu, w krajach wysoko rozwiniętych wręcz śmieszna, miałaby powodować statystyczne obniżenie się wskaźnika poziomu, a hurtowy zalew towaru w naturalny sposób powstrzymywać ponowny jego przyrost, pogrążając rynek w przeciętności. Istotnie, idea jest słuszna z punktu widzenia generalnych procesów. Przystałbym na takie uogólnienie, a nawet zgodzę się, iż skutki zjawiska dotykają mnie nieraz bezpośrednio. Ale dla każdej skrajności funkcjonuje przeciwieństwo. Dzięki wspomnianym możliwościom rozwinęły się całe nurty niezależnej twórczości, z bedroom-popem na czele. Czasem na stu pokracznych amatorów trafi się jeden pomysłowy dobromił, o takim darze wyczucia, płynnym natchnieniu i szczerym entuzjazmie, że wynik realizacji jego hobby przekracza potoczne wyobrażenia. I Matthew Adam Hart jest taką właśnie postacią.

Projekt o nazwie Russian Futurists wskrzesza poniekąd stylistykę klawisz-popu lat osiemdziesiątych. Wskrzesza, ale nie imituje. Nazwijmy to "synth-popem", zamiast "new romantic", bo Hartowi daleko do pedalskich mydlanych bzdur, białych jeansów i brokatowego makijażu. Raczej, wpisuje się on w swoistą zwiewność klimaciku, namacalną przyswajalność kruchych tekstur, łagodną powłokę aksamitnych barw. By posłużyć się analogią: jeśli Hood są współczesnymi Talk Talk, to Russian Futurists odpowiadaliby Pet Shop Boys. Z domieszką Spandau Ballet. Mówię tu tylko o brzmieniu. Piosenki Harta dzielą na szczęście lata świetlne od mierności hitów "Go West" czy "It's A Sin". Brakuje im też kilometrów do zadęcia skądinąd wspaniałej ballady "True". To oczywiście obowiązkowy zestaw porównań dla mainstreamowców. Tymczasem ta płyta jest niezal. Po maksie. Nazwałbym ją "Magnetic Fields bez śmierci", skoro Holiday rzuca się jako najbliższy punkt odniesienia, z tym wyjątkiem, że uszczuplona o markotne pomruki Merritta, a wzbogacona skocznym, chłopięcym, młodzieńczym hopsaniem wokalnym Harta na blaszanym pogłosiku. Również Postal Service biegnie równolegle, ale dzięki Russian widać znakomicie, jak wiele ten projekt traci przez ciotowstwo wokalisty. Podczas gdy Gibbard (czy mówiłem już, że stał się bejem?) rozmiękcza niepotrzebnie swoją emo-manierą rozsądne podkłady, Hart mknie bohatersko bez nutki kiczu, doskonaląc materiał i wbijając go na wyższy szczebel rozwojowy. Aż dziw bierze, iż musiał czekać prawie dwa lata na kontrakt (taśmy ukończył w grudniu 2001).

Hart jest skromnym, uczciwym gościem. Zaczyna płytę od nagrania tytułowego, które ma niewielu konkurentów do miana kawałka roku; jeśli tylko tę jedną rzecz spreparowałby Matthew, już wygrałby moją namiętną afirmację. Geometryczny ład i rozplanowanie z miejsca imponują przyrodniczą perfekcją. Są cztery akordy, ale ułożone z takim pietyzmem, że lasuje się mózg normalnie. Przelewające się, zagęszczone unisono infantylnego pianina i dzwonków łechce niczym zaproszenie do utraconych bezwiednie "złotych lat" nauczania początkowego. Filuterna, filigranowa melodyjka wybija się na czoło. Bezbronna w swej prostocie, troszkę w typie "Boys Don't Cry", zatacza wdzięczne kółko. Wkracza wąski, banalny bit godny Casio, przesunięty odrobinkę do przodu, wywołując złudzenie "zagonienia" tempa. Owocuje to niespotykaną rześkością, której setki wykonawców nie potrafią dosięgnąć przez całe swoje kariery. Hart z czystą radochą przeskakuje tę poprzeczkę na otwarcie sypialnianego debiutu! Linia inaugurująca rozczula niewinnością. "I do pop 'cause that's what my heart goes / I don't call it art / No sir" wyznaje zapobiegawczo Matthew poczciwym głosikiem. Klasyczny refren "nawołujący" obezwładnia: "So come on / Let's lose control / We'll sell our souls to Rock and Roll / And hope we'll die before we get old", bo podany przez wrażliwego, rozmarzonego nie-imprezowicza. I to trwa zaledwie niecałe trzy minutki. Zwariowałem jak małe dziecko na punkcie tego numeru. Bywały dni, gdy zatrzymywałem go na repeacie po kilkanaście, kilkadziesiąt razy. Taki impakt potrafi wywrzeć genialny pop właśnie i chwała mu za to.

Aczkolwiek osiągnięcie Harta stanowi spójność i równość Let's Get Ready To Crumble, króciutkiej, dwudziestosiedmiominutowej płytki w zasadzie bez słabych punktów. To kolejna jej cecha: potrafi uzależnić jak narkotyk, bo można ją katować wielokrotnie, wchłaniając jak krem skórą. Już zaraz pokazuje student spokojniejsze, hipnotyczne oblicze w "When The Sun Drops Like An Anvil", adaptując udanie melodię chorusu "Ruby Tuesday" do ździebko innej progresji syntezatorów. Następny highlight, "It's Actually Going To Happen", zaskakuje trafionym użyciem akustyka i harmonijki, by wzruszyć misternie ułożoną sekwencją harmoniczną, z iście niebiańskim wersem "Our heads are spinning, our hearts reeling", ewokującym stan tego prawdziwego zakochania. Środki parodystyczne w "You Dot, Me Dot, T-Dot" odsyłają do They Might Be Giants, choć mocne bębny trzymają groove za zęby. Oto i sekret Harta: nigdy nie popada w łzawość, zawsze umie wybrnąć z doła pogodą ducha. W sytuacji braku klarownego hooka, pauzuje odbiorcę starannie rozprowadzanymi widokami. Gdy closer "Your Life On Magnetic Tape" podskakuje figlarnie do ostatniego już osobistego zbioru tęsknych spostrzeżeń, a wtórują mu armatnie strzały (raz na "raz", raz na "i"), nachodzi łatwa refleksja. My tutaj jesteśmy suckerami dla talentu, wiecie. Ten koleś ma mnóstwo, mnóstwo talentu. Serio.
(Porcys, 2003)