PAPA DANCE

 

Papa Dance (1985) / Poniżej krytyki (1986)

"Proszę sobie wyobrazić: druga połowa lat osiemdziesiątych. Wtedy zdarzały się takie ponure historie".
–Marcin Świetlicki, "Odciski"

Nim przejdę do meritum, uchylę się grzecznie od opowiedzenia historii zespołu Papa Dance. Zadanie to przerasta format płytowej recenzji, ponieważ rekonstrukcja tychże wydarzeń zdecydowanie nadaje się na opasły tom przygodowy bądź solidne, trzygodzinne, hollywoodzkie kino akcji. Takich sensacyjnych objawień dostarcza właśnie śledzenie kolejnych drobiazgów, układających się w misternie namalowany obraz tego czym "był" ów projekt, zarówno explicite, jak i między wierszami. Do dziś co najmniej parę faktów z dziejów PD pozostaje niewiadomych, nabierając niemal statusu cudów, co można by łatwo udowodnić w potencjalnym procesie beatyfikacyjnym (btw jeśli jeszcze raz zobaczę przy obiedzie tę jebaną szopkę w TV to przysięgam, rozpierdolę ekran). Pytania bez jasnej odpowiedzi aż cisną się na usta. W jaki sposób studyjna prowizorka z żywym składem w roli estradowych marionetek, zamiast spłodzić autoparodię w guście Milli Vanilli, urosła do rangi szczytowego aktu polskiego popu? Czemu oba ze wczesnych wcieleń formacji, różniące się składem i frontmanem/wokalistą, można zaklasyfikować jako ogniwa ewolucji jednego i tego samego podmiotu wykonawczego? Co za pech prześladuje grupę, iż na każdym etapie jej działalności są nieścisłości i kontrowersje dotyczące tożsamości line-upowej i praw do funkcjonowania na rynku pod flagą magicznej nazwy? A to tylko wierzchołek wątpliwości.

Gdy chodzi o dobre płyty, zawsze należy zacząć rozwikływanie kłopotów od podstaw, czyli samej muzyki. Duet odpowiedzialny za materiał, a więc podpisujący się pseudonimem Adam Patoh panowie Mariusz Zabrodzki (głównie kompozytor) i Sławomir Wesołowski (głównie producent), wcześniej współrealizujący debiuty Lady Pank i Franka Kimono, a równolegle działający przy soundtracku do filmów z Panem Kleksem, zaiste przyczynił się do pionierskiego przeszczepienia na nasze ziemie brytyjskiej stylistyki synth/new(romantic)-popowej. I były to odniesienia w sumie bieżące, korespondujące z modnym wtenczas soundem europejskich list przebojów (Duran Duran, Ultravox, Talk Talk, rozkwitające italo). Zresztą sam Paweł Stasiak wspomina, że był wtedy fanem takich artystów, jak Kajagoogoo, Eurythmics, Yazoo czy Depeche Mode. Lecz wiodącym osiągnięciem tandemu było wypracowanie unikatowego stylu songwriterskiego, szokującego jak na tradycję narodu hołdującego długaśnym bluesowym jamom. Formuła ta zakładała operowanie hookiem jako narzędziem konstrukcyjnym (właściwie każdy dodatek aranżacyjny jest chwytliwy), wyciągała maksimum z konwencji zwrotka/refren i kładła nacisk na "ścisłość" struktury, oddając należną cześć kategorii "mostka" (która, jak się utarło mawiać, świadczy o prawdziwym poziomie kompozycji). Tak powstawały hipnotyzujące killery bez sekundy wypełniacza, podobnie jak Steely Dan czy XTC skierowane raczej do koneserów, niż gawiedzi. Na podziw zasługuje też maestria producencka – w słynnym studiu na warszawskim Wawrzyszewie MZ i SW ukręcali olśniewające brzmienia dysponując śmiesznie słabym, jak chcą anegdoty, sprzętem. Niedogodności techniczne rekompensowali kreatywnością i wizją, inkrustując tkankę dźwiękową specjalnymi efektami (warkot silnika, świergot ptaków, komunikat spikerki o lądowaniu samolotu, tłuczenie zastawy etc.), co sprzyjało uzyskaniu filmowej, plastycznej atmosfery.

Dyskurs w ramach opozycji "rockism vs. poptimism" to w przypadku Papa Dance kontekst banalny i zużyty, choć wiadomo, że w krajobrazie zdominowanym przez gitarowe, deklaracyjnie zbuntowane grupy, lajtowe klawiszki musiały wzbudzać konflikt. Ale kluczem do zrozumienia, że obok jednoczącej mądrości Perfectu, błazeńsko gorzkiego dowcipu Lady Pank czy intelektualnych barykad Klausa pasował jak ulał skryty wrzask trwogi Papsów, są teksty. Pisane przez dream-team rodzimych autorów (niemal wszyscy pod pseudonimami) układały się w dramatycznie przenikliwe, naszpikowane aluzjami anty-systemowymi i mrugnięciami okiem do wtajemniczonych relacje z tej ogarniętej stagnacją społeczną epoki, którą podręczniki do historii pomijają, "przewijając czas" dopiero do decyzji KC PZPR o "zmianie stanowiska w sprawie pluralizmu związkowego". Zaskakuje ich spójność. Aż połowa z dwudziestu piosenek zmieszczonych w tych wznowieniach sięga po topos snu, najczęściej symbolizującego emigrację wewnętrzną jako strategię defensywy przed stanem psychicznym, w którym rosnący wgląd w mamiącą blichtrem zagraniczną konsumpcję postępował proporcjonalnie do galopującego marazmu bez szans na przełom. Zabawne, ale warstwę liryczną Papsów można śmiało spolaryzować identycznie, jak u wszystkich punkowych ekip, od wyspiarskich założycielskich załóg z 1977 po CKOD, a mianowicie wedle zasady – love (osobiste wycieczki miłosne) kontra hate (socjologiczno-obywatelskie spostrzeżenia o szerszym zasięgu).

Dualizm ten świetnie uwydatniają dwa startowe single z 1984. "W 40 Dni Dookoła Świata" to archetyp ich pamfletu politycznego ze wznoszącym pochodem akordów w chorusie zorkiestrowanym na modłę The Lexicon Of Love. "Ordynarny Faul" ma z kolei cechy pierwowzoru histerycznego lamentu o miłosnej klęsce, z kulminacją w gigantycznym power-refrenie, który zawstydziłby Human League. Oba te trendy miały potem stale powracać w ciągu dalszej kariery grupy. Przygotowany wkrótce na tej bazie self-titled full-length okazał się dziełem bezprecedance'owym jak na ówczesne PRL-owskie warunki rynkowe. Kraksa specyficznego, eksperymentalnego w gruncie rzeczy soundu i literackiej agresji zrodziła niespotykaną wielopoziomowość odbioru. Niesamowita gorycz, jakby żarząca ironia wypalana na gołej skórze bije od tego krążka. Wszystkie opowieści "miłosne" kontynuują poetykę bolesnych rozczarowań, hiperbolizowanych do skali fizycznych wręcz obrażeń, co potęguje impresję głębokich ran emocjonalnych. Arcydzieło takiej metody i bodaj najbardziej progresywny utwór Papa Dance, bo właściwie tasujący talię pięciu osobnych wątków kompozycyjnych (w tym niewiarygodnie wycipistą zwrotkę) przy nawarstwionym gąszczu faktur, "Tatuowana Róża" brzmi jak Max Tundra ścinający papierem ściernym fragment suity Yes z początku lat siedemdziesiątych. Teoretycznie pogodny nastrojem hit "Kamikadze Wróć!" rozpamiętuje kolejną towarzyską porażkę nośnym sloganem "Bez litości / Zabiłaś moje ja" przy wtórze rozkosznego funku basu i digi-ska klawiszy. W konwencji electro-rytmiki, schemat powielają, z domieszką melancholijnej rezygnacji, "Panorama Tatr" i "Pocztówka Z Wakacji".

Kto wie czy na tle tych tętniących frustracją wynurzeń na pierwszy plan nie wybija się błyskotliwa, pozornie absurdalna parabola "Narodziny Szejka" okraszona chwytliwym, orientalizującym bitem antycypującym "rewolucję", której Timbaland dokonał dopiero na przełomie tysiącleci i wciskającą w fotel sekwencją jazzowych akordów w kompletnie pokurwionym harmonicznie refrenie. Ten zawoalowany komentarz do postępującego wtedy żwawo zjawiska nowobogactwa, stanowiącego do dziś przedmiot zażartej kłótni rodaków (a konkretnie dwóch głównych, przeciwstawnych sobie partii) zawiera sprytne zdania typu "Doprawdy miał on łeb / Myślał w lot / Wiedział dobrze gdzie swój postawić płot". Jedynego serio rywala do miana highlightu płyty stanowi pieśń następna, "Lot Na Wyspę". Forma łącznika między realistycznymi w sumie lirykami z debiutu i bajkowym klimatem rozwijanym na longplayach późniejszych, popularne "Campari" wyzyskuje kontrast zachłyśnięcia mitycznym, kolorowym, "amerykańskim" laifstajlem i przebłyskami świadomości, że to tylko ułuda. Grzegorz Wawrzyszak prawie syczy przez zaciśnięte zęby "Nie chce mi się już wychodzić z tego snu", jak gdyby nagle zdał sobie sprawę, iż na co dzień mieszka w jebanej Szuflandii. Kawałek wieńczy quasi-stadionowy, jak zresztą większość tu, ponadczasowy refren: metaforyczny krzyk za tym, co nieosiągalne. Równie jawne rozdrażnienie słychać w "Czy Ty Lubisz To Co Ja?", numerze nie o młodzieńczej masturbacji, ale właśnie Kingsajz-owym zabranianiu dostępu do normalności.

Interpretacje głosowe Wawrzyszaka balansują na pograniczu kinowego aktorstwa epoki, sięgając po karykaturalne melodeklamacje i stąd osiągając efekt groteski. Szczególnie w skandowanych partiach zbliża się do szyderczej ekspresji Panasewicza. Te elementy nadają muzyce zainspirowanej przecież lotnym new-popem pewien ciężar i rodzaj siermiężnego feelingu, co sprawdza się w "zaangażowanej" odsłonie tracklisty. Napędzane riffem o motoryce Gary Numana, dramatyczne hasło "Nie szukaj sensacji / Jest po prostu tak jak jest" z "Bez Sensacji" (jedyna rzecz zaśpiewana przez perkusistę Tadeusza Łyskawę) przekazem lokuje się między Janerkowym "Chcemy znać ostatnią wersję prawdy" a fałszywym konformizmem "Keep Smiling" Clearlake. Czasem zjadliwość mieni się mrokiem, jak w nocnym, nawiązującym do grudnia 1981 "Kanale XO2", z przejmującym wnioskiem – "Mamy kontakt przez kosmiczną sieć / Podłączyłeś się przypadkiem / Wyłącz się póki czas". Ciarki biegają po plecach gdy padają słowa "Potem całą noc / Wykręcałem po omacku / Numery do / Pogotowia i MO". Bo co niby mają wspólnego milicja i pogotowie z awarią kanału telewizyjnego? Zwłaszcza, zauważcie, "pogotowie". Wzruszająca ballada o próbie przezwyciężenia paranoi zimnej wojny "Te Głupie Strachy", wpisująca się w aktualny wtedy anglosaski nurt anty-nuklearny w popie, zamyka to trudne do ogarnięcia, dziwnie wielowymiarowe, szalenie ambitne i skomplikowane dzieło, autorstwa zespołu, który 95% słuchaczy w Polsce wciąż asocjuje z disco-polo (przypominam, genre reprezentowanym przez gwiazdy pokroju Shazzy, Boys i Milano).

Jeśli wszakże o Papa Dance można przynajmniej dyskutować, to żarty kończą się w momencie rozpoczęcia polemiki o Poniżej Krytyki. Każdy kto podejmuje się krytyki tego majstersztyku, stawia się nieuchronnie w pozycji z góry spedalonej. Zachowuje się jak ciota opiewając perfekcję każdej minuty albumu, ale zachowuje się jak jeszcze gorsza, absolutna ciota do kwadratu tego nie czyniąc lub próbując dissować cokolwiek z tym albumem związanego. I żeby była jasność, nie nawiązuję tu do preferencji seksualnych. Chodzi o wiarygodność. O tym jak bezbłędnie, nieskazitelnie gładko wypolerowano ten album, niech zaświadczy zestawienie dwóch nagrań – koncertowej rejestracji z klubu Park (jeszcze skład numer 1) piosenki "Sezonowi Biznesmeni" i indeksu trzeciego z Poniżeja, wyrosłego z "Biznesmenów" w prostej linii "Naj Story". Podczas gdy "Sezonowi" prezentują interesującą dynamikę, która trybi na styku zaloopowanej sekcji i świdrujących klawiszy, lecz nie spełnia obietnicy melodycznej i grzęźnie odrobinę w nieprzemyślanych interwałach melodii wokalu, "Naj Story" jawi się platońskim ideałem kanciastego, słodkiego, zwartego szlagieru, o proporcjach wyważonych co do milimetra.

Przypuszczalnie taki mechanizm działał przy następnych z brylantowej dychy utworów zawartych na krążku. Wszędzie dosłownie każdy motyw, każde arpeggio, każda kolejna w miksie ścieżka wydają się wprost kapitalne. Delektowanie się nimi – tym jak się ze sobą zazębiają, jak składają polifoniczne plecionki, jak wirują w powietrzu i opadają z gracją baletnicy – to praktycznie najradośniejsza czynność, jaką można wycisnąć z polskojęzycznego popu. Cytowanie akapitów z tych piosenek mogłoby ujść za encyklopedyczną definicję "cool". Tłumaczenie komuś ich zalet jest równie bezsensowne co objaśnianie dowcipu – przecież na tym właśnie ma polegać ich wielkość, że nie potrzeba przekładać ich na język pomocniczego opisu. I, jak obserwuję przynajmniej po swojej skromnej osobie, nigdy się nie znudzą – a to już przywilej i atrybut wąskiego grona albumów-wybrańców. Nieprzypadkowo aż sześć singli urodziło to wydawnictwo. Łącząc Bitelsowską procedurę długoterminowego dopieszczania szkiców i "niemieckie", bezwzględne podejście producenckie w tradycji Spectora bądź Horna, Adam Patoh stworzył chyba niezrównane dzieło w całym (niezależnie od przegródki gatunkowej) katalogu polskiej fonografii, którego multipiętrowych poziomów treściowych nie wyczerpałyby nawet najbardziej detaliczne analizy. Nieco mniej więc, o dziwo, da się powiedzieć o Poniżeju niż o s/t, na tej samej zasadzie, co o Dark Side Of The Moon czy Pet Sounds się nie da – płyta zwyczajnie obezwładnia swoim apollińskim pięknem, nie zostawiając czasu i miejsca na reakcję.

Podstawowym aspektem odróżniającym Poniżeja od poprzednika były oczywiście postaci wokalistów. Co wnieśli, wyrazowo, Paweł Stasiak i Kostek Yoriadis, to głównie oddech, świeżość i chłopięcy urok. W przeciwieństwie do cynicznego w akcentacji/intonacji i dźwięcznego w barwie Wawrzyszaka, Stasiak i Yoriadis dysponowali wyluzowanymi głosami zdradzającymi dziecinną naiwność i bezbronną szczerość. Z tym, że dopełniali się jak yin i yang – Stasiak ze swoim jasnym timbre o niedefiniowalnym darze "ciepła" tudzież "delikatności" i Yoriadis z "ciemniejszym", troszeńkę chropowatym w niższych partiach i potwornie mocnym w falsecie. Ten imponujący arsenał wokalny pozwalał na przewartościowanie koncepcji – teraz muzyka Papa Dance była realnie "śpiewana"; zniknęła gdzieś teatralność, pozostawiając nieskalaną, waniliową melodykę. Przy czym pod nowych frontmanów napisane zostały inne kawałki. Lżejsze muzycznie i tekstowo, rozmarzone i rozkochane, a równocześnie o przyrodniczej wręcz witalności; energetyczne, słoneczne. Nieuchwytny fenomen Poniżeja to jego zadziwiający – w kontekście self-titled – optymizm ducha, zamieniający problemy tej samej co uprzednio rzeczywistości w kompletnie nowe rozwiązania: jad w nostalgię, depresję w uśmiech, przewrotność w dobro, strach w nadzieję. Jest szczytem finezji tak subtelne rozparcelowanie w tych piosenkach antagonistycznych elementów – obok przebijającej ciągle kreskówkowej komediowości koegzystują manifestacyjny sentymentalizm i podskórna, acz namacalna, dezolacja.

Ekstatyczny opener "In Flagranti", na koncertach z Wawrzyszakiem zaganiany półtora tempa, wybucha niczym "Jump" Van Halen, by położyć na łopatki "Take On Me" A-Ha wprost ślicznym, pędzącym refrenem. Septymolki krążą bezustannie, keyboardy lśnią jak ekskluzywna biżuteria, a Yoriadis rzuca cudne chórki do boskich linii Stasiaka. Przewija się topic rozczarowań konfrontacją z brutalnym życiem: "Frankie Czy Ci Nie Żal", nawiązujący w tytule do wymiatających wówczas kolesi od "Relax", strzela linijkami precyzyjnie jak Wilhelm Tell z kuszy ("Życie ci min nie szczędzi"), a "Bez Dopingu" ewokuje białasowskie, chłodne ujęcie Prince'owych bounce'ów przez Scritti Politti (hybryda "When Doves Cry" i "Don't Work That Hard"). Kruche świadectwa perypetii sercowych podtrzymują przewodni temat. "Naj Story", zapowiadająca estetykę medytacyjnej, kameralnej elektro-wrażliwości Junior Boys "Historyjka Z Talii Kart" i zniewalająco ładne, klasyczne post-reggae "O-La-La" wspominają przeszłe szczęście i opłakują przemijanie w najmniej pretensjonalnej manierze – poprzez tęsknotę za bezpowrotnie utraconym. Niedoceniany, fantastycznie synkopowany (bas!) fusion-pop na 2/4 "Wit Boy" wzbudza zawsze powszechną konsternację frazą "zwal to na mnie".

Aczkolwiek to trzy ostatnie fragmenty wspinają się na istne Himalaje absolutu. Eksploatujący takie leksykalne skarby jak "kiermasz", "berło" i "cucić", baśniowy "Kryształek Nocnej Opowieści" przewiduje ideę "dopowiedzenia" refrenu instrumentalnie, bez tekstu – zabieg narracyjny, którym zachwycaliśmy się na Satanic Panic ("All I ever get / Is sad love / ..."). Odbiera mowę "Maksisingiel", pajęczyna z trzech osobnie podążających, mechanicznych riffów, zabijająca z zimną krwią w prowokującym płacz i szlochy, zapętlonym na wieczność refrenie. Aż na finał wkracza odpowiednik "Tych Głupich Strachów" – wyrafinowany, dostojny, ornamentowy "Ocean Wspomnień", adaptujący metafizyczne powłoki wczesnego Cocteau Twins do poetyckich haseł o poszukiwaniu drogi w obliczu nieprzeniknionego bytu, z potocznie strywializowanym "szary wiruje pył" (lepszy eufemizm na kaca niż "Kilimandżaro" Lady Pank) na czele.

Oczywiście, nikt nie jest doskonały, a nazwy Papa Dance bynajmniej nie należy traktować jako "świętej". Z perspektywy dłuższego obcowania, Nasz Ziemski Eden nie wygląda może aż tak katastrofalnie, jak to przedstawiałem w playliście sprzed trzech lat. Zwłaszcza jeśli uważasz się fanem, połowa materiału nawet daje radę – sinusoidalny refren "Naszego Disneylandu" to owszem "rollercoaster to heaven" i trafia się jeszcze kilka przyzwoitych piosenek ("Zły Omen", "Nietykalni" czy "Twój Ziemski Eden"). Problem taki, że reszta jest fatalna, zaś wprowadzenie gitar do miksu psuje całą zwiewność uprzednio wypracowanego trademark-soundu. Zwyczajne wypalenie talentu, zatem. Solowe poczynania Wawrzyszaka jako Ex-Dance, aczkolwiek neutralne, niewiele wnoszą do tematu. Osiągające zawrotne ceny na aukcjach internetowych, dawno out-of-print wydawnictwa Stasiaka sygnowane Mr. Dance to nieco inna bajka – wcielenie raczej "dyskotekowe" i "remixerskie". Reaktywacja w nowym milenium zaowocowała szansą obejrzenia kapeli na scenie, co wielu ludziom (w tym niżej podpisanemu) dostarczyło niezapomnianych wrażeń. Mimo to, Milion Fanek należy taktownie przemilczeć, co zresztą paradoksalne, gdyż krążek w lwiej części zbiera kawałki starsze, zagubione jeszcze w latach 80-tych. Lecz wystarczy porównać szaleńcze, opętane, desperackie wykonanie live "Oszalałeś" (Ariel Pink się kłania!) z występu w klubie Park w roku 1985 do miałkiej aranżacyjnie, mdłej ekspresyjnie wersji z 2005, by nagle zrozumieć ten paradoks. A bieżące oblicze kapeli, zamarkowane singlami "Będziemy Tańczyć" i "Dla Ciebie", póki co jawi się cokolwiek wątpliwym.

W pierwotnym odruchu zamierzałem naturalnie uhonorować Poniżeja oceną 10.0, na którą skądinąd oryginalny winyl z 1986 zasługuje. Niestety, po jednym małym punkciku należy odjąć za stronę techniczną oraz szatę wizualną. Chciałbym mieć ten komfort aby pochwalić oba kompakty za nienaganne brzmienie, pisząc z dumą: "w końcu każda ścieżka gra selektywnie i przejrzyście, nabierając jędrności, pełni, charakteru". Jednak sprawy mają się inaczej – w każdym tracku dość wyraźnie czuć "mrowienie" – ślady trzeszczą i to w miejscach, gdzie znane nam na pamięć ripy z winyli nie skrzeczały. To przykre – na zachodzie efekty remasteringu są zgoła odmienne (mówiąc wprost, dostajemy jakość idealną, a nie "partyzancką"). Do życzenia pozostawia też oprawa graficzna. Raz, że inwazyjna nalepka radiowego patrona psuje obie przednie okładki. Tak, wiem, można ją łatwo odkleić, ale w materiałach promocyjnych występuje jako integralny element cover artu, co nie zdarza się nigdzie na świecie, poza może polskimi produktami dla mas, artystycznie oscylującymi zwyczajowo w rejonach zerowych. Profanacja po prostu. Dwa natomiast, że w obydwu przypadkach wewnątrz książeczek wydrukowano tylko siedem z dziesięciu tekstów. Również wstyd.

Ponadto, nie ukrywajmy – te reedycje nie są też niczym definitywnym. Teraz, gdy modlitwy o debiut i Poniżeja na CD zostały nareszcie wysłuchane, sympatycy Papsów pragnęliby zapewne dalszego penetrowania przepastnych archiwów z dorobku bandu. Osobiście rozpocząłbym od publikacji składanki singli i rarytasów spoza regularnych longplayów, bo wśród nich wałęsały się często nagrania należące do ścisłej czołówki dokonań grupy – jak chociażby omawiane we wstępie inauguracyjne single "W 40 Dni Dookoła Świata" i "Ordynarny Faul" lub sympatyczna "Miłość Z Walkmana". W dalszej kolejności proponowałbym ujawnienie owianego legendą, wzmiankowanego wyżej już kilkakrotnie gigu z Parku. Live At Park, anyone? To mogłoby być dylanowskie Royal Albert Hall nad Wisłą, rodzaj bootlegu z miejsca zasilającego panteon krajowych koncertówek. A przecież zostają jeszcze rejestracje telewizyjne, wersje obcojęzyczne, remixy... Wrzuciłoby się w przyszłości to wszystko do grubego boxa z biografią pisaną przez członków projektu. Racja, sporo pozostało do zrobienia w zakresie uzupełniania luk w oficjalnej dyskografii Papa Dance. Ale zejdźmy na ziemię. Skoro na chwilę obecną nadal nie wiadomo nawet kto ma prawo do nazwy (szykuje się wcale realny powrót Zabrodzkiego i Wesołowskiego z Wawrzyszakiem w roli wokalisty, podczas gdy Stasiak i spółka kontynuują branżową podróż pod szyldem Papa D), to trudno oczekiwać, aby udało się bezspornie i klarownie skoordynować kompilację odrzutów rozsianych po przeróżnych źródłach, właścicielach, bibliotekach. Na dzień dzisiejszy cieszmy się więc tym co mamy. Dokładnie jak w życiu, nie?
(Porcys, 2008)

"Historyjka Z Talii Kart"
Kiedy miałem lat bodaj pięć, otrzymałem w prezencie od cioci singielek grupy Papa Dance w papierowej, żółtej okładce. Jako urodzony elitysta, zasłuchujący się wtedy w Beatlesów, Stonesów i Madonnę, zignorowałem podarunek i po kilku obligatoryjnych odtworzeniach kurzył się biernie na półce. Od tego czasu w mojej świadomości nazwa Papa Dance funkcjonowała jako synonim bezguścia, wiochy i antycypacji disco-polo, a temat automatycznie zahibernowałem na kilkanaście wiosen. Potrzeba było dopiero pewnego istotnego przełomu na gruncie popkulturowej mody, abym ponownie zainteresował się sytuacją. Dwa, trzy lata temu skromna grupa lanserów ze stolicy (choć ważną rolę odegrały tu noworomantyczne środowiska skupione przy community około-CKOD oraz nieocenieni wizjonerscy didżeje, promujący fenomenalne "obciachowe" imprezy, których z tego miejsca serdecznie pozdrawiamy) wyczarowała revival lat osiemdziesiątych, właściwie przejmując elementy powrotu kiczowatej estetyki rzeczonej dekady zauważalne w opiniotwórczych metropoliach świata. Raz jeszcze świecące jaskrawymi barwami ciuchy, plastikowy syntezatorowy sound i hedonistyczny balangowy feel stały się "trendy". Widzicie, nawet W Labiryncie, klasyczna, prekursorska polska telenowela, pozyskała znów łaskę szefów repertuarowych publicznej telewizji.

Zjawisko nieuchronnie ambiwalentne, wskutek snobistycznego wymiaru obnoszenia się z image'em (jak wypunktował ktoś: "Warszafka czuje się lepsza, bo słucha Papa Dance"), przyciągało wszakże rześkością i zarażało kolejne ofiary z prędkością bakcyla dżumy. W tym znaczeniu comeback kiczu posiada aspekt intelektualny: meta-rozrywka żądnej nowych i zwłaszcza elitarnych podniet bogatej społeczności wielkomiejskiej w wieku od kilkunastu do trzydziestu paru lat. Wciąż, może ze względu na wrodzoną przekorę, pozostawałem obojętny na te wyraźnie przecież modyfikujące kulturowy krajobraz wskazówki. Mdły, banalny treściowo występ Pawła Stasiaka w powszechnie oglądanym talk-show i reaktywację frontowanej przezeń niegdyś formacji potraktowałem jak ordynarny skok na zwietrzony zarobek. Odcinek programu "Muzyka Łączy Pokolenia" z Cool Kidsami i Kapitanem Nemo uznałem za śmieszny kabaret (by nie wspomnieć zeszłorocznego przeboju i "taksówkowego" klipu tego drugiego: to jest *słabe*). A na zafrasowane opowieści minimalnie starszych kolegów, chadzających ochoczo na eksluzywne bankiety, gdzie koncertują Papa Dance i Limahl (doh!), o idyllicznym klimaciku "tamtej epoki" reagowałem złośliwymi komentarzami.

Aż wreszcie dla żartu pożyczyłem od kumpla kasetę Poniżej Krytyki z 1986 roku. Zapuściłem w samochodzie i... odpadłem. Zawsze nastawiano mnie negatywnie do marki Papa Dance, choć co ostatecznie usłyszałem, to materiałowo jedna z bezdyskusyjnie najwspanialszych rodzimych płyt kiedykolwiek zrealizowanych. Więcej, w kolekcji winyli odgrzebałem jej oryginalny egzemplarz w ciemnozielonej kopercie! (Damn, muszę naprawić gramofon, bo zbyt dużo zajebistych analogów tu leży.) Mamo, tego NIE BYŁO! Papa Dance są moim Rediscovery Of The Month, ponieważ doznałem uczucia wieloletniego omijania słodkości, znajdującej się na wyciągnięcie ręki każdego dnia. Bogactwo songwritingu zamienia Poniżej Krytyki w istną rozkosz: refren "In Flagranti" to czyste złoto, "Bez Dopingu" startuje jak nasze "When Doves Cry", na kolana rzuca jedna z najcudowniejszych polskich piosenek w dziejach "O-La-La" (kultowe zapytanie "Gdzie jest Ola?", bez kitu nooo), skoczna dynamika "Wit Boy" przywołuje "Take On Me" A-Ha, a atmosferyczny closer "Ocean Wspomnień" dostarcza argumentów szufladkującym PD polandowym Duran Duran, nasuwając skojarzenia z "Save A Prayer". Więc parsknijcie sobie zdrowo, lecz ten absurdalnie genialny, pozbawiony minuty wypełniacza, emanujący naiwnością, lekkością i emotywną, acz bezpretensjonalną lirycznością album to jedna z najświeższych rzeczy z jakimi zetknąłem się niedawno, ha ha.

Esencjonalnie, kawałki owe wykonują proste synth-popowe ćwiczenia, o niesamowicie natomiast precyzyjnym operowaniu i, naturalnie, natchnionych progresjach melodycznych, zadowalających najwybredniejszy (ja, hi hi) smak. "Historyjka Z Talii Kart" dodatkowo funkcjonuje jako znakomity przykład głębi emocjonalnej i unikalnego napięcia w nich ukrytego. Utwór opowiada ni mniej, ni więcej, tylko o przypadkowym spotkaniu dwojga młodych ludzi i w efekcie fascynującej dlań inicjacji seksualnej. Tekstowo, Poniżej Krytyki o dziwo zaskakuje wysublimowaną poetyką wielu fragmentów i "Domek z kart / Nasza pierwsza noc / Zmysłów szał / Ciał gorących splot" trąci piękną, zwiewną dziecinnością wyznania. Tęskna, melancholijna aura performansu wersów w rodzaju "Na śniadanie mała kawa / Duże łzy / Zaraz potem w gardle coś ściskało / Ja myślałem jak bez ciebie będę żył / Ty, że jeszcze minut pięć zostało" ewokuje typ przeszywającej wrażliwości a la Junior Boys: klawiszowe, gęste tła i szepcące wokale konstytuują magmę, naśladującą psychologiczne zagubienie. Kapitalnie działa też kontrast między pasywnym nastrojem zwrotki, a ekspresywnym, rodzierającym krzykiem mostka ("Zadrwił z nas ślepy los / Zetknął nas / Śmiesznie krótki wyznaczył nam czaaaaaas"). Jak u diabła ci smarkacze (Stasiak siłą wyciągany ze szkoły na trasy, czemu sprzeciwiali się rodzice, nie on, oczywiście) osiągnęli tu taki wymiar dojrzałości, jest poza mną, sorry.

Ale specyfika naszego kraju tradycyjnie nie pozwala zakończyć artykułu na zdecydowanie pozytywnej nucie. Jedyny spośród trzech (nagrany w pierwotnym składzie, najeżony hitami pokroju "Kamikadze Wróć" self-titled debiut jest z 1985) longplayów zespołu reedytowany na CD to jego łabędzi śpiew, kompletny masterflop, hollywoodzko wielkobudżetowy disaster Nasz Ziemski Eden z 1989. Długą przerwę od Poniżej Krytyki (notabene kapitalny tytuł) boysband spędził na gwiazdowaniu w "Teleranku", wojażach po Ameryce oraz szczytowaniu na listach przebojów. Oczekiwany follow-up zniknął wprawdzie z półek natychmiast, ale co otrzymali nabywcy? Science-fiction album (okładka godna najgorszych fotek Whitesnake) z pierwiastkami poszerzonej, profesjonalnej produkcji: pojawiły się gitary elektryczne, głośne ryki "ooo ooo" na zasadzie środkowego Lady Pank, głos Macieja Zembatego w intro plus zupełnie zbędny w aranżacji akordeon. Zamierzenie przepoczwarzenia się w dorosły projekt za pomocą nachalnych narzędzi nie wypaliło. Zniknął niewymuszony czar, a kompozycyjnie zawartość Edenu wygląda na marne odrzuty poprzednika: banalne linie, prawie bez uprzednich wilsonowych zawijasów. Została sztuczna, zaprogramowana fabryka tandetnych przebojów dla mas.

I owszem, "właśnie", włodarze MTJ, do was mówię. Czyim pomysłem było wybrać do remasteru tę fatalną próbkę żenujących starań Papa Dance? Czy to jest adekwatne i reprezentatywne w kontekście popowej potęgi ich wizerunku? Ever heard Poniżej Krytyki LP, hie hie? Czekam na wznowienie dwóch pierwszych krążków kapeli. Czekam też, jak pewnie wielu innych, na kompaktowe wydanie contemporarnej dla Papa Dance ekipy Klincz albo dorobku Kombi, bo nie mam chwili wolnej by zreperować adapter. "W jakiś sposób odnalazłem cię", choć byłaś obok niemal forever. I w końcu historia ma sprawiedliwy epilog: kółko się zamyka, hipsterzy uczęszczający do cudownie tandetnych klubów (aczkolwiek nie dowiecie się co leci w Małym Londynie, bo dopóki nie jesteście gejem ekshibicjonistą lub postacią z wielkiego ekranu, nie wpuszczą was) finalnie uwiarygodniają swój entuzjazm względem topowego stajla. Paradoksalnie, narracje ze schyłku ery PRLowskiej, tuż przed zalewem Zachodu, są, na dobrą sprawę, aktualne i dziś. Ale pieprzyć pozę, choćby i kręciła: w przyszłości pozostanie muzyka, z którą identyfikować się będzie ktokolwiek z odpowiednim wyczuciem. Bo każdy ma swoją Olę Maj, tak jak Brian miał swoją Caroline, i to porównanie, wybaczcie, serio mnie wzrusza.
(Porcys, 2004)

Mój kolega ze składu didżejskiego Stanley Menzo i redaktor naczelny portalu Screenagers zażartował kiedyś, że w ciągu pół minuty na "Poniżej Krytyki" słychać więcej melodii, niż na wielu CAŁYCH popowych płytach z tamtego okresu. To prawda, jest to zbiór piosenek wręcz absurdalnie nasyconych hookami – "stężenie motywiczności" sięga tu maksimum. Absurdem jest też wybranie na singiel zamykającej płytę mrocznej ballady "Ocean Wspomnień". Oczywiście wybranie dowolnej innej pozycji z tracklisty oznaczałoby to samo. A mianowicie oznaczałoby to, że danego kawałka nigdy byśmy już nie zapomnieli.
(Era Music Garden, 2011)

1000000 Fanek Nie Mogło Się Mylić! (2005)

Byłem na koncercie Papa Dance. W sensie, hello, byłem na koncercie PAPA DANCE!! Nie, naprawdę. Kolega opowiadał mi że widział zespół live kilka miesięcy wcześniej. Też lubię te ich wszystkie piosenki, a że rekomendacja narobiła mi apetytu, to nie wahałem się ani chwili. Spóźniliśmy się dobrą godzinę i po wejściu do środka Stodoły zastaliśmy show w pełni. Średnia frekwencja nie przeszkadzała w przedniej zabawie. Grali klasyk po klasyku, legendarne hity przearanżowane na regularny rockowy skład. Rzeczywiście grali sidemeńsko, ale to kurewsko równo, w punkt jak chuj po niemiecku, a ja skakałem z radości i darłem się na cały głos "Paaweeeł! Paaaweeeł!". Aż mnie Gruszka temperowała, bo ponoć wyglądałem na największego fanatyka kapeli w całym klubie. Doh. Ostatecznie, tradycyjna dyskusja przy okazji reunionów pod tytułem "po co to zrobili?" (w tym szczególnym wypadku wzbogacona powszechnym zaciekawieniem "peruka czy przeszczep" odnośnie fryzu Stasiaka) ma jedną i tylko jedną właściwą odpowiedź: żebym ich kurcze mógł zobaczyć jak występują na scenie! Ale, naturalnie, jest też płyta. "Is it any good?", spytacie.

Ta, jeśli rozpocząć słuchanie od półgodzinnego CD2, zawierającego nowo nagrane wersje siedmiu przebojów z oryginalnego etapu działalności grupy, to czemu nie. Właściwie to czeka nas (spodziewana) masakra. Nawet nie chodzi o powtórnie rejestracje, po prostu klarowne i selektywniejsze produkcyjnie, momentami brzmiące jak perfekcyjnie wypolerowane demo. Są małe różnice swoją drogą, i one są niby najfajniejsze, rzekłby Vince Vega: "Kamikaze" pozbawiono tego charakterystycznego reverbu na mikrofonie i wyraźnego funku basiku; z kolei "Ola" została troszkę sprofanowana dodatkiem wioślarskich smaczków i odmienną interpretacją wokalną, ale zyskała za to odrobinę masy i poweru. Plus jeszcze zawsze porażające "Naj Story", highlight z otherwise żenującego Naszego Ziemskiego Edenu "Nietykalni" czy faworyt publiczności "Nasz Disneyland" w dwóch mixach. Lecz chodzi o to, że jeśli ktoś nie słyszał wcześniej tych numerów, kupi se albumik i zapuści bonusy, to dozna że jak siemasz. Gdyby Papa Dance dziś dysponowaliby takim materiałem, to byliby najlepszym bandem w tym kraju. Niestety, nie dysponują.

Szczerze mówiąc miałem pewne oczekiwania względem 1000000 Fanek, a to z powodu promującego krążek utworu "Czarny Śnieg". W pierwszym kontakcie jawi się on ściekiem, natomiast w perspektywie kilkunastu odsłuchań nie ma chyba wątpliwości, że obok duetu Filon / Paschalska oraz zwycięskiej premiery Brodki z Opola to jak dotąd najbardziej zaraźliwy polski singiel '05. Konstrukcyjnie to błyskotliwa kopia "Oceanu Wspomnień" (na mieście znanego jako "szary wiruje pył"), gdzie hook klawiszy w zwrotce rządzi, delikatna aranżacja z summersowymi akcentami na delayu i rotherowym outro kreuje klimacik, a nawet tekst załamuje nieporadnością gramatyczną ("ten obraz wciąż nie ginie"). Bo w sumie czym byłby singiel Papa Dance bez kiepskich liryków? "Zabiłaś moje ja", anyone? W tym cały urok. Problem z pozostałymi numerami, kompozycyjnie i estetycznie balansującymi gdzieś między Kościkiewiczem a Jansonem. Tak, wszystkie to wypełniacze. Lepiej wydaliby na kompakcie Poniżej Krytyki, wtedy w rubryce "ocena" przesunąłbym kropkę o oczko w prawo hahah. (Nie wiem kto posiada prawa do tego dzieła, ale mówię do was: dokonajcie tej reedycji, osobiście ją rozpromuję i pomogę nakręcić sprzedaż.) Choć spoko ten powrót. Check pierwszy akapit.
(Porcys, 2005)

"Czarny śnieg"
Paweł Stasiak to, jak wiadomo, postać kuloodporna. W latach 80-tych frontował grupie, która wydała... najlepszy album lat 80-tych. W latach 90-tych... cośtam cośtam (he, przypomniałem se), ale kasety osiągały jeszcze niedawno na Allegro zawrotne ceny, mind you. A w dekadzie 00s, gdy lata 80-te "wróciły", nastąpił też naturalnie wielki comeback formacji – wpierw koncertowy, a potem wydawnictwo z tytułem i okładką zaczerpniętymi od Elvisa, złożone głównie z nowo zarejestrowanych wersji starych, znakomitych zresztą odrzutów. Krążek brzmiał fatalnie, wyjałowiony z prawie wszystkich cech definiujących magię Papsów. A i tak udało się panom wskoczyć do tego rankingu. Dlaczego? Sama kompozycja spełnia ideał stadionowej ballady: zwrotka jest dla koneserów (modulacja na słowach "kawałek mnie oddałbym by cofnąć czas", hello), a chorus pozwala ryczeć ile sił w gardle nawet najbardziej poszkodowanym przez słonia. Jacek Szewczyk tnie chwilami rzewnie jak Andy Summers w najznamienitszych balladach Stinga. Waldek "muzyka dla mas" Kuleczka punktuje basem jak zięć na rodzinnym obiedzie komplementujący kuchnię teściowej. Marcin Tywoniuk imituje Marka Kelly z dowolnej epoki. Na tle tego aranżacyjnego domku z kart sam pan Paweł "ojej, naprawdę? dziękuję bardzo..." Stasiak zapodaje prawdziwy blue-eyed soul, jakby właśnie wykonywał swoje "True" i wypowiada niedorzecznie enigmatyczne frazy w rodzaju "ten obraz wciąż nie ginie" czy "jest biały śnieg, a na nim ja"*. Serio, co on tam śpiewa... Lecz mimo to powstał kolejny klasyk zespołu, z własnym obliczem, którego nie da się pomylić z innym szlagierem w ich repertuarze. Jest jeden "Czarny Śnieg", tak jak jest jedna "Miłość Z Walkmana" czy "Ona Była Inna". A ja sam trochę boję się wrócić do Miliona Fanek, bo jeszcze mi się spodoba, i co wtedy?
(Porcys, 2010)

*Ewidentna inspiracja okładką Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts 😎
(2020)

* * *

"Pan muzyk...? Żebym zryżał...". Milion Fanek zupełnie bez braw (na finał) wjechało na Spoti. Ale afera! Ta reaktywacyjna, "ersatzowa" inkarnacja Papsów kryje jednakowoż odosobnioną perełkę. "Czarny Śnieg" nastrojem w sumie odnalazłby się na Separation Anxieties innych moich ulubieńców. Tęskna stadionowa ballada łączy marillionowe arpeggio syntezatora i post-police'owskie akcenty gitary z przeźroczystym tekstem, jak mało co od najntisowych hitów De Mono krystalizującym Słowny Ambient w odmianie quasi-poetyckiej. To ostatni wielki utwór w dotychczasowej dyskografii grupy.

PS: Niestety na przekrojową plejkę top 30 wciąż za wcześnie 🙁 W streamingu nadal brakuje bowiem takich hymnów, jak "W 40 dni dookoła świata", "Ordynarny faul", "Bezimienni" i "Będziemy tańczyć" 😐 Gdzie one są? <palacz> A mówiąc całkiem serio – o swoje miejsce w DIGITALU przede wszystkim błaga s/t Mr. Dance z 1992 roku, czyli zagubione dzieło Pawła Stasiaka, swego czasu osiągające zresztą na Allegro zawrotne ceny.
(2020)

* * *

top 30 kawałków na 30-lecie (w nawiasach ulubione momenty muzyczne):

1. In Flagranti (zmiany akordów w refrenie, a dokładnie wykończenie "w dół" na koniec obiegu - wydarzenie niezmiennie wprawiające mnie w EUFORIĘ i OBŁĘD od 11 lat)
2. O-la-la (powrót przewodniego motywu klawisza od 3:08 - na ostatnim, "niepełnym" refrenie - dopełnienie absolutu brakującym elementem)
3. Lot na wyspę (paradoksalnie samo intro jak się rozpędza - zwiastun, że za chwilę będziemy obcować z absolutną klasyką muzyki rozrywkowej <palacz>)
4. Historyjka z talii kart (pierwsza linijka melodii zwrotki vs. co się dzieje w podkładzie, w tym w basie, tzn. jak bas dyskutuje z wokalem)
5. Ocean wspomnień (pitch shifter na klawiszach w intro koło 0:19-0:20)
6. Maxi singiel (elegancja formalna całości, jakby to powiedział trener Strejlau - "drużyna w kształcie trzech rombów wzajemnie się przenikających i uzupełniających")
7. Wit Boy (2:18-2:22 - CO TO BYŁO? :O )
8. Narodziny szejka (sam fakt że Timbaland to produkował w 1985, ale konkretnie poza arabskim bitem: akordy w refrenie pod "jego dom" - to się w głowie nie mieści…)
9. Bez dopingu (cała partia basu - arcydzieło samo w sobie)
10. Nietykalni (całościowo za "klimat", najpiękniejsza polska ballada italo, a wyróżniłbym szczególnie zmianę akordu na słowach "jak profil chmur")

11. Kryształek nocnej opowieści (oczywiście dopowiedzenie słów w refrenie przez melodyjkę klawisza - "nie łam się, tylko śmiej" instrumentalnie!)
12. Ordynarny Faul (prechorus pod słowami "i tylko o to chodzi…" - Genesis z lat 80. jak z kuriera wycięte)
13. Naj Story (wyjście ze zwrotki na refren koło 0:43-0:46)
14. Tatuowana róża (pierwszy wjazd zwrotki po wybrzmieniu intro, trochę jak Japan w wersji kreskówkowej)
15. W 40 Dni Dookoła Świata (dżizas, dramaturgia pochodu akordów w refrenie, ręce opadają)
16. Pocztówka z Wakacji (słynne 10 tonacji w "najtrudniejszym temacie klawiszowym od czasu Bacha" - czyli samo intro)
17. Frankie czy ci nie żal? (interwały w melodii wokalu w zwrotce vs. harmonie w tle)
18. Czarny śnieg (gitka a la Borysewicz odpowiadająca Stasiakowi w zwrotce + prechorus od słów "kawałek mnie oddałbym…" - tym razem bardziej solowy Collins z połowy 80s)
19. Kamikadze wróć! (urokliwa, naiwna przejrzystość sola na klawiszu od 3:04)
20. Nasz Disneyland (oczywiście skoki interwałów w melodii refrenu - rollercoaster)

21. Czy ty lubisz to co ja? (powrót refrenu na 2:51 z nawarstwionymi bliskimi harmoniami klawiszy, trochę proto-Ariel Pink)
22. Ona była inna (jakaś taka niepozorna nieuchwytność harmoniczna tego numeru na etapie przejścia ze zwrotki do refrenu i w refrenie, taka dyskretna nieoczywistość zmian)
23. Kanał X-0-2 (tajemniczość głównego riffu klawisza, więcej mówiącego niż sam tekst)
24. Oszalałem (rzecz jasna radykalne zmiany akordów w refrenie - odwaga tego..)
25. Te głupie strachy (zmiana na drugi akord w refrenie przy basie, który pozostaje niewzruszony - uwielbiam takie zabiegi)
26. Zły omen (zmiana tonacji od "moja wielka szansa mija…" - wtf)
27. Panorama Tatr (1:57 - enough said)
28. Miłość z Walkmana '86 (akordy na "tu każdy dźwięk" w post-chorusie)
29. Bez sensacji (pseudo-orientalne dysonanse na tej pseudo-marimbie w tle zwrotki)
30. Twój Ziemski Eden (zmiany akordów na "mała jest ulica ma, kominy dwa" - ...)
(2015)