03 GREEDO

"Change Your Mind" (2019)
Mustard i "Don't Be Greedo" osadzają klasyczne Zachodnie Wybrzeże na rytmicznej architekturze trapu. Najbardziej zaraźliwy fragment Still Summer in the Projects brzmi trochę jak rozwibrowany, vocoderowy jam Zapp ostrożnie zremiksowany przez post-IDM-ową producentkę typu Holly Herndon, Jlin czy Arca.
(2020)

OBEY CITY

 

"Airy"
Z ciekawością wysłuchałem głośnego minialbumu Hallucinogen panny Mizanekristos, ale zabrakło mi na nim odrobiny wyrazistości. tej zaś w nadmiarze miewa Sam Obey, więc logiczne, że to na jego bicie Kelela nagrała najbardziej "wiążącą emocjonalnie" piosenkę w karierze (uwzględniając nawet sławne "Bank Head" z Kingdomem). Rzecz o odkupieniu win w romantycznej relacji i uzmysłowieniu sobie uczuciowego azymutu. Zapierająca dech w piersiach, chorusowa kadencja "only the wind knows / how to make me cry..." ewokuje klasyczny, monumentalny pop z lat 80. wyobrażam sobie, jak panna stoi na szczycie góry, a jej słowa niesione są przez wiatr niczym "wolne ptaki naszych serc" (pun intended).
(2015)

 

OCEAN COLOUR SCENE

 

North Atlantic Drift (2003)

Ile lat istnieją Ocean Colour Scene? Będzie już ponad dziesięć. Ile nagrali płyt? Ta nowa, North Atlantic Drift, jest szóstą z premierowym materiałem. A w ich muzyce niewiele się zmienia. Od zawsze pozostawali wierni rockowej tradycji, tej od Stonesów, Kinks i Small Faces, podlanej folkowym sosem. Przez chwilę udało im się nawet zauroczyć tym nostalgicznym brzmieniem sporą rzeszę słuchaczy. Oczywiście, wydaje się, że lata swej największej świetności, z czasu albumów Moseley Shoals i Marchin’ Already, mają za sobą. Ale nadal miło jest posłuchać niezobowiązujących, trochę beztroskich piosenek w wykonaniu formacji, nawet, jeśli nic z nich przełomowego nie wynika.

To w gruncie rzeczy bardzo prosta, powiedziałbym zwykła stylistyka. Raz będzie to ostrzejsze, nieco zakręcone, gęste momentami gitarowe granie a la Supergrass w Oh Collector, On My Way, czy tryskającym ożywczą energią Just Need Myself. Kiedy indziej tęskne ballady spod znaku minionej fali “new acoustic”, jak Golden Gate Bridge (przywodzi na myśl Turn z repertuaru Travis), czy nieco podniosłe songi Make The Deal i She’s Been Writing, oba z okalającymi fakturę smykami, które wygasają identycznie, jak w The Drugs Don’t Work grupy The Verve. Formalnie najciekawszy jest chyba The Song Goes On, gdzie monotonną, mdławą melodię przełamano dwukrotnie nieoczekiwanym, bluesowatym motywem, coś jakby z The Doors. Ale z kolei finałowe When Evil Comes ciągnie się niemiłosiernie przez długich sześć minut, zupełnie bez pomysłu…

Sentencja końcowa formułuje się sama. Można konsekwentnie wydawać przeciętne, przewidywalne kawałki, ale tylko w dwóch przypadkach: gdy sprawia to radość ich twórcom lub gdy znajdą się zainteresowani nimi odbiorcy. Bo przez wiele osób North Atlantic Drift mogłoby zostać odebrane zaledwie jako trzy kwadranse drętwego przynudzania. A wszystko zależy od punktu widzenia. Jak zwykle.
(Tylko Rock, 2003)

 

ODDZIAŁ ZAMKNIĘTY

 

Oddział zamknięty (1984)

Zanim kilka lat później duet Staszczyk/Benedek spróbował (zresztą chwilami całkiem przekonująco) wcielić się w role rodzimych odpowiedników tandemu Jagger/Richards, temat został praktycznie wyczerpany przez parę Jaryczewski/Łuczaj-Pogorzelski. To znaczy wiadomo, że tego typu analogie są naciągane niejako z zasady – demoniczna aura Londyńczyków vs. wpisane w kontekst PRL-owskiego ejtisu egzystencjalne rozkminy Jarego – ale fundamenty estetyki się zgadzają. Wydany aż pięć lat po założeniu bandu debiut warszawiaków to przeważnie prosta muzyka, niby bez ambicji, w której jednak co chwila wkrada się taki niepodrabialny luz, przy bliższym oglądzie zdradzający właściwości transcendentne. Zapuszczam se po latach klasyczne "Party" i mam wrażenie, że udało się tam zawrzeć jakąś istotę rokendrola – kolesie biorą instrumenty i zamiast napierdalać ma oślep, to grają z takim właśnie luzem, jakimś namacalnym natchnieniem. A kiedy w refrenie obok rasowego riffu wchodzi ten przewodni falset, to czuję, że nigdy żaden krajowy band nie był bliżej tej esencji stonesowskiego (mówię o Stonesach z "It's Only Rock 'N' Roll", z "Hot Stuff", z "Miss You", z "Dance", ze "Start Me Up") wymiatania "bez spinki", gdzie w kompletnie niepozornym z dupy jamowaniu jest zawarty jakiś sens życia. Masakra.

I ten pierwszy skład właśnie to miał – oczywiście są tu numery tyleż ekscytujące ("Odmienić Los" z gitarowym cytatem z "Remote Control" Clash, costellowskie circa Get Happy!! "Na To Nie Ma Ceny"), co naiwne ("Zabijać Siebie", "Ich Marzenia") oraz ballady, które dziś, w dobie późnego netu reprezentują śmiechowe memy ("Obudź Się" vs. sławny "Przyjaciel Mój" z "Idola"), ale porażająca sekwencja evergreenów ("Andzia", "Ten Wasz Świat", "Twój Każdy Krok" i tak dalej), a także genialne teksty i charyzma Jarego nie pozostawiają wątpliwości – this is the real thing. On sam wyczerpany "niehigienicznym trybem życia" po wydaniu całkiem solidnego sofomora Reda By Night musiał zawiesić statyw na kołku, kapela się rozpadła i los dość mocno ją poturbował, a jej późniejsze reaktywacje sięgały tak smutnych rejonów, że nie jest to odpowiednie miejsce i moment, żeby się nad tym rozwodzić. Dość powiedzieć, że za mikrofonem Jaryczewskiego zastępowali Robert Janowski (tak, TEN), Zbigniew Bieniak, Jarosław Wajek, Krzysztof Wałecki i Marcin Czyżewski, a obecnie w dowodzonym przez Pogorzelskiego składzie już od ponad dekady śpiewa Cezary Zybała-Strzelecki... Cóż z tego, skoro i tak wezmę Jary Band dowolnego dnia ponad jakąkolwiek inną inkarnację Oddziału, niż tę oryginalną.
(Porcys, 2014)


OHZORA KIMISHIMA

"傘の中の手"
Redaktor Skowyra dopiero co podesłał mi te kompozycyjne delicje z dozą abstrakcji o jakiej w swoim peaku marzyłaby Shina Ringo.
(2020)

 

OMAR
 

"There's Nothing Like This"

Cofając się do pierwszego odcinka inauguracyjnego sezonu przypominam, że słowo "suplement" może być w tej zabawie rozumiane na wiele sposobów. Czasem jako spontaniczne, przypadkowe uzupełnienie własnej wiedzy i świadomości, nagłe wtajemniczenie w pewne sektory muzyczne, które mimo że zawsze leżały na wyciągnięcie ręki, to gdzieś przemykały bokiem. Ale innym razem to może być systematyczne nadrabanie braków, których przyjęcie do wiadomości zajęło parę lat. Pamiętam jak dziś szaloną wiosnę 2012 roku, kiedy to w rekordowym (wyzywam wszystkich potencjalnych contenderów) ilościowo gronie redakcyjnym dłubaliśmy dniami i nocami w 90s-ach od każdej możliwej mańki. Sporo się wtedy muzyki odkryło, jeszcze więcej przypomniało sprzed lat. Ale oddając balloty nikt z nas nie wierzył w ich ostateczność i docelowość (ba, kilka postaci skapitulowało, przeczuwając niejako ulotność takich wyroków). Bo zgłębianie rozrywki i kultury to proces. Proces poznawania nie tylko dzieł i zdarzeń, ale również siebie. Dlatego temu sezonowi będzie nieustannie i nieuchronnie ("niezmiennie i niezmiernie") towarzyszyło pytanie "dlaczego?", skoro przecież przekopany został tak gigantyczny, wieloletni research. 

Cóż, zaspoileruję: odpowiedzi będą kwadratowe i podłużne, a idąc chronologicznie i poczynając ("poczynając od nazwiska...") od rocznika 1990 mogę tylko wypalić ze stadionowym "jękiem zawodu": dlatego, że pamięć długotrwała bywa zawodna. BÓG MI ŚWIADKIEM, że "There's Nothing Like This" towarzyszyło mi w dzieciństwie w wielu nieuświadomionych momentach – jako tajemniczy, nocny jam r&b pojawiający się i znikający gdzieś zapewne z telewizora, gdzieś sączący się z radioodbiornika. To przede wszystkim linia basu, tak odrębna w nieśpiesznej, leniwej riffowości. Zaryzykuję nawet ("a, palnę sobie!"), że ten bas to jeden z pulsów mojej młodości, anonimowy przewodnik po nieodgadnionej zmysłowości i obietnica bliżej nieokreślonego raju. Inne elementy przezgrabnie go dopełniają i podkreślają, ale od początku do końca to właśnie bas tkwi jako wiodący głos. Jak to więc możliwe, że penetrując wtedy "wszystko co się rusza" i pochodzi z przedziału 90-99 zapomniałem o Omarze, jednym z pionierów neo-soulu, kolaborującym m.in. z Badu, Angie Stone, Commonem czy samym Steviem Wonderem? Przy najbliższej okazji pogadam o tym z hipokampem.
(2017)

 

ON!AIR!LIBRARY!

 

On!Air!Library! (2004)

Greku, zapuściłem se po 2 latach s/t On!Air!Library! i wiesz co. Ja rozumię, że ty doznajesz dowolne mutacje Galaxie 500 i shoegaze'owych mąk. Załóżmy, że opener jeszcze hipnotyzuje, ale później... Mówienie o "bardzo oryginalnym stylu" to trochę na wyrost. We wczesnych latach 90-tych co drugi zespół z Wysp tak smęcił, ubierając ciemne, jednobarwne t-shirty (druga połowa bounce'owała w kolorowych, rozpinanych koszulach). Pomijam, że dysków o wyższym poziomie materiałowym powstało ci wtedy bez mała. W ogóle węszę spisek i imho cały rozgłos wokół tego krążka wziął się z gościnnego udziału bębniarza Interpola. Tylko że, szczerze powiedzmy – kogo ten udział obchodzi? Ach, fanów Interpola. Zgoda, to solidny krążek. I jak wracam nad ranem zamroczony alkoholem bądź narkotykami, to jeszcze działa. Ale w innych okolicznościach niemiłosiernie nuuudzi. Dobrze chociaż ziomuś, że przyznajesz jak zawyżyłeś notę po pół-sennnych przesłuchaniach – szukanie listowości tam, gdzie jej nie ma: to nie w naszym stylu, koleeeegooo.
(Porcys, 2006)

 

1 MILE NORTH

 

Minor Shadows (2003)

Możemy psioczyć na specyfikę tradycji rockowego dziennikarstwa w Polsce, biadolić nad sprofilowanym, bezwzględnie ukierunkowanym, "jedynie słusznym" systemem wartości, na którym się mimowolnie uczyliśmy podstaw. Zamiast wiecznego malkontenctwa proponuję wszakże dostrzec pozytywne aspekty niesławnego zjawiska. Patrzcie, moja wiedza o prog-rocku i terenach okolicznych przekracza prawdopodobnie o kilka długości kompetencje w tym zakresie rówieśnika, niezal-odpowiednika ze Stanów. Jasne, zazdroszczę mu, że dorastał przy Beach Boys, Robercie Johnsonie, Kinksach. Ale w pewnych kwestiach gostek nie miałby ze mną szans. Gdy poznał Tortoise, nie załapał odniesień do Yes, bo skąd. W strukturach Shudder To Think nie wykrył King Crimson, bo jak. Kiedy dokopał się do pochwał Cobaina odnośnie Red, ja już dawno znudziłem się tym improwizowanym, jazz-rockowym mąceniem. Och, no i koleś z pewnością zgłębił Briana Eno znacznie później ode mnie, jeśli w ogóle.

To nie tajemnica, że pierwszymi kupionymi przeze mnie dziełami Eno były No Pussyfooting i Evening Star, dwa legendarne, nagrane między 1973 i 1975 krążki, efekty współpracy z Robertem Frippem. Po uprzedniej lekturze entuzjastycznych artykułów charakteryzujących tę muzykę słowami "mistyczna", "hipnotyczna" i "intelektualna", szukałem obu albumów po całym kraju, ale jedyne co wpadło mi w ręce, to wydanie kasetowe, mieszczące ich zawartość na dwóch stronach. Nie mam pojęcia, czy EG zrezygnowało z kosztów osobnej edycji tych rarytasów, ale wówczas cieszyłem się w ogóle, że nareszcie je usłyszę, i w takiej postaci posiadam je do dziś. Będąc świadomym, iż za moment zetknę uszy z osławioną techniką "frippertronics", doceniłem powagę chwili i z nabożeństwem nałożyłem słuchawki, by przez następne półtorej godziny pozostać w bezruchu. To było dziwne doświadczenie, bo obok potwierdzenia eksperymentatorskich dążeń Frippa objawił mi się wtedy malarski sposób myślenia Eno o przestrzeni, zapowiedź późniejszego wynalazku ambientu. Tych siedem statycznych, minimalnych obrazów dźwiękowych o grubej fakturze wciąż zaliczam do najbardziej intrygujących jakie znam.

Na swojej wydanej dla wytwórni Ba Da Bing! (choćby starsze Yume Bitsu lub Comets On Fire) płycie Minor Shadows (skromny debiucik sprzed dwóch lat Glass Wars rozprowadzano tylko na koncertach), grupa 1 Mile North porusza się, co skwapliwie wynotowali mądrzy recenzenci przede mną, w bardzo pokrewnych rejonach, bezapelacyjnie odsyłając do poszukiwań Eno, Frippa, tudzież niemieckich awangardowych formacji w rodzaju Cluster i paru innych ekscentrycznych, odważnych myślicieli z lat siedemdziesiątych. Co odróżnia 1 Mile North od tej całej zgrai pojebusów to głównie przełożenie nacisku z zimnej, akademickiej w wyrazie egzekucji na cieplejsze, emocjonalne elementy. Podejrzanie więc, rezultatem takiej metody jest niekiedy klimat jeszcze bardziej klaustrofobiczny i chory. Podobnie jak Fullerton Whitman, 1 Mile North kreują infinitywną przestrzeń i próba jej całkowitego ogarnięcia, wykroczenia poza sferę, przynajmniej w wyobraźni kończy się niemożliwością, paraliżem, podczas, gdy jedno uderzenie w struny Frippa jest wychwycalne dali skrzypienie krzesła. Zatem tytuł "Return To From Where We Came" zdaje się być jak najbardziej na miejscu. Oto różnica.

Narzędzia z jakich zespół zbudował zręby tych kompozycji to przeważnie całkiem ubogi zestaw. Właściwie wszystkie fragmenty brzmią identycznie. Niby w opus magnum albumu, stopniowo rosnącym "In 1983 He Loved To Fly", Jamie Wagner wspomaga new age'owe pasaże keyboardów trąbką, ale jej kolor rozmywa się wśród miałkich, bladych odcieni zsiniałego fioletu, niczym kropla farbki wodnej w potoku innych, bardziej intensywnych barw. Teksturę zdominowały repetycyjne wtręty delayowanej gitary Jona Hillsa i martwe, stojące tła analogowych organów Marka Bajuka. Można się kłócić, że te tła operują nieraz odmiennymi fakturami jednocześnie, ale ekspresja Minor Shadows mówi sama za siebie, ograniczając się zaledwie do monotonnej substancji o płynnym stanie skupienia. Wszystko przed nimi, wszak precedens na tym polu drobny. Sporadycznie panowie uzupełniają pomruki nagraniami plenerowymi i filmowymi, co natychmiast zwróciło krytyków w stronę porównań z Godspeed, do czego ja akurat nie byłbym zbytnio przekonany. Air użyli kiedyś "głosu Macintosha", co nie znaczy od razu, że brzmią jak Radiohead.

Co nietypowe dla tego rodzaju majaczących ciągów, to ich względna przyswajalność w tradycyjnym sensie harmonii. Chwilami obcujemy jakby z melodyjnym ambientem. Gdy pojawiają się strzępki rytmizacji, twory 1 Mile North zaczynają przypominać wolne rockowe instrumentale. Zagrywki gitarowe w "Life Indoors" uznałbym za kliniczny przykład tego typu roszady funkcjonalnej. Patetycznym, żałobnym dygresjom perkusyjnym w "The Sick" towarzyszy gitarowa interakcja, która z powodzeniem zagościłaby w środku jednej z podniosłych pieśni The Cure. Motyw "Black Lines", gdyby go nieco przyśpieszyć, zapamiętalibyście na parę dni, podobnie gwizd klawiszy we wspomnianym "In 1983 He Loved To Fly". Lecz dla przebrnięcia przez pięćdziesiąt minut ślamazarnych, rozciągniętych sekwencji, nie inaczej, niż przy Eno i Frippie, potrzeba mnóstwo cierpliwości. Rozumiem, że taka muzyka medytacyjna nie trafi do każdego. Po zastanowieniu postrzegam jednak Minor Shadows jako wielowarstwowy, inspirujący album, choć jego buddyjska maniera nie od razu porywa zachodniego człowieka. I jeżeli kogoś interesuje "po co tu wszyscy jesteśmy", a nie zadowala go odpowiedź Alanis Morissette z końcówki Dogmy, to powinien jej chyba szukać w rzeczach pokroju Playthroughs lub właśnie Minor Shadows.
(Porcys, 2003)

 

ONRA

 

Long Distance (2010, electronica/funk) 6.5

Estetyka max po mojej myśli (wyświechtane "w pół drogi między Toro a Dam-Funkiem" to słuszna paralela, obiecująca "łakocie i witaminy"), lecz długie to, ciągnie się i od połowy męczy jak przesolony makaron z owocami morza. Następnym razem zamówię tu coś innego. O ile w ogóle będzie następny raz. Aha, WTF z "Moving" i Washed Out?

OPUS

"Live is Life"
Nie wiem czy kiedyś zwróciliście uwagę, że perkusyjne intro tej "muzycznej zbrodni na ludzkości" DO ZŁUDZENIA przypomina zapętlony sławny beat otwierający My Life in the Bush of Ghosts w "America is Waiting" Bardzo mnie to bezdyskusyjne podobieństwo przeraża I od razu przypomina mi się bolesna mądrość życiowa Clifforda Wednesdaya: "zabrnąłem już chyba w jakieś szaleństwo – czym jest dobro, czym jest zło? Czy to nie to samo? ;( ".
(2020)

 

ORIOL

 

Night and Day (2010, ambient funk)

Z cyklu inteligentni pianiści przy groovie. Kluczowi prekursorzy: Herbie Hancock ("Joy FM"), Ash Ra Tempel ("Flux"), Steve Reich (wstęp do tytułowego), Goldie ("Memories"), Akufen ("LW"), Osborne ("5 Bars") i zwłaszcza Dam-Funk ("Coconut Coast").

ORTHRELM

OV (2005)

Orthrelm są niezwykle pasjonującym zespołem z punktu widzenia recenzenta, bo można o nich naprawdę ciekawie porozprawiać.
Orthrelm są niezwykle pasjonującym zespołem z punktu widzenia recenzenta, bo można o nich naprawdę ciekawie porozprawiać.
Orthrelm są niezwykle pasjonującym zespołem z punktu widzenia recenzenta, bo można o nich naprawdę ciekawie porozprawiać.
Orthrelm są niezwykle pasjonującym zespołem z punktu widzenia recenzenta, bo można o nich naprawdę ciekawie porozprawiać.
Orthrelm są niezwykle pasjonującym zespołem z punktu widzenia recenzenta, bo można o nich naprawdę ciekawie porozprawiać.

Chociażby absurdalne zróżnicowanie ich dotychczasowej dyskografii: debiutowali 13-minutową i 99-utworową (!!) EP-ką Asristir Vieldriox sprzed trzech lat, a w tym roku powrócili długogrającym longplayem, który dla odmiany zawiera tylko jedno nagranie, trwające 45 minut.
Chociażby absurdalne zróżnicowanie ich dotychczasowej dyskografii: debiutowali 13-minutową i 99-utworową (!!) EP-ką Asristir Vieldriox sprzed trzech lat, a w tym roku powrócili długogrającym longplayem, który dla odmiany zawiera tylko jedno nagranie, trwające 45 minut.
Chociażby absurdalne zróżnicowanie ich dotychczasowej dyskografii: debiutowali 13-minutową i 99-utworową (!!) EP-ką Asristir Vieldriox sprzed trzech lat, a w tym roku powrócili długogrającym longplayem, który dla odmiany zawiera tylko jedno nagranie, trwające 45 minut.
Chociażby absurdalne zróżnicowanie ich dotychczasowej dyskografii: debiutowali 13-minutową i 99-utworową (!!) EP-ką Asristir Vieldriox sprzed trzech lat, a w tym roku powrócili długogrającym longplayem, który dla odmiany zawiera tylko jedno nagranie, trwające 45 minut.
Chociażby absurdalne zróżnicowanie ich dotychczasowej dyskografii: debiutowali 13-minutową i 99-utworową (!!) EP-ką Asristir Vieldriox sprzed trzech lat, a w tym roku powrócili długogrającym longplayem, który dla odmiany zawiera tylko jedno nagranie, trwające 45 minut.

Suita owa skonstruowana jest według pewnej czytelnej metody, a mianowicie: rozdrobniony rytmicznie, hardcore'owy ćwierć-motyw zostaje poddany wyczerpującej i hipnotyzującej repetycji, aż duet Mick Barr (gitara) i Josh Blair (bębny) na warsztat bierze kolejny "pattern" i tak przez trzy kwadranse.
Suita owa skonstruowana jest według pewnej czytelnej metody, a mianowicie: rozdrobniony rytmicznie, hardcore'owy ćwierć-motyw zostaje poddany wyczerpującej i hipnotyzującej repetycji, aż duet Mick Barr (gitara) i Josh Blair (bębny) na warsztat bierze kolejny "pattern" i tak przez trzy kwadranse.
Suita owa skonstruowana jest według pewnej czytelnej metody, a mianowicie: rozdrobniony rytmicznie, hardcore'owy ćwierć-motyw zostaje poddany wyczerpującej i hipnotyzującej repetycji, aż duet Mick Barr (gitara) i Josh Blair (bębny) na warsztat bierze kolejny "pattern" i tak przez trzy kwadranse.
Suita owa skonstruowana jest według pewnej czytelnej metody, a mianowicie: rozdrobniony rytmicznie, hardcore'owy ćwierć-motyw zostaje poddany wyczerpującej i hipnotyzującej repetycji, aż duet Mick Barr (gitara) i Josh Blair (bębny) na warsztat bierze kolejny "pattern" i tak przez trzy kwadranse.
Suita owa skonstruowana jest według pewnej czytelnej metody, a mianowicie: rozdrobniony rytmicznie, hardcore'owy ćwierć-motyw zostaje poddany wyczerpującej i hipnotyzującej repetycji, aż duet Mick Barr (gitara) i Josh Blair (bębny) na warsztat bierze kolejny "pattern" i tak przez trzy kwadranse.

Skojarzenie z procesem budowy kompozycji zapożyczonym od minimalistów nasuwa się automatycznie – praktycznie nie istnieje omówienie OV bez przywołania nazwisk Rileya, Reicha czy Glassa, bo właśnie z ich dokonaniami należy wiązać tę konsekwentnie "fazującą" formę.
Skojarzenie z procesem budowy kompozycji zapożyczonym od minimalistów nasuwa się automatycznie – praktycznie nie istnieje omówienie OV bez przywołania nazwisk Rileya, Reicha czy Glassa, bo właśnie z ich dokonaniami należy wiązać tę konsekwentnie "fazującą" formę.
Skojarzenie z procesem budowy kompozycji zapożyczonym od minimalistów nasuwa się automatycznie – praktycznie nie istnieje omówienie OV bez przywołania nazwisk Rileya, Reicha czy Glassa, bo właśnie z ich dokonaniami należy wiązać tę konsekwentnie "fazującą" formę.
Skojarzenie z procesem budowy kompozycji zapożyczonym od minimalistów nasuwa się automatycznie – praktycznie nie istnieje omówienie OV bez przywołania nazwisk Rileya, Reicha czy Glassa, bo właśnie z ich dokonaniami należy wiązać tę konsekwentnie "fazującą" formę.
Skojarzenie z procesem budowy kompozycji zapożyczonym od minimalistów nasuwa się automatycznie – praktycznie nie istnieje omówienie OV bez przywołania nazwisk Rileya, Reicha czy Glassa, bo właśnie z ich dokonaniami należy wiązać tę konsekwentnie "fazującą" formę.

Natomiast szczerze fascynuje nie tyle sięgnięcie po wzory stosowane w minimalnej poważce pół wieku temu, lecz brawurowe zaadaptowanie ich do gatunkowych standardów "ciężkiego" jamu wieślarsko-perkusyjnego: rzecz przypuszczalne bez precedensu w dziejach rocka.
Natomiast szczerze fascynuje nie tyle sięgnięcie po wzory stosowane w minimalnej poważce pół wieku temu, lecz brawurowe zaadaptowanie ich do gatunkowych standardów "ciężkiego" jamu wieślarsko-perkusyjnego: rzecz przypuszczalne bez precedensu w dziejach rocka.
Natomiast szczerze fascynuje nie tyle sięgnięcie po wzory stosowane w minimalnej poważce pół wieku temu, lecz brawurowe zaadaptowanie ich do gatunkowych standardów "ciężkiego" jamu wieślarsko-perkusyjnego: rzecz przypuszczalne bez precedensu w dziejach rocka.
Natomiast szczerze fascynuje nie tyle sięgnięcie po wzory stosowane w minimalnej poważce pół wieku temu, lecz brawurowe zaadaptowanie ich do gatunkowych standardów "ciężkiego" jamu wieślarsko-perkusyjnego: rzecz przypuszczalne bez precedensu w dziejach rocka.
Natomiast szczerze fascynuje nie tyle sięgnięcie po wzory stosowane w minimalnej poważce pół wieku temu, lecz brawurowe zaadaptowanie ich do gatunkowych standardów "ciężkiego" jamu wieślarsko-perkusyjnego: rzecz przypuszczalne bez precedensu w dziejach rocka.

Brzmieniowo, Orthrelm eksplorują tu niby bogate pogranicze stylów w rodzaju ekspresyjnego metalu, grind-core i psychodelicznych odmian progresywnych wariactw zalewających nas od kilku(nastu) lat z Japonii powiedzmy (ich najdziksze przejawy).
Brzmieniowo, Orthrelm eksplorują tu niby bogate pogranicze stylów w rodzaju ekspresyjnego metalu, grind-core i psychodelicznych odmian progresywnych wariactw zalewających nas od kilku(nastu) lat z Japonii powiedzmy (ich najdziksze przejawy).
Brzmieniowo, Orthrelm eksplorują tu niby bogate pogranicze stylów w rodzaju ekspresyjnego metalu, grind-core i psychodelicznych odmian progresywnych wariactw zalewających nas od kilku(nastu) lat z Japonii powiedzmy (ich najdziksze przejawy).
Brzmieniowo, Orthrelm eksplorują tu niby bogate pogranicze stylów w rodzaju ekspresyjnego metalu, grind-core i psychodelicznych odmian progresywnych wariactw zalewających nas od kilku(nastu) lat z Japonii powiedzmy (ich najdziksze przejawy).
Brzmieniowo, Orthrelm eksplorują tu niby bogate pogranicze stylów w rodzaju ekspresyjnego metalu, grind-core i psychodelicznych odmian progresywnych wariactw zalewających nas od kilku(nastu) lat z Japonii powiedzmy (ich najdziksze przejawy).

Lecz, co ciekawe, stop tych różnorodnych zapożyczeń składa się na monolit, jakby Orthrelm nie odwoływali się do tradycji podobnych patentów, a wynajdywali organicznie świeże, zredukowane w wyrazie narzędzia.
Lecz, co ciekawe, stop tych różnorodnych zapożyczeń składa się na monolit, jakby Orthrelm nie odwoływali się do tradycji podobnych patentów, a wynajdywali organicznie świeże, zredukowane w wyrazie narzędzia.
Lecz, co ciekawe, stop tych różnorodnych zapożyczeń składa się na monolit, jakby Orthrelm nie odwoływali się do tradycji podobnych patentów, a wynajdywali organicznie świeże, zredukowane w wyrazie narzędzia.
Lecz, co ciekawe, stop tych różnorodnych zapożyczeń składa się na monolit, jakby Orthrelm nie odwoływali się do tradycji podobnych patentów, a wynajdywali organicznie świeże, zredukowane w wyrazie narzędzia.
Lecz, co ciekawe, stop tych różnorodnych zapożyczeń składa się na monolit, jakby Orthrelm nie odwoływali się do tradycji podobnych patentów, a wynajdywali organicznie świeże, zredukowane w wyrazie narzędzia.

Dobra, stop.

Bo ktoś czytający powyższe zdania mógłby chyba pomyśleć, iż relacjonowane tu nagranie to ostra w soundzie medytacja.
Bo ktoś czytający powyższe zdania mógłby chyba pomyśleć, iż relacjonowane tu nagranie to ostra w soundzie medytacja.
Bo ktoś czytający powyższe zdania mógłby chyba pomyśleć, iż relacjonowane tu nagranie to ostra w soundzie medytacja.
Bo ktoś czytający powyższe zdania mógłby chyba pomyśleć, iż relacjonowane tu nagranie to ostra w soundzie medytacja.
Bo ktoś czytający powyższe zdania mógłby chyba pomyśleć, iż relacjonowane tu nagranie to ostra w soundzie medytacja.

Otóż medytacja w istocie, lecz wirtuozerska precyzja szczegółów artykulacji tych powielanych wątków zapiera wręcz dech w piersiach.
Otóż medytacja w istocie, lecz wirtuozerska precyzja szczegółów artykulacji tych powielanych wątków zapiera wręcz dech w piersiach.
Otóż medytacja w istocie, lecz wirtuozerska precyzja szczegółów artykulacji tych powielanych wątków zapiera wręcz dech w piersiach.
Otóż medytacja w istocie, lecz wirtuozerska precyzja szczegółów artykulacji tych powielanych wątków zapiera wręcz dech w piersiach.
Otóż medytacja w istocie, lecz wirtuozerska precyzja szczegółów artykulacji tych powielanych wątków zapiera wręcz dech w piersiach.

Zakładając rejestrację OV za jednym zamachem, w czasie rzeczywistym, należy oddać pokłony parze muzyków odpowiedzialnych za to cacko, bo najwyraźniej mamy do czynienia z greckimi bogami, zdolnymi przekroczyć fizyczne (i psychiczne zresztą też) ograniczenia narzucone człowiekowi przez naturę.
Zakładając rejestrację OV za jednym zamachem, w czasie rzeczywistym, należy oddać pokłony parze muzyków odpowiedzialnych za to cacko, bo najwyraźniej mamy do czynienia z greckimi bogami, zdolnymi przekroczyć fizyczne (i psychiczne zresztą też) ograniczenia narzucone człowiekowi przez naturę.
Zakładając rejestrację OV za jednym zamachem, w czasie rzeczywistym, należy oddać pokłony parze muzyków odpowiedzialnych za to cacko, bo najwyraźniej mamy do czynienia z greckimi bogami, zdolnymi przekroczyć fizyczne (i psychiczne zresztą też) ograniczenia narzucone człowiekowi przez naturę.
Zakładając rejestrację OV za jednym zamachem, w czasie rzeczywistym, należy oddać pokłony parze muzyków odpowiedzialnych za to cacko, bo najwyraźniej mamy do czynienia z greckimi bogami, zdolnymi przekroczyć fizyczne (i psychiczne zresztą też) ograniczenia narzucone człowiekowi przez naturę.

Zatem samo wykonanie powala słuchacza na ziemię.
Zatem samo wykonanie powala słuchacza na ziemię i sprawia, że opada mu szczęka.
Zatem samo wykonanie powala słuchacza na ziemię, sprawia że opada mu szczęka i zostawia go w stanie estetycznego delirium.
Zatem samo wykonanie powala słuchacza na ziemię, sprawia że opada mu szczęka, zostawia go w stanie estetycznego delirium, jak narkotyk.
Zatem samo wykonanie powala słuchacza na ziemię, sprawia że opada mu szczęka i zwyczajnie go miażdży.

Tak, miażdży.
Tak, miażdży, bo aż trudno sobie wyobrazić odtworzenie tego ludzką ręką.
Tak, miażdży, bo aż trudno sobie wyobrazić odtworzenie ludzką ręką takiej masakry.
Tak, miażdży, bo aż trudno sobie wyobrazić odtworzenie ludzką ręką takiej masakry, gdzie metrum i inne detale zmieniają się wciąż.

Nadszedł wreszcie ten dzień, gdy ktoś wykorzystał metalowe środki wyrazu...

...dla efektu będącego, esencjonalnie, anty-tezą onanistyczności metalu.

Stalowe, zimne fundamenty teoretyczne OV kontrastują z nadludzką pasją przebijającą z każdego wygenerowanego tu dźwięku.

Ręce panowie mają sprawne jak ziomale z Lightning Bolt, ale potrafią z ich pomocą układać bardziej selektywne szlaczki.

Do głowy przychodzi też kolosalna kakofonia Branki, choć jeśli Glenna uznamy za wzniosłą, przejrzystą poezję Antyku, to Orthrelm reprezentują swymi riffami nurt barokowy.

Epickość rozmiarów...

...została kapitalnie powściągnięta za pomocą...

...matematycznej doskonałości proporcji następujących po sobie części.

Och, cóż za spustoszenie szykuje się w głowie aspirujących mistrzów wiosła po zasmakowaniu wysokich rejestrów świdrujących partii Barra.
Och, cóż za spustoszenie szykuje się w głowie aspirujących mistrzów wiosła po zasmakowaniu wysokich rejestrów świdrujących partii Barra.
Och, cóż za spustoszenie szykuje się w głowie aspirujących mistrzów wiosła po zasmakowaniu wysokich rejestrów świdrujących partii Barra.
Och, cóż za spustoszenie szykuje się w głowie aspirujących mistrzów wiosła po zasmakowaniu wysokich rejestrów świdrujących partii Barra.
Och, cóż za spustoszenie szykuje się w głowie aspirujących mistrzów wiosła po zasmakowaniu wysokich rejestrów świdrujących partii Barra.

Ach, jaki frontalny podziw wśród młodych uczniów drummerskiej szkoły z dwiema stopami wywołałyby spastyczne przejścia Blaira.
Ach, jaki frontalny podziw wśród młodych uczniów drummerskiej szkoły z dwiema stopami wywołałyby spastyczne przejścia Blaira.
Ach, jaki frontalny podziw wśród młodych uczniów drummerskiej szkoły z dwiema stopami wywołałyby spastyczne przejścia Blaira.
Ach, jaki frontalny podziw wśród młodych uczniów drummerskiej szkoły z dwiema stopami wywołałyby spastyczne przejścia Blaira.
Ach, jaki frontalny podziw wśród młodych uczniów drummerskiej szkoły z dwiema stopami wywołałyby spastyczne przejścia Blaira.

Pozostałe grono słuchających przy zetknięciu z OV powinno głównie uzbroić się w cierpliwość, ponieważ kogoś obojętnego na uwypuklone wyżej walory może ten album zwyczajnie znudzić.
Pozostałe grono słuchających przy zetknięciu z OV powinno głównie uzbroić się w cierpliwość, ponieważ kogoś obojętnego na uwypuklone wyżej walory może ten album zwyczajnie znudzić.
Pozostałe grono słuchających przy zetknięciu z OV powinno głównie uzbroić się w cierpliwość, ponieważ kogoś obojętnego na uwypuklone wyżej walory może ten album zwyczajnie znudzić.
Pozostałe grono słuchających przy zetknięciu z OV powinno głównie uzbroić się w cierpliwość, ponieważ kogoś obojętnego na uwypuklone wyżej walory może ten album zwyczajnie znudzić.

Stąd zaiste z czystym sumieniem nazwać tego "płytą dla każdego" nie byłbym skłonny.
Stąd zaiste z czystym sumieniem nazwać tego "płytą dla każdego" nie byłbym skłonny.
Stąd zaiste z czystym sumieniem nazwać tego "płytą dla każdego" nie byłbym skłonny.
Stąd zaiste z czystym sumieniem nazwać tego "płytą dla każdego" nie byłbym skłonny.
Stąd zaiste z czystym sumieniem nazwać tego "płytą dla każdego" nie byłbym skłonny.

Jednak poszukujący przygód w świecie, w którym wszelkie rozwiązania koncepcyjne już były, nie zawiodą się.
Jednak poszukujący przygód w świecie, w którym wszelkie rozwiązania koncepcyjne już były, nie zawiodą się.
Jednak poszukujący przygód w świecie, w którym wszelkie rozwiązania koncepcyjne już były, nie zawiodą się.
Jednak poszukujący przygód w świecie, w którym wszelkie rozwiązania koncepcyjne już były, nie zawiodą się.
Jednak poszukujący przygód w świecie, w którym wszelkie rozwiązania koncepcyjne już były, nie zawiodą się.

Albowiem gigantyczny projekt OV jawi się iskrą wściekłej innowacji w rozwoju nie tylko hard'n'heavy i pochodnych, lecz rockowego spadku w ogóle.
Albowiem gigantyczny projekt OV jawi się iskrą wściekłej innowacji w rozwoju nie tylko hard'n'heavy i pochodnych, lecz rockowego spadku w ogóle.
Albowiem gigantyczny projekt OV jawi się iskrą wściekłej innowacji w rozwoju nie tylko hard'n'heavy i pochodnych, lecz rockowego spadku w ogóle.
Albowiem gigantyczny projekt OV jawi się iskrą wściekłej innowacji w rozwoju nie tylko hard'n'heavy i pochodnych, lecz rockowego spadku w ogóle.
Albowiem gigantyczny projekt OV jawi się iskrą wściekłej innowacji w rozwoju nie tylko hard'n'heavy i pochodnych, lecz rockowego spadku w ogóle.

I prawdopodobnie zajmie wiele lat, nim zostanie on należycie doceniony i zapisany na kartach historii współczesnej Muzyki.
I prawdopodobnie zajmie wiele lat, nim zostanie on należycie doceniony i zapisany na kartach historii współczesnej Muzyki.
I prawdopodobnie zajmie wiele lat, nim zostanie on należycie doceniony i zapisany na kartach historii współczesnej Muzyki.
I prawdopodobnie zajmie wiele lat, nim zostanie on należycie doceniony i zapisany na kartach historii współczesnej Muzyki.
I prawdopodobnie zajmie wiele lat, nim zostanie on należycie doceniony i zapisany na kartach historii współczesnej Muzyki.

Amen.
Amen.
Amen.
Amen.
Amen.
Ame.
Ame.
Ame.
Amen.
(Porcys, 2005)

 

OURS

 

Distorted Lullabies (2001)

Wyobraziłem sobie tłum słuchaczy zachwyconych zespołem Ours. Stali zgromadzeni w auli, skupieni to w mniejszych, to w większych grupkach. Dość szeroki przekrój wiekowy, choć dominowali studenci, yuppies, młodzi pracownicy firm. Kobiety, mężczyźni, dziewczęta i chłopcy. Twarze mieli poczciwe, byli to z wyglądu ludzie prawi, pełni wewnętrznej dobroci. Wszyscy rozmawiali, wymieniając się entuzjastycznymi spostrzeżeniami na temat płyty Distorted Lullabies. Gwar wypełniał wielkich rozmiarów halę, suma odgłosów kumulowała się hen wysoko pod samym zadaszeniem. Zmierzyłem wzrokiem całe to zbiegowisko i po krótkim zawahaniu wszedłem do środka.

Teraz mogłem przyjrzeć się temu przedstawieniu z bliska. Hostessy w bordowych kostiumach roznosiły tace z szampanem i koreczkami. Wciąż przybywali nowi goście i z każdą chwilą tłok robił się coraz bardziej dokuczliwy. Nie mówiąc już o drażniącym hałasie. O dziwo jednak, ludzie nie zwracali uwagi na fakt, że muszą krzyczeć do siebie nawzajem, aby w ogóle się usłyszeć. Uśmiechnięci od ucha do ucha, dyskutowali zajadle, wymieniali argumentami. Nigdy jednak ta wymiana nie prowadziła do kłótni; życzliwość rozmówców nie pozwalała na to. Zmieszany przemierzałem kolejne metry rozległej sali, ona sama zdawała się nie mieć końca.

Jedna z hostess (permanentnie zajętych podawaniem przekąsek) udawała się właśnie z pustą tacą do wyjścia, prawdopodobnie po kolejną porcję smakołyków. Spytałem tak, aby zostać zrozumiany w ogólnym harmiderze: "Przepraszam najmocniej, co tu się dzieje?". Hostessa przystanęła na moment, zerknęła na mnie zdziwionym wzrokiem. "Ale w jakim sensie, bo nie rozumiem? Anka jestem". Wyciągnęła rękę, toteż podałem jej swoją, lecz nie o to mi chodziło. "Borys. W sensie skąd tutaj tyle osób. I po co?". Nagle roześmiała się, wskazując na moją koszulę. Nie rozumiałem, w czym rzecz, koszula była czysta, zwykła, o co chodzi? "Nie masz plakietki. Nie masz czerwonej plakietki. No tak. Nie należysz do klubu. Nie wiesz o co chodzi. Czekaj, wytłumaczę ci".

Dopiero teraz zauważyłem, że wszyscy wokół mnie, te setki osób, wszyscy mieli przyczepione małe bordowe karteczki z napisem "Ours – zjazd fanów". Teraz wszystko wydawało się jasne. Cała ta impreza. Gigantyczny zjazd sympatyków Ours, organizowany przez fan-club zapewne. Rzut oka na przeciwną ścianę wyjaśnił wszystko. Widniejący tam olbrzymi plakat był reprodukcją okładki albumu Distorted Lullabies, z wielką twarzą lidera zespołu, człowieka o nazwisku Jimmy Gnecco. Obok napis: "Ours – najwspanialsza grupa pod słońcem". Anka mogła sobie spokojnie odejść, jako że ostatecznie załapałem gdzie się znajduję.

Nagle poruszenie dało się zauważyć w tłumie. Z początku znów nie byłem pewien, z jakiego powodu. Dobiegły mnie dźwięki perkusji, basu, potem gitar. Wiedziałem już, co się święci. Z czterech gigantycznych kolumn, rozstawionych w narożnikach hali, popłynęła muzyka. Piosenka po piosence, nuta po nucie, słowo po słowie, usłyszeliśmy krążek Distorted Lullabies w całej krasie. Nie. Nie usłyszeliśmy. Bo ludzie zaczęli chóralnie odśpiewywać każdy wers, jakby leciał hymn narodowy, stojąc na baczność, zagłuszając oryginał. W porywie emocji ktoś dał znak do wspólnego tańca. I w jednej chwili chaotycznie dotąd ustawiony tłum uformował się w sznur: nie zdążyłem zareagować, gdy osoba z prawej strony chwyciła mnie za rękę, potem ta z lewej. Już po mnie, pomyślałem, gdy skończył się utwór "Fallen Souls".

Cięte, dzikie gitary rozpoczynające "Drowning" wstrząsnęły budynkiem, gdy sznur ludzi w pełnym amoku skakał w górę i w dół, drąc się na całe gardło. Czułem się nieco wyobcowany z tłumu, bo nie dość, że nie znałem tekstów, to w dodatku nie za bardzo miałem ochotę na pogo. Słuchałem jednak kilka tygodni wcześniej Distorted Lullabies i byłem pewien, że za moment pojawi się fragment spokojniejszy, dzięki czemu będę mógł odsapnąć. Ballada "I'm A Monster" ze swoimi smykami i nostalgiczną melodią była już znośna. Wszyscy wokół tańczyli w wolnym tempie, zmachani, o czerwonych twarzach i mokrych włosach. Co bardziej wrażliwi przymykali oczy, usuwali się na bok, przeżywali, płakali. Kobiety powtarzały: "jaki on ma piękny głos", kiedy zabrzmiały jeszcze smutniejsze takty "Sometimes".

Korzystając z mistycznej atmosfery, uwolniłem się z więzów (czytaj: uchwytów rąk) nijakiego gogusia z lewej i chudej jak szczapa brunetki z prawej strony. Kilka metrów dalej stał wysoki jegomość, coś koło trzydziestki. Oparty o ścianę, zasłaniał dłońmi twarz. Wsłuchiwał się w każde jęknięcie wokalisty w "Miseryhead". Postanowiłem dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki. "Dlaczego wy to tak przeżywacie?", spytałem. "Nie przeszkadzaj. Przeżywam tę muzykę", odparł, gdy gitarzysta wycinał krótkie solo w "Here Is The Light". "Właśnie widzę. I pytam: dlaczego was to tak wzrusza". Oburzony moim tonem podszedł bliżej. Delikatny motyw otwierający "Dancing Alone" łaskotał uszy słuchaczy. "A jak może nie wzruszać? To takie piękne. Jimmy ma taką siłę w głosie, taką głębię. Jest w tym coś magicznego". "Nic z tych rzeczy. Ours jest bezczelną kopią Jeffa Buckleya i Radiohead. Głosem Gnecco naśladuje Yorke'a i Buckleya. To okropne, że się tym zachwycacie. Na świecie jest wiele pięknej muzyki. Ale Ours się do niej nie zalicza".

Złowrogi błysk w oku kolesia mignął jak błyskawica. "Jezu, nie, weź, przestań. Chyba jesteś głuchy. Nie, nie rozmawiam z tobą". Odszedł daleko, na drugi koniec parkietu. Wokoło trwało przedstawienie. Część bardziej zmęczonych osób siedziała teraz pod ścianami, każda w samotności przeżywała egzystencjalne problemy swojego życia. Inni kołysali się wspólnie w rytm kolejnych piosenek z Distorted Lullabies. Było już późno, musiałem stąd wyjść. Raz jeszcze, przy samych drzwiach, odwróciłem się i ogarnąłem wzrokiem to towarzystwo. Senne "As I Wander" o melodii, która nawet mi się spodobała, zaczarowało wszystkich i zaległa grobowa cisza. Gnecco kończył śpiewać. Obok wyjścia siedziała Anka. "No to na razie", rzuciłem. Nie odpowiedziała, zamyślona, zasłuchana. Nagle zrobiło mi się jej szczerze żal.
(Porcys, 2002)

 

OUTSHINE FAMILY

 

Galeria De La Luz (2011, indie / experimental) 6.9

Nie wiem dokładnie dlaczego Function zmienili nazwę, ale Matt Nicholson i spółka nadal są wyjątkowi. No bo jaki inny indie kolektyw potrafi brzmieć jak późny Reich, chwilę potem jak Elliott Smith, następnie jak soundtracki Preisnera, a wreszcie jak eksperymentalne nagrania plenerowe i ani razu nie skusić? Tylko tyle, że to co na Secret Miracle Fountain było magiczne, tu najwyżej zaledwie wciąga.

 

OWEN PALLETT

 

Heartland (2010, baroque pop/nu-indie) 5.5

To nie jest zła muzyka, a kunszt aranżerski i wyobraźnia gościa (bardziej, niż talent songwriterski) budzą ogromny respekt. Szkopuł w tym, że facet gra nu-indie, a ja nie lubię tego stylu i tej formy ekspresji. Z jakiegoś powodu stała się ona w ostatnich latach "obowiązująca" w niezależnej muzyce amerykańskiej, a on jak miał w tym współudział, tak dalej ją eksploruje. To, czego najbardziej nie lubię w nu-indie (a nie lubię wielu rzeczy) = irracjonalne przeświadczenie twórców, że jeśli są "odmieńcami" i odważnie pokażą swóje dziwactwo, to od razu będą zajebiści. Otóż wcale nie. Kate Bush była zajebista, bo miała fenomenalne kawałki ORAZ intrygującą osobowość (kolejność nieprzypadkowa). A Pallett, jak Dan Deacon i wielu innych = super, podziwiam, że mu się chce tak to komplikować, udziwiniać artykulację, szukać oryginalnego języka, lecz dla mnie nic z tego nie wynika na gruncie emocjonalnym, gdyż nu-indie operuje emocjami, które uważam za infantylne, kiczowate i w ostatecznym rozrchunku nudne. Więc biję brawo za warsztat i po minucie zapominam, że z tym obcowałem.