NIRVANA

 

Bleach (1989)

Dla niektórych fanów zespołu, debiutancki album Bleach to jeszcze nie jest prawdziwa Nirvana. W pewnym sensie trudno się z tym nie zgodzić. Już sam skład jest inny od tego, w jakim przeszli do legendy: zamiast Grohla bębni Chad Channing. Przede wszystkim jednak chodzi o muzykę. Nie dość, że Nirvana gra na pierwszej płycie ostro, szorstko i brutalnie, to rzadko pojawia się (prawie w ogóle) tu motyw wpadający w ucho. Ta płyta to pokłady świeżego zgiełku. Przy równoczesnym ukłonie w stronę klasyki mocnego grania: Black Sabbath, czy Led Zeppelin.

Kilka momentów z Bleach to absolutne szczyty. Choćby pierwszy z brzegu "Blew". Oparty na kapitalnym riffie, rozwija się z pełną dramaturgią: linii śpiewanej przez Cobaina wtóruje gitara, jest zagrana z werwą solówka... "About A Girl" to z kolei trochę lżejsza jazda, najmniej typowa dla całości, ale jakże wspaniale współgra ta beatlesowska melodia z przesterowanymi brzmieniami!  Przeróbka "Love Buzz " grupy Shocking Blue aż kipi od energii, napędzana basem i zwieńczona psychodelicznymi w wyrazie wyładowaniami gitar. Do tego dochodzą masywne numery porażające swoją siłą, jak "Floyd The Barber", "Paper Cuts", czy "Sifting". Oraz kilka kawałków równie ciężkich, a jednocześnie pędzących z dziką desperacją: "Negative Creep", "Swap Meet", "Mr. Moustache". Cobain już tutaj próbuje kombinować z nietypowymi liniami wokalnymi ("Scoff", "Swap Meet", "Big Cheese"). Jest też lekko psychodeliczna atmosfera.

A więc, ogólnie biorąc, Bleach to Nirvana najprawdziwsza w świecie. To oczywiste, że z biegiem czasu zespół zrzuci z siebie bezpośrednie naleciałości i wypracuje własną formułę. Unikatowy styl Nirvany miał się niby dopiero narodzić, ale debiut zawiera w lwią część tych elementów, które się na ten styl złożyły. Cobain przyznał na samym początku akustycznego koncertu w Nowym Jorku, że większość ludzi nie ma Bleach. Jeśli i wy do nich dziś należycie, lepiej jak najszybciej nadróbcie tę zaległość.
(Tylko Rock, 2002)

Nevermind (1991)

Kasetę "Nevermind" dostałem od koleżanki na szkolne mikołajki w szóstej klasie podstawówki. Wpadłem po uszy, przejąłem się jak minister Władek Złotnicki w "Misiu". Nakupowałem stertę biografii, przekładów tekstów i w towarzystwie zgrywałem grunge'owca. Wprawdzie ostatni raz słuchałem "Nevermind" z dziesięć lat temu, ale miesiąc temu wyśpiewałem dziewczynie Z PAMIĘCI wszystkie dwanaście refrenów tego albumu. Dla żartu i potwierdzenia, że to najbardziej zdarta płyta w dziejach rocka. Zajęło mi to ze dwie minuty – najdłużej głowiłem się nad tym, jak szło "Territorial Pissings"
(T-Mobile Music, 2012)

Za dużo powiedziano i napisano o Nevermind, żebym mógł tu wtrącić coś odkrywczego. Pochwały tego albumu przekroczyły swego czasu dopuszczalny poziom. Ale najciekawsze jest to, że nie sposób się z nimi nie zgodzić. Nevermind jest jedną z tych płyt, podczas słuchania których wiemy, żeobcujemy z czystą muzyką rockową. Z rockiem w jego najświetniejszym przejawie. Szczera, porywająca, wrażliwa do bólu. W każdym fragmencie tak bardzo prawdziwa.

"Smells Like Teen Spirit" zaczyna ciętą sekwencją czterech akordów, dziś już stanowiących rockowym symbol lat dziewięćdziesiątych. Mówiono o totalnej zżynce z Pixies, ale kogo to obchodzi! Są takie kawałki, o których od momentu wydania wiemy, że to klasyka. I tak jest w tym przypadku. In Bloom to kolejna rzecz charakterystyczna dla muzycznego myślenia Cobaina: proste przejścia chwytów, ruszający refren i cały ogrom energii. Zaraz potem "Come As You Are", absolutny majstersztyk kompozycyjny, z inteligentną i naturalnie chwytliwą melodią. Sposób śpiewania Cobaina potrafi wbić w fotel: w jego krzykach i skandowaniu jest tyle głębi. I można tylko wymieniać: "Breed", "Lithium", "Drain You", czy "On A Plain" – wszystko równie pasjonujące.

Piosenki z Nevermind na pewno są łagodniejsze i łatwiej przyswajalne od tych z Bleach; w dodatku znalazły się tu dwie impresje prawdziwie liryczne – wzbogacone dźwiękami wiolonczeli "Polly" i "Something In The Way", gdzie Cobain zabrzmiał wstrząsająco. Ale śmieszne wydają się komentarze oskarżające Nevermind o komercję. Weźmy takie "Stay Away", jeden z kulminacyjnych punktów w całym dorobku formacji. Tyle niewysłowionej furii zmieściło się na kilku minutach, że aż trudno uwierzyć.

Sukces, jaki spotkał Nevermind, z dnia na dzień wywindował Cobaina, Novoselica i Grohla na zupełny top muzyki popularnej. Nie ma co przypominać o tym, jakim to bestsellerem był ten krążek; dość, że sprzedaż była niewiarygodnie wysoka, również w skali historycznej. Warto natomiast pamiętać o nieocenionym wpływie albumu, zarówno na muzykę całej dekady, jak i świadomość rzeszy młodych słuchaczy na całym świecie.
(Tylko Rock, 2002)

"Stay Away"
Nevermind to jeden z najbardziej zjechanych albumów w moim życiu. Do dziś dziarsko dzierżę oryginalną kasetę, którą hen dawno otrzymałem w prezencie od koleżanki w podstawówce. Podejrzewam, iż pierwej taśma się zerwie lub zaplącze, niż rozmagnetyzuje. Kuba mówi "wiesz, Nevermind", gdy ma na myśli rzecz przesadnie skatowaną, do urzygu, do granic przyswajalności. Nie mogę tego słuchać, Nevermind. Zaiste, strona A pozostaje ograna do bólu. Wszystkie single pochodziły ze strony A i dziś sporo osób chowa uszy w dłoniach wobec "In Bloom" lub "Lithium". Wciąż, strona B nadal pozostaje świeża i rześka. Zawsze darzyłem "Stay Away" ogromną sympatią, bo kawałek argumentował skutecznie brak jakichkolwiek koneksji Nirvany z "grungem". Nirvana była punkowym, pixiesowym, college-rockowym niezal-bandem. "Stay Away" wypunktowuje to efekt(y)ownie. Ciężko napisać punkowy numer równie elegancki w swojej furii, równie klarowny w swoim zamazaniu. Galopujące drumy, bezbłędny czterodzielny riff basu i kultowy wrzask "all right" wymiatają jak chuj. "B.L.U.R.E.M.I.", "More Sweet Soul" czy choćby "At This Time" (tak wiem) są wariacjami na motywach "Stay Away". Innymi słowy, blueprint.
(Porcys, 2004)

Incesticide (1992)

Incesticide wydane było jako prezent dla sympatyków Nirvany. Jest to zbiór niepublikowanych wcześniej nagrań zespołu, stron B singli i innych rarytasów zarejestrowanych między 1988 a 1991 rokiem. To tu znalazły się najmniej znane utwory w dorobku Cobaina i spółki. Co wcale nie znaczy, że mamy do czynienia ze słabą płytą. Naprawdę sporo tu dobrej muzyki.

Weźmy obdarzone świetnym refrenem "Dive" – nagranie to znalazło by sobie miejsce na Nevermind. Całkiem wysoki poziom prezentuje też "Sliver", melodyjne, ale zaśpiewane z pasją. Oparte na miłym, acz solidnie przesterowanym riffie "Been A Son" łagodzi nieco atmosferę, ale ogólnie mamy tu do czynienia z hałaśliwą i dynamiczną jazdą. Intrygują dziwaczny (zwłaszcza pod względem partii wokalnej) "Hairspray Queen", hipnotyzujący "Aero Zeppelin", a także zamykający krążek, inteligentnie skonstruowany "Aneurysm".

Poza tym Incesticide stanowi ciekawe wprowadzenie w tajniki stylu formacji. Takie "Molly’s Lips" czy "Son Of A Gun" najbardziej zbliżają się do klasycznego amerykańskiego brzmienia lo-fi, bo zamiast ściany dźwięku otrzymujemy tu niemal punkową sekcję rytmiczną i barwniejsze brzmienie gitary, w dodatku okraszone melodyjnymi liniami wokalnymi. "(New Wave) Polly" to "Polly" zagrane właśnie w konwencji zwykłej piwnicznej grupy połowy lat dziewięćdziesiątych: szybko, zgrabnie, bez zbędnej egzaltacji. Zaraz jednak czeka nas powrót do wrzasku i okrutnych gitar w "Beeswax". I dzięki tej różnorodności, słucha się Incesticide z dużą przyjemnością, wcale nie jak przypadkowej kolekcji piosenek.
(Tylko Rock, 2002)

In Utero (1993)

W przeciwieństwie do "Nevermind", ostatni studyjny krążek Nirvany nadal brzmi rześko i dziewiczo. Może z powodu znacznie mniejszej eksploatacji medialnej. Może wskutek firmowej, surowej antyprodukcji Steve'a Albiniego. A może dlatego, że nigdzie indziej tak wyraźnie nie wyszła na wierzch nieodgadniona zdolność Kurta do przemieniania każdego wymyślonego tematu w coś chwytliwego. Czy będą to postbeatlesowskie wymioty "Serve the Servants", skomlący protest-refren "Heart-Shaped Box", tnący bezlitośnie, na zakładkę, riff przewodni "Very Ape", czy z innej mańki – depresyjne zwierzenia w "Dumb" albo życiowy testament "All Apologies" – to i tak zawsze da się to zanucić. Cobain miał nieoceniony dar ciosania szlachetnie prostych hooków, a następnie oplatania ich niepozornie wymyślnymi liniami wokalnymi i zaczepnymi sentencjami. Najdobitniejszym przykładem "Pennyroyal Tea", gdzie z paru harcerskich akordów wyłania się przenikliwy autoportret, równie rzewny, co wściekły i dojmujący.
(T-Mobile Music, 2012)

Pomysł na In Utero był taki, żeby ponownie przywalić z całej siły w uszy odbiorców. Stąd kilka numerów wyciętych bezlitośnie ostro: "Tourette's", "Radio Friendly Unit Shifter", "Scentless Apprentice". Ale mimo to, In Utero jest równie zaraźliwie melodyjny, co Nevermind, nie tracąc przy tym ani na chwilę swojej wiarygodności. Dźwięk wyprodukowano (zrobił to Steve Albini) luźniej jakby i surowiej niż na poprzedniku. W efekcie Nirvana zbliżyła się momentami jeszcze bardziej do brzmienia garażowego punkrocka.

Naturalnie, nie ma tu rzeczy zupełnie nowych w stosunku do tego, co zespół prezentował wcześniej. Tylko, że kilka kawałków powala na ziemię i to się tu najbardziej liczy. Perłą, która od razu wybija się na tle innych, jest "Pennyroyal Tea". Zaczyna jako ballada, tylko z gitarą i głosem, by kilka sekund później zadziwić kapitalnym refrenem, zmasowanym atakiem sześciostrunowców i wokalnymi nakładkami, które wynoszą utwór na sam szczyt. Albo taki "Very Ape": akordy dopasowane po mistrzowsku, a zagrane jest to za taki zacięciem, że głowa mała. "Heart-Shaped Box" stał się nawet sporym przebojem, choć przecież o żadnym kompromisie nie ma mowy.

Oprócz ciągłego wygrzewu jest tu również odrobina rzeczy spokojniejszych. Chodzi mi o smutną pieśń "Dumb" i w mniejszym stopniu kończącą In Utero spowiedź "All Apologies" (w obu pojawia się wiolonczela). Bardziej refleksyjne niż na Nevermind są natomiast teksty. Podczas gdy klasyk z roku 1991 rozumiano jako głos całego pokolenia, na In Utero Cobain porusza głównie tematy osobiste, rozprawia się z rzeczywistością widzianą z jego prywatnej perspektywy.

Odbiór In Utero był wieloraki. Krytycy potrafili zarzucać grupie brak świeżych pomysłów i kopię Nevermind. Fani jednak w większości zachwycili się płytą, uznając ją za wystarczające świadectwo wspaniałej formy Nirvany. I raczej tym drugim, choćby ze względu na samą moc bijącą z albumu, należałoby przyznać rację.
(Tylko Rock, 2002)

"Serve The Servants"
Mógłbym was zanudzać tutaj szkolnymi historyjkami. Jak kiedyś razem z Kasią przedstawialiśmy na lekcji naszą "reklamówkę". Reklamowaliśmy zatyczki do uszu, posiłkując się hasłem "nie ma łomotu, nie ma kłopotu", a w tle harczało "tourette's". Fajnie że kiedyś byłem młody. Uhm. In Utero jest płytą Nirvany z najbardziej pokręconymi, ambiwalentnymi i nieprzewidywalnymi hookami. Włączasz i od razu masz "Serve The Servants", mistrzowo chamskiego openera. Rozjebany zgrzyt wiosła. Progresja akordowa wyraźnie ignoruje świat zewnętrzny i stąd tyle w niej chuligańskiego uroku. Cobain zasuwa na bezczelnego. "Teenage angst has paid off well / Now I'm bored and old". Kurewsko inteligentna linia wokalna prowadzi do stojącego w zawieszeniu chorusa, zwieńczonego jednym z błyskotliwszych wykończeń refrenowych ever: "That legendary divorce is such a bore". Ogarnia uczucie błogości: szlachetność brzydoty, szczerość rezygnacji, bunt znudzenia kumulują sparaliżowane uprzednio emocje. Melodia oczywiście pochodzi wprost od Beatlesów, ale tutaj jeden człowiek przywłaszcza sobie tego ducha. Teksty Cobaina... Dziwne, że zwykłe zapiski brzmią jak świętość. No, słuchanie In Utero wywołuje u mnie takie reakcje.
(Porcys, 2004)

MTV Unplugged In New York (1994)

Ten niezwykły koncert odbył się 18 Listopada 1993 roku w studio Sony Music w Nowym Jorku. Na tę niezwykłość złożyło się wiele czynników. Po pierwsze, zgodnie z nazwą programu telewizyjnego, Nirvana zagrała "bez prądu". Materiał znany dotychczas w elektrycznych opracowaniach nabrał w ten sposób zupełnie nowego kontekstu. Dalej, podstawowy, trzyosobowy skład zasilili zaproszeni tu Pat Smear na gitarze i Lori Goldston na wiolonczeli, co wpłynęło na koloryt aranżacji. Wreszcie, grupa sięgnęła aż po sześć cudzych kompozycji, co stanowi przecież trzy siódme całego programu.

Dość statystyki, bo ta płyta ma w sobie sporo takiej wrażliwości, której nie oddadzą żadne słowa. Już od pierwszego "About A Girl" czuć, że muzycy tworzą za pomocą kilku akordów prawdziwie natchniony klimat. Wykonane przez samego Cobaina jedynie z akompaniamentem gitary "Pennyroyal Tea" potrafi, podobnie zresztą jak kilka innych fragmentów, przyprawić o ciarki na plecach. Jednym z fenomenów MTV Unplugged In New York jest to, że słuchamy zespołu, który zwykle porażał potęgą ekspresji. A jednak potrafił wykreować, we właściwie obcej sobie konwencji, misterium wyjątkowe. Dowodem choćby "On A Plain", jak dla mnie w wersji jeszcze lepszej od tej z Nevermind.  Podobnie jest z "All Apologies", które dopiero tutaj ujawniło w pełni swój liryczny charakter.

Z przeróbek zagrali najpierw "Jesus Doesn’t Want Me For A Sunbeam The Vaselines" (na akordeonie Novoselic) i "The Man Who Sold The World" Davida Bowie. Później na scenie pojawili się Curt i Chris Kirkwoodowie z Meat Puppets i razem wszyscy panowie zagrali trzy kompozycje: "Plateau", "Oh Me" i "Lake Of Fire", jedną bardziej wzruszającą od drugiej. Cobain wznosi się w nich na wyżyny wokalne – nie mówię o czystości, tylko ładunku emocjonalnym. Na koniec zaś występu, Kurt intonuje "Where Did You Sleep Last Night" Leadbelly’ego.

Prawda jest taka, że MTV Unplugged In New York się przeżywa. Płyta ma unikatową atmosferę, niespotykaną nigdzie indziej. Każdy dźwięk wybrzmiewa po swojemu. I nawet wtedy, gdy Cobain zapowiada poszczególne pieśni, kiedy przekomarza się z publicznością, czuć, że obcujemy z czymś ponadczasowym.
(Tylko Rock, 2002)

From The Muddy Banks Of The Wishkah (1996)
Ostatnie jak dotąd oficjalne wydawnictwo Nirvany, From The Muddy Banks Of The Wishkah, jest zbiorem koncertowych nagrań zespołu z okresu od 1989 roku. O takim a nie innym doborze materiału zadecydowali Novoselic i Grohl. Założenie było proste: niech krążek ten ukaże jak najostrzejsze oblicze grupy, niech będzie przeciwwagą dla wydanego dwa lata wcześniej MTV Unplugged In New York. I rzeczywiście, to płyta diametralnie różna od zapisu występu nowojorskiego. Nirvana jawi się nam tu jako bestia, która zmiatała widzów kilkoma uderzeniami w struny gitar. Ale właśnie tak zwykle prezentowała się ta grupa na żywo.

Dobór piosenek jest więc adekwatny do koncepcji. Skoro ma być głośno, to nie zabrakło takich rzeczy, jak na przykład "School", "Tourette's", czy "Negative Creep". Zresztą, co tu ukrywać, każdy fragment poraża agresją. A "Polly" zagrane jest zgiełkliwie i prawie tak szybko, jak na Incesticide. Oprócz tego "Smells Like Teen Spirit" rzucające na kolana niczym w oryginale; równie dobrze prezentują się "Lithium" i "Breed". Z rzeczy mniej oczywistych mamy przede wszystkim "Spank Thru". Jeden z pierwszych kawałków nagranych przez Nirvanę, nie zmieścił się ani na Bleach, ani nawet na Incesticide, tu po raz pierwszy wydany na długogrającej płycie zespołu (wcześniej tylko na składance Sub Pop 200).

From The Muddy Banks Of The Wishkah to po prostu bardzo ważny dokument. Wiadomo, nie ma sensu zaczynać znajomości z formacją od tego albumu. Z drugiej jednak strony, jak żaden inny portretuje on żywioł Nirvany
w momencie, gdy dawała z siebie wszystko na scenie. I jeszcze jedno: jest to obowiązkowa pozycja dla fanów, którzy mogą porównywać brzmienie kolejnych utworów. Ten jest z Amsterdamu, tamten z Los Angeles, jeszcze inny z Londynu...
(Tylko Rock, 2002)