Nie ma już złej muzyki?

 

Niezwykle istotna kategoria dla muzycznego dyskursu – czyli zła muzyka – coraz bardziej wymyka się z rąk.

Odkąd pamiętam, kategoria złej muzyki była głównym punktem odniesienia w rozmowach na muzyczne tematy. Każdy, kto wygłaszał peany na cześć swoich faworytów musiał przecież zaznaczyć teren i przy okazji nawrzucać tym, których nie znosił. W końcu gust definiuje nie tylko to, co lubimy, ale i (kto wie, może nawet bardziej?) to, czego nie lubimy. Dotyczy to nie tylko jednostek, ale i całych środowisk, ruchów, subkultur. I tak – punkowcy szydzili z rocka progresywnego, ale też z disco. Miłośnicy college-rocka i lo-fi-indie wyśmiewali gwiazdy rocka alternatywnego i grunge'u. Hip-hopowcy zwykle ironizują i wywyższają się, gdy ktoś puści im rocka. Z fali miałkiego, przesadnie egzaltowanego indie-popu nabijają się sympatycy cięższych gatunkowo, iście undergroundowych stylistyk – noise'u, drone'ów, bezkompromisowych prób garażowych. Z kolei dobijający pięćdziesiątki biznesmeni w garniturach, delektujący się po pracy smooth-jazzem, spoglądają na raperów jak na zwierzęta w klatce i pewnie nie raz wymsknie im się z ust tekst typu "jakże zepsuł się ten świat, skoro coś takiego uważa się dziś za muzykę". I tak dalej, i tym podobne. Chodzi o to, żeby się określić, zdefiniować, żeby odnaleźć swoją tożsamość i przynależność do pewnej szerszej grupy odbiorców, co z kolei zapewnia bezpieczeństwo. Normalka.

Skłamałbym mówiąc, że w swoim życiu takich grzechów nie popełniałem. Dziesięć lat temu, gdy dopiero wypływałem na szerokie wody dziennikarstwa muzycznego, pisanie negatywnych recenzji płyt znienawidzonych artystów było niezwykle ważnym aspektem przedstawienia się szerszemu gronu czytelników. Styl ten przejęliśmy z kolegami od internetowych recenzentów amerykańskich, dla których kolejność zawsze była taka – najpierw powiedzmy sobie uczciwie i wprost co jest złe, ponarzekajmy na mainstream, poużywajmy sobie na katastrofalnych piosenkach i płytach, a dopiero potem zaproponujmy krytykę konstruktywną, jakaś odtrutkę, remedium na złą politykę wielkich wytwórni i na fatalne gusta mas. Tą odtrutką jest oczywiście mało znany, ale jakże genialny zespół, który wprawdzie wydał swoją trzyutworową EP-kę w limitowanym nakładzie 200 egzemplarzy i generalnie ciężko go posłuchać, ale... jest genialny. Można ten schemat ganić i pastwić się nad takim snobizmem, chociaż ja akurat uważam, że każdy wiek rządzi się swoimi prawami i... uwierzcie, te zespoliki często naprawdę bywały genialne. Zresztą jest w tym coś logicznego – od tego jest recenzent, żeby wydobywać na światło dzienne zacne niszowe nagrania – zwłaszcza, jeśli niemiłosiernie zjedzie te ogólnie dostępne. Tyle, że nawet gdybym bardzo chciał, to dziś już nie mogę tego schematu realizować, bo... ewidentnie zła muzyka w zastraszającym tempie znika z medialnego horyzontu – jeśli wręcz już całkowicie nie zniknęła.

Coś interesującego wydarzyło się w minionej dekadzie na linii między muzycznymi wydawnictwami, a ich odbiorem prasowym, recenzenckim. Kolejne źródła opinii – gazety, serwisy, kolejni autorzy, blogerzy, krytycy – wszyscy zaczęli konsekwentnie ignorować złą muzykę. Także w Polsce. Mówię tutaj o niedorzecznie złej, niemożliwej do wybronienia muzyce – a nie tylko o piosenkach, które jednemu się podobają, a drugiemu nie. Mówię o zerze bezwzględnym w kategorii estetyki. Do pewnego momentu zabawne było znęcanie się nad brodatymi nu-metalowcami, długowłosymi weteranami art-rocka przebranymi za elfy, podstarzałymi nudziarzami z "radia Kalifornia" uprawiającymi tak zwane MOR, a szczególnie nad przaśnym metalem i prymitywnym komercyjnym popem. Tymczasem z biegiem lat nu-metal wykruszył się, weteranów art-rocka zaczęto traktować jak lekko świrniętych dziadków cierpiących na demencję, nudziarze od MOR okazali się wybitymi songwriterami, no a metal i komercyjny pop na różnych etapach lat dwutysięcznych spełniały niemalże role "zamienników" dla indie – w środowisku niezależnym obcowaliśmy z modą i na jedno, i na drugie – po trosze z nudów, ale także z powodu przełamania sztucznych barier, pozbycia się uprzedzeń i odkrycia ciekawej muzyki tam, gdzie nikt by jej się nie spodziewał. Co jednak najważniejsze – ta bezwzględnie zła muzyka przestała być traktowana poważnie tam, gdzie... poważnie traktuje się muzykę. Jasne, na świecie są miliardy zespołów i z pewnością większość z nich jest okrutnie zła, ale... Kiedy ostatni raz ktoś pisał o takim zespole na serio? Kiedy ktoś udowadniał, że taki zespół jest zły i to największe rozczarowanie roku? Otóż nikt się niczym nie rozczarował, bo nikt nie miał żadnych oczekiwań. Jeśli chodzi o zło, to nie ma o czym pisać. Są tylko najprzeróżniejsze odcienie dobra i przeciętności.

W rezultacie dziś, gdy chcę rzucić nazwą naprawdę karygodnie słabego zespołu, powszechnie uznawanego przez publicystów za istotne ogniwo sceny – to muszę się nagłowić. Ostatnio zastanawialiśmy się z kolegą jaki jest muzyczny odpowiednik najgorszego gustu kulinarnego z możliwych, czyli uwielbienia dla smaku hamburgera z McDonaldsa (podaję najprostszy, najbardziej uniwersalny przykład – chyba zgodzimy się, że to ostateczna referencja w temacie niesmacznego jedzenia). Kolega mówi – Limp Bizkit. Świetnie, ale kto w ogóle zawraca sobie dziś głowę Limp Bizkit? Czy ich tegoroczna płyta "Gold Cobra" (powrót po sześciu latach) będzie dyskutowana w gronie znawców podsumowujących rok 2011? Nie, nikogo to nie obchodzi – ewentualnie ktoś nominuje okładkę do nagrody dla najbrzydszej okładki roku. Sięgnijmy więc po Kings of Leon – czy tego chcemy, czy nie, regularnie goszczą w opiniotwórczych brytyjskich magazynach. Owszem, niespecjalna to kapela – chwilami takie Pearl Jam dla ubogich – ale przykro mi, nie jestem w stanie totalnie miażdżyć ich kawałków, bo są przeważnie mierne i nic więcej. Nie stwierdziłem szczytów zła, a "Sex on Fire" uważam w ogóle za świetny numer. Zdarza mi się pastwić nad przerysowanym, karykaturalnie egzaltowanym indie-rockiem "2.0" – teoretycznie nie znoszę ostatnich płyt Arcade Fire, National czy PJ Harvey. Decemberists i R.E.M. celowo nie posłuchałem! Ale to są hermetyczne waśnie środowiskowe. Bo oczywiście w skali uniwersum nie potrafię uczciwie stwierdzić, że wyżej wymienieni to okropni artyści – bo wcale nie są okropni. Są zmanierowani, drażni mnie ich kanonizacja, bywają czerstwi kompozycyjnie i męczący ekspresyjnie – ale to solidna, porządna wykonawczo i jednak oparta na zacnych fundamentach (wiem, że to o niczym nie świadczy – ale jednak) muzyka – w najgorszym wypadku przeraźliwie przeciętna, mizerna czy nudna. Z innej beczki – do niedawna symbolem wszelkiego zła w komercyjnym popie była osoba Will.I.Ama – i naturalnie, ciężko będzie mu poprawić swoją dotychczasową reputację. Ale niestety nic nie poradzę, że "Big Fat Bass" z płyty Britney "Femme Fatale" to znakomity kawałek. Wyliczankę można kontynuować bez końca.

A dobił mnie w tym temacie inny kolega, który pokazał mi ten oto klip z Justinem Bieberem:

Siedemnastoletni Justin Bieber, którego radosna twórczość przeznaczona jest dla jeszcze młodszych dziewczynek, to dziś symbol bezguścia, hasło-wytrych, którym otwieramy przepastne otchłanie złej muzyki. Żenującą tradycją stało się już dopisywanie w klipach na YouTube tekścików w rodzaju "ci, co zagłosowali na nie, są fanami Biebera". Ja nie słyszałem w całości żadnej piosenki Biebera, bo widzę, że na obecnym stadium jego kariery chodzi o buźkę i stado rozhisteryzowanych fanek, a nie o muzykę. Tym niemniej z powyższego filmiku wyciągam następujący wniosek – Justin Bieber jest muzykalny. Justin Bieber fristajluje DO RYTMU i rapując trafia w werbel, co na przykład wśród polskich raperów nie jest zawsze aż taką oczywistością. I wiem, że jeśli zaopiekuje się nim dobry producent, to za trzy, cztery lata, Justin Bieber może zająć wakat po Justinie Timberlake'u. Zupełnie nie zdziwi mnie, jeśli nagra swoje "Justified". Uprzedzając komentarze, zaznaczam – nie mam pojęcia kim jest Justin Bieber. Nie stałem się jego fanem, nie znam ani jednej jego piosenki, nie umiem zanucić, nic, zero. Ale widzę (a raczej słyszę), że z tego gościa może być kolejny wielki wokalista muzyki miejskiej. On sam pewnie na nic błyskotliwego nie wpadnie, ale powtarzam – dajcie mu świetnych producentów, a jeszcze się wszyscy zdziwimy, jak zmieni się krąg skojarzeń wokół nazwiska "Justin Bieber". Młodszym czytelnikom przypomnę, że przed rozpoczęciem solowej kariery, "Justin Timberlake" oznaczał apogeum obciachu i upadku przemysłu rozrywkowego. Wkrótce koleś stał się pupilkiem krytyki, zajął miejsce na pustym tronie Króla Popu, a jego – rzadko spotykane w tym biznesie – poczucie humoru to taki rozpoznawczy znak, który kojarzą chyba wszyscy, włącznie z maksymalnie alternatywnymi ortodoksami. Cud? Cud.

Skoro więc nawet dla Biebera jest nadzieja, to... gdzie szukać tej złej muzyki? Nie ma jej. Skala ocen uległa sprasowaniu. Może nie jest nam dziś dane obcować na bieżąco z legendami pokroju Beatlesów, Stonesów, Marvina Gaye'a, ABBY, Michaela Jacksona, Madonny i Nirvany. Ale z drugiej strony ekstremalnie zła muzyka albo zginęła śmiercią naturalną, albo funkcjonuje na absolutnych obrzeżach dyskursu i została zepchnięta do poziomu śmiesznych empetrójek. Nuda, panie. Nie ma się o co kłócić. Jasne, zawsze można polegać na geriatrycznym bluesie, na piosence kabaretowej i aktorskiej, wreszcie na szantach, ale... Czy ktoś będzie ich bronił? Ktoś aspirujący do wiarygodnych podsumowań, do pisania historii i syntez? Nie. Internet ma wiele wad i równie wiele zalet, ale jedno jest pewne – dzięki swoim archiwom bez dna, dzięki tej żywej kronice dziejów muzyki rozrywkowej, dziejów kultury – zdążył już nauczyć dziennikarzy, czym należy się zajmować, a co po prostu należy olać. Powstała dziwna sytuacja – kłótnie, polemiki i argumenty zeszły do skali mikro. Wszyscy świadomi melomani słuchają w gruncie rzeczy tego samego – a różnią się tylko tym, czego z tej puli przeznaczonej do słuchania słuchają z przyjemnością, często i co oceniają wysoko, a co znają "bo wypada" i mają o tym swoje zdanie, ale zupełnie ich to nie kręci. W dobie maksymalnego rozdrobnienia, wielości i wyżu informacji – taka puenta wygląda co najmniej paradoksalnie.
(Era Music Garden, 2011)