THE 1975

1975

"Girls"

Chłopaki z Manchesteru ogólnie zaimponowali mi szerokim spektrum inspiracji na swoim debiucie, ale od razu najbardziej trzepnął mnie po głowie ten oto numer, zgrabnie przywołujący niebieskooką świetność nowojorskiego Tigercity na ich sławetnej epce z białymi (dzikimi?) końmi na okładce. No i co, jest singiel? Jest singiel.
(T-Mobile Music, 2013)

I Like It When You Sleep for You Are So Beautiful Yet So Unaware of It

Nie sposób przemilczeć wątków ambientowych, post-rockowych, avant-popowych… A to chyba jest w tej płycie najdziwniejsze, że takie kwiatki obok grania w stylu Tigercity.
(2016)

A Brief Inquiry into Online Relationships

Chłopcy przeoczyli, że "Fitter Happier" tej dekady już powstało 7 lat temu. Gdyby w Gravity "wszyscy tam się rozjebali w 20. minucie filmu a reszta byłaby jakąś medytacją z ich dryfującymi szczątkami" (by Cliff Wednesday) i gdyby cały ten album był jak intro i jak "How to Draw"…
(2018)

Notes on a Conditional Form

James Blake, Kanye, 2-step, tech-house, Backstreet Boys, Sufjan, odrobina miększego shoegaze'u, "muzyka ilustracyjna" i ponownie echo "Tigercity w HD" jako pewna "zbiorowa pamięć" o syntezie "ejtisów" (których nie ma tu już dosłownie, ale pozostał ich nieuchwytny "duch"). Imponuje mi w tym rozstrzale nie tyle sam fakt "biało-albumowego" eklektyzmu, tylko że jakoś te elementy układanki pasują do siebie, tworząc choćby i osobliwą, ale jednak całość. Prawdopodobnie sporo pomaga dobór odpowiednich barw/soundów i ujednolicenie wszystkiego na poziomie miksu a nawet masteringu – że jak się CIURKIEM słucha, to nie ma wrażenia składanki. Oczywiście stoi za tym ogromny budżet, ale szanuję EGZEKUCJĘ. "Mnie nic nie bulwersuje" – to może być zarówno największa "wydmuszka" obecnie w muzyce pop, jak i najbardziej fascynujący, "odjechany" projekt w okolicach piosenkowego mainstreamu. I te interpretacje mogą koegzystować – dużo zależy od perspektywy, na analizy przyjdzie czas po powrocie do kraju, we will see what time will tell. Ogólnie mega TRAJEKTORIA, a następna płyta jak rozumiem ROZPIĘTA gdzieś między Can, Neu!, Kennym G i S Club 7 <palacz>
(2020)

N.A.S.A.

 

Spirit of Apollo (2009, hip-hop/pop) 4.8

Dwóch didżejów zaprasza takich gości jak David Byrne, Chuck D, M.I.A., George Clinton, laska z Cardigans, Tom Waits, raperzy z Wu-Tang, Kanye, ludzie z YYYs i wielu innych, a w rezultacie wychodzi im przyzwoita płyta imprezowa i nic więcej. "Nie mnie to oceniać", ale to chyba dowód, że nazwiska nie zawsze grają...

N.W.A.

Straight Outta Compton (1988)

Jezu, jesteście taką bandą frajerów, jeśli nie lubicie tej płyty. Przynajmniej N.W.A. muszą tak myśleć. Przynajmniej mogliby to mieć w jakimś tekście. Wiecie przecież, że oni rapują te wszystkie rzeczy na serio: że jak ktoś was będzie bił, to może będą właśnie oni, że ruchają laski w krzakach, że wciągają w chuj koksu, że kochają Jamesa Browna. To nie są żarty. Prawda, bando frajerów?

Tak, wszystko z tego co wyszło z ust tych kolesi – błyskotliwego tekściarza-ghostwritera Ice Cube'a, cartoonowego bon vivanta Eazy-E i niedocenionego metodyka MC Rena – oraz ich rozmaitych ziomków, należy traktować serio. Tak, to jest archetyp (gangsta rapu) – w ogóle i tego amerykańskiego. Ale N.W.A. to NIE są przaśne braggi, dla niewtajemniczonej publiki. To nie Oprah Winfrey Show. To nie MC Hammer. Straight Outta Compton jest dla ludzi, którzy słuchają hip-hopu. Począwszy od wizjonerskiej produkcji Dr. Dre, przez wszystkie namechecki, po wykrzywianiee samych form i konwencji (track o życiu na projektach, track o waleniu konia, diss, track okulturzee hip-hop, track imprezowy, całość jako DUŻY album pełen agresji i zmierzający we wszystkich kierunkach) debiut N.W.A. jest dziełem ludzi, których świadomość gatunku może wiązać się jedynie z miłością do niego. Nie zrozumcie mnie źle, wiele fragmentów rozbawi każdego, kogo śmieszy sranie, dymanie i nieporadność. Wiedząc co to Parents Music Resource Center jesteście jedynie na kompletnie innym poziomie interpretacji tego dzieła, fascynująco nihilistycznego w warstwie dźwiękowej i zwyczajnie szalonego w tekstowej. A pomijając już walory satyryczne – "Fuck the Police" to najlepszy imprezowy jam nagrany kiedykolwiek.

highlight – youtube.com/watch?v=aCAkHFavEdw (evocative moment: "About drinkin' straight out the eight bottle / Do I look like a muthafuckin' role model? / To a kid lookin' up to me / Life ain't nothin' but bitches and money / 'Cause I'm the type of nigga that's built to last / If you fuck with me, I’ll put my foot in your ass")
(2023)

 

N'SYNC

 

"Girlfriend"
A skoro o Justinie mowa, to meanwhile, w tym samym roku doszło do jego pierwszego spotkania z Neptunes. Williams i Hugo zrobili N'Sync jeden kawałek na ostatniej (jak dotąd – nie wykluczajmy triumfalnego powrotu) płycie boysbandu. Mike recenzując krążek nie wspomniał "Girlfriend". Spoko, mnie tu intryguje dziwna ambiwalencja: akustyczny, drapany riffik (znów, klasycznie, półtonowy zjazd) akustyka kłóci się pozornie z wokalnym performance'm zahaczającym o standardową imitację nastoletniego soul croonu. Wisienkę na torcie gra zaś orientalizujący jingiel w refrenie. Wrażenie zostaje dezorientujące – próba nadania odrobinę chorego wymiaru pozornie miałkiej i przewidywalnej chłopięcej śpiewce. Suma składników wystarcza.
(Porcys, 2006)

 

NADSROIC

 

Room Mist (2009, post-r&b) !6.7

Generalnie wysłałbym do internisty kogokolwiek, kto stoi za tym skromnym zbiorkiem miniaturek post-digi-fidget-avant-2step-r&b. Do internisty dlatego, że wpierw należy tu zdiagnozować przypadłość, a dopiero potem wysłać pacjenta na kurację. Na szczęście igraszki z muzyką to nie igraszki ze zdrowiem, więc czuję się zafascynowany tą laską, bo brzmi ona jak Uffie, która autentycznie ćpa i bzyka na lewo/prawo, a nie tylko o tym opowiada.

NARA LEAO

Dez Anos Depois

Słuchajcie, w tych rankingach dekady staram się raczej unikać kolekcji coverów. Nie tyle chodzi o rockistowską obsesję autorskości, co zwyczajnie interesują mnie raczej wykonania oryginalne i premierowe. Natomiast zasady są po to, żeby je czasem łamać, a w kategorii zawładnięcia totalnie kanonicznym repertuarem (pióra Jobima, de Moraesa, Buarquego...) dwupłytowe Dez Anos Depois ("dziesięć lat później") potrafi mnie solidnie oczarować. Po części dzięki ukradkiem gustownym, wieczornym aranżom – na kameralnym, paryskim LP1 odpowiada za nie "operująca z tylnego siedzenia" Tuca (zresztą nie tylko tu – bo w tym rankingu jeszcze powróci), a na nieco bogatszym, zarejestrowanym w Rio LP2 panowie Menescal, Eça i Duprat. Ale głównie jednak z powodu uroku wokalistki, która jakby nic sobie nie robi z KAMIENI MOLOWYCH bossanovy typu "Garota de Ipanema", "Chega de Saudade", "Desafinado" i innych WYCLEAROWANYCH tutaj łakoci – po prostu je interpretacyjnie oswaja. She's so cool.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=AXpRS_bcQmU (evocative moment: pierwsze wejście tekstu na tle chórku)
(2018)

 

NATALIE IMBRUGLIA

 

"Wrong Impression"
Na teledysku do "Wrong Impression" Natalie wykonuje trzy najbardziej w moim mniemaniu dziewczęce czynności, jakie można sobie wyobrazić: a) jeździ na rowerze zataczając "kółka"; b) ucieka przed falą na plaży (w rybaczkach!); c) obiera mandarynkę (no COME ON, czy może być coś słodszego, bardziej dziewczęcego?). Podobno jak Imbruglia była mała, to uważała się za potwora. "Nienawidziłam swoich grubych ust i ogromnych, wyłupiastych oczu". Aha. A ja staram wciąż się oszukiwać, że lubię tę piosenkę za coś innego, niż piękna twarz Australijki. Taki przymus? Nie. To tak jak nie reagować na urodę Hewitt. Przyklękniemy. Moda na Antypody? Niech sobie będzie. W czasach bez wirtuozów Natalie może być kimś. Dobrze wyglądają. I tyle.
(Porcys, 2003)

 

NATIONAL

 

High Violet (2010, indie rock) !3.9

Ludzie mówili mi: "sprawdź, a nie pożałujesz, zaskoczy cię to". Ludzie mówili: "wiemy Borys, że nie znosisz takiego grania, ale tym razem naprawdę warto - są natychmiastowe melodie i sporo konkretu". Więc posłuchałem. I teraz mam pytanie: dlaczego mnie wkręcaliście?

NEGATIVE GEMINI


"Bad Baby"

"Lubię muzykę, i to różną muzykę", "lubię ZESPOŁY, natomiast najbardziej lubię takie piosenki sentymentalne, piosenki Edyty Geppert...". Fajnie też kiedy piosenka jest jednocześnie ładna i tajemnicza, a w dodatku zawiera jakiś twist w bicie, soundzie czy produkcji. Ale to wciąż mało, żeby się wybić w powodzi nowej muzyki. Do tego potrzebuję jeszcze jakiejś ZADRY w melodii, która potem mnie swędzi. Takie "itch you can't scratch", do ukojenia tylko poprzez kolejny odsłuch. Wtedy kawałek ze mną zostaje.
(2018)

Tytułowy numer z epki sprzed dwóch lat to jak dotąd petarda w dyskografii Lindsey French. Hermetycznie gotycyzujący dream-pop z dwoma różnymi szkieletami rytmicznymi – future-garage'owym (do pierwszego refrenu) i post-punkowym (reszta). Tak mogłaby zabrzmieć Sky Ferreira produkowana jednocześnie przez Buriala i Elbrechta.
(2020)

 

NEGATYW

 

Paczateraz (2002)

Na debiutancki materiał Negatywu wszyscy wkoło czekali. Każdy z innych powodów. Jedni upatrując w śląskiej formacji następne objawienie gitarowego rocka w Polsce (po Myslovitz). Drudzy zaliczają się po prostu do zdeklarowanych fanów naszej fonografii. My natomiast, czekaliśmy na Negatyw z powodu Mietalla Walusia – lidera zespołu, który, jak pewnie pamiętacie, był współautorem zjawiska o nazwie Lenny Valentino. Zniecierpliwieni, w końcu otrzymaliśmy do rąk pierwszą płytę długogrającą Negatywu. I co?

Paczatarez zaczyna się od kawałka tytułowego, w którym psychodeliczne gitary spotkały transowy rytm, odrobinę chaosu i solidne rockowe granie. Jest to jedna z najciekawszych kompozycji na płycie; choć obfituje w kilka kontrastujących klimatycznie motywów, to podoba się jako całość. Czego nie można powiedzieć o piosence następnej, "Amsterdam". Równie dobrze może to być najsłabszy moment albumu: powtarzany w kółko obieg gitar (trzy banalne akordy), poparty mizerną, przewidywalną oprawą melodyczną i denerwującym śpiewem Mietalla, który swoją manierą kaleczy linię.

Co do tej sławnej maniery interpretacyjnej Mietalla. Ja nie mam nic przeciwko niej. Mało tego, sądzę, że chłopak ma prawo do specyficznego cedzenia słów, jeśli mu się to podoba. Przynajmniej odróżnia się od reszty rodzimych wokalistów (choć pojawiały się porównania do wczesnego Rojka, hm, czy ja wiem). Ale w ogóle trzeba odejść od jakichś stereotypów: trzeba robić tak, czy tak. Negatyw chce być zespołem niezależnym i takie prawie-mówienie pasuje do wizerunku, do koncepcji. Czasem, jak w "Lubię Was", rzeczywiście wkurza, ale może o to chodziło?

Lepiej tymczasem prezentuje się numer "Na Mojej Twarzy", z interesującym, jakby skrytym drugim dnem. "Dziewczyny Nie Palcie Marihuany" wyróżnia się głównie fajną zwrotką, gdzie Mietall opowiada, co robił, jak miał lat sześć, szesnaście i czego chce teraz, mając lat dwadzieścia parę. "Mleko" wydaje się trywialne, lecz już taka "Czwarta Rano" lub "Zaczarowany Świat" (gdzie Mietall przypomina głosem młodego Kazika) przyjemnie rozwijają harmonie i kołyszą senną, ale powiedzmy to, monotonną atmosferą. Takie nudnawe pasaże mogliby usunąć, a zastąpić je bardziej zdecydowaną (w sensie tematów, nie brzmienia) jazdą.

Nie będę oryginalny, jeśli poświęcę trochę miejsca kwestii gitar w odniesieniu do Negatywu. Jeden z moich kumpli nawet ukuł tu określenie "akustyczna z delayem", ale nie tylko to zwraca uwagę. Kolesie (a przede wszystkim Darek Kowolik, odpowiedzialny za te cuda) mają sporo pomysłów, by aranżować swą muzykę jednorodnie i wielobarwnie zarazem. Różne patenty stosują i daje to nieraz zbawienny efekt, biorąc pod uwagę całkiem podobne w sumie melodie kolejnych piosenek. Pod tym względem Negatyw przypomina Radiohead z pierwszej płyty; tam też gitary były atutem podstawowym.

Jasne, do głowy przychodzą też inne odniesienia. Jak Pixies, do których inspiracji zespół się przyznaje, w świetnym "Jesteś Jaki Jesteś". Jak trochę Nirvany circa Nevermind we frapującym "1978". Jak wreszcie wczesne The Cure w zdecydowanie najlepszym na Paczatarez brylancie "Na Mojej Ulicy". Mietall znów melodeklamuje swój najlepszy tekst, podczas gdy pozostali muzycy czarują słuchacza grą kolorów. Rozwiązania akordowe zwykle cieszą mnie najbardziej i "Na Mojej Ulicy" kombinuje najpiękniej. To jest zadanie dla Negatywu: więcej takich dojrzałych pereł.

Zgadza się, jest nieco zbyt zwyczajnie na rewelację. Ale zaraz, zgadza się, jest to ich debiut! Mogą jeszcze wiele namieszać. Jak dotąd prezentują się całkiem przyzwoicie. Mają ochotę do gry, przebija przez nich talent, wszystko zatem przed nami. Zobaczymy w którym kierunku Negatyw podąży i myślę sobie, że to jedna z najciekawszych zagadek najbliższych miesięcy.
(Porcys, 2002)

 

NELLY

 

"Hot In Herre"
Do gościa o ksywie Nelly przypięto etykietę "ten z plastrem na mordzie" i zasłużenie, bo gówna typu "Dilemma" chwały mu nie przynoszą. Lecz jeśli szukać najbardziej charakterystycznych, one-of-its-kind produkcji Williamsa i Hugo, to prędzej czy później znajdziemy się koło "Hot In Herre". Głupawość i genialność tego kawałka zarazem. Kraksa "poważnego" podkładu (stojące piano, plamy basowe) i młodzieńczego spontanu – no bo rozwala melo-rap, który symultanicznie spełnia warunki regularnej nawijki, jak i pomyka wedle wszelkich prawideł wokalistyki nowoczesnej, hej! A do tego Nelly pieprzy takie farmazony, że się w głowie nie mieści. "It's gettin' hot in herre / So take off all your clothes"? I odpowiedź laski – "I am gettin' so hot, I'm gonna take my clothes off". Legendarność tego call & response o niczym. Tiga niedawno kowerował, a świadczy to o tej samej zależności, co pisałem w ostatnim zdaniu o #10.
(Porcys, 2006)

 

NELLY FURTADO


Loose (2006)

Warszawa, 20 sierpnia 2006
Panel dyskusyjny na temat nowej płyty Nelly Furtado "Loose" – zapis:
 

Moderator: Witam wszystkich i zapraszam do dyskusji. Zacznijmy od tego że to trzecie wydawnictwo w dorobku Kanadyjki portugalskiego pochodzenia.

Osoba 1: Kanadyjki? To ja nie wiedziałem tego jakby.

Moderator: Dziwnym nie jest, skoro większość wybitnych Kanadyjczyków bierze się zwykle za przedstawicieli innych narodowości. Z pobliskiego koszyka chociażby? Neil Young – przecież konserwatywne południe Stanów. Joni Mitchell – hippie ballad shit, Kalifornia. Leonard Cohen – egzystencjalna poezja z NY. Znana sprawa. 

Osoba 2: Furtado wygląda jak standardowa Latynoska i tak się ją uznaje.

Moderator: Na tym nowym krążku widać wyraźny zwrot w estetyce reprezentowanej przez artystkę, co państwo o tym sądzą, słucham. 

Osoba 1: No są wyraźne zmiany. To jest z pewnością ciekawe i na plus. Do tej pory traktowałem poczciwą Nelly jako typową gwiazdkę pop z telewizora, wpadającą jednym uchem, wypadającą drugim. "I'm Like A Bird", ta naiwna słoneczna balladka, to kwintesencja przeszłego wizerunku dziewczyny – niewymagającej, słodkiej, niepewnej siebie, bez charyzmy i charakteru. Ale w nowym wcieleniu laska ma charakter, a nawet charakterek, nawet rodzaj pazurka. I myślę, że sporo pomógł jej w tym Timbaland, niezwykły producent, który wywiera zawsze wielki wpływ na solistki z którymi pracuje – by wspomnieć tylko Missy i Aaliyah. Brawa dla owocnej kolaboracji i przeobrażeń na gruncie muzycznym – od mdłych śpiewek do rasowych bangerów r&b. 

Osoba 3: Sekundę, ale po kolei. Zacznijmy od tego, że Furtado to zupełnie inny rodzaj postaci niż schematyczna "panienka", którą wytwórnia ubiera w ciuszki, narzuca zdanie producentów i napisane przez kogoś piosenki, zmusza do śpiewania "gotowców" i tak dalej. Jest to mega utalentowana i zdolna kobieta, multiinstrumentalistka, kompozytorka i autorka, a że robi w popie, to już kwestia jej prywatnych preferencji. Zaprzeczenie szufladki "Britney", tylko mało kto o tym wie. 

Osoba 2: Błagam, nie żartujmy. Właśnie label dokładnie zaplanował każdy detal w promocji tej nowej płyty... Czysty biznes, mainstream... 

Osoba 3: Nie, ale nie przerywaj mi. Właśnie chciałem... 

Osoba 2: Ale przepraszam, my jesteśmy na "ty"? 

Moderator: Panowie, proszę... 

Osoba 1: Widzę że pan numer 2 bardzo się przejął swoją misją oświecania społeczeństwa że pop jest niedobry, hihi. 

Osoba 3: No ale właśnie zmierzam do konkluzji, że się rozczarowałem, bo dla mnie Loose to sztuczny konstrukt, na każdej płaszczyźnie. Dla mnie Nelly Furtado to jest dziewczyna siedząca z akustykiem przed mikrofonem. Mam w domu Whoa i Folklore i taką Nelly lubiłem, a teraz nie dość że szefowie kazali jej być na siłę wyzywającą niunią, to jeszcze zaingerowali w stylistykę, gdzie to pogięte r&b kompletnie do niej nie pasuje. Z takich rzeczy to ja naprawdę wolę Missy... 

Osoba 2: Ten sam szajs, zwykły popik, muzyka dla wykastrowanej wrażliwości... Niezależnie czy wczesna Nelly, czy nowa Nelly, czy jakaś Missy Srissy – nie da się tego słuchać i już! 

Moderator: Nie, ale pan troszkę niemerytorycznie teraz powiedział. 

Osoba 1: Rzeczywiście, mimo walorów muzycznych, coś jest w tym o czym wspomniał pan 3. Chodzi mi o image i promocyjne patenty przy nowej płytce. Istotnie, firma fonograficzna najprawdopodobniej byłaby bardziej zadowolona z noty 6.9 w recenzji Porcys niż z 10.0. Może nieco przesadzam, ale analiza SWOT wykazała zapewne potrzebę akcentowania i eksponowania wątków seksualnych w promocji. Nelly nie jest ani pięknością, ani gorącym kociakiem, ani "twardą sztuką" – a dokładnie tak przedstawia się ją w klipach, na zdjęciach i w wywiadach. W tym wszystkim ona sama czuje się chyba nieco skrępowana, bo to nie ten typ dziewczyny po prostu. Te liryki o uwodzeniu facetów, to sprawia że czuję się zmanipulowany. 

Moderator: Lecz okazuje się, że ta misterna strategia przyniosła wymierny rezultat – miliony sprzedanych egzemplarzy mówią same za siebie. Erotyzm i zmysłowość idą jak świeże bułki. Takiego sukcesu Furtado jeszcze nie doświadczyła. A więc działanie wyłącznie marketingowe, w domyśle z założeniem komercyjnym? 

Osoba 1: Pewnie stąd cały cyrk, bo Folklore było porażką z punktu widzenia popularności i tym razem warunkiem wysokiego budżetu była metamorfoza wizerunku. Łatwe do rozgryzienia. 

Osoba 4: Heh, tak przysłuchuję się tej wymianie opinii i przyznam, iż nieco się skonfundowałem. Troszkę nie wiem o co panom chodzi za bardzo. Znaczy rozumiem że uprzedzenia, ale czy ktoś tu w ogóle słuchał muzyki z omawianej płyty? Bo pomijam już, że bycie zmanipulowanym zakłada z góry pozycja odbiorcy popkultury – która jest jedną wielką manipulacją i jeśli komuś się to nie podoba, to niech idzie gdzie indziej. Pomijam też, że dla mnie te momenty w których Nelly zgrywa "teasera" są na maksa przekonujące i wiarygodne. Serio, posłuchajmy "Promiscuous", z tą rapowaną, zainscenizowaną "rozmową" z Timbą. Lala jak się patrzy, konkretny imprezowy podryw. Ale MUZYKA panowie. Tu są wielkie utwory! 

Osoba 3: No jakie wielkie utwory. 

Osoba 4: Pierwsze cztery tracki to majstersztyk! Miazga! Zapowiedź arcydzieła! Każdy następny rzuca nowe wyzwania i podnosi poprzeczkę w zakresie avant-r&b. Najpierw przyczajony, mroczny opener "Afraid". Linia melodyczna od 0:35 – słabe? Kompletnie nieprzewidywalny rozwój, od klaustrofobicznego electro, przywołującego na myśl tegoroczne dziełko Knife, po spontaniczny refren na głosy a capella. Potem single których komentować chyba nie muszę, bo ciężko raczej znaleźć na Ziemi kogoś z dostępem do radia czy TV kto ich nie zna. "Maneater" to kwintesencja 2006 w muzyce, synkretyczna summa osiągnięć popu po dzień dzisiejszy, zmieszana w shakerze i podana jako bezkompromisowy, żrący koktajl z narracją o tym, że "bo to zła kobieta była". Kiedy ostatnio tak absurdalnie dziwaczne i ryzykowne numery okupowały listy przebojów? Legendarny, wybity w miksie, syczący otwarty hi-hat to już w tej chwili jeden z najbardziej kultowych "smaczków" dźwiękowych XXI wieku. W ogóle partia bębnów. Timbaland jest geniuszem. Jeśli jakiś kawałek z 2006 zostanie z nami na lata, to właśnie ten. 

Osoba 1: Fakt, wybitna rzecz ten "Maneater". Btw na Porcys za mało dali w playliście. 

Osoba 4: Nie ale ten kolo już nie trafił z oceną "Hollaback Girl" rok temu, więc to chyba nie jego działka troszkę. Tam zdaje się zresztą nikt nie traktuje go poważnie. 

Osoba 3: Bzdury, Timba skończył się dawno. A przynajmniej obniżył teraz loty i to znacznie. 

Osoba 4: E tam, może generalnie obniżył, aczkolwiek potrafi być w formie kosmicznej, co potwierdza kolejny "Promiscuous". Gdyby gościu od felietonu o Neptunes na Porcys pisał podobny o Timbalandzie, to oba te hiciory musiałyby się znaleźć co najmniej w dwudziestce. A po "Promiscuous" wchodzi najbardziej eksperymentalny fragment albumu, "Glow". Gęsty syntezator i fałszywa harmonia wokalna znów pogłębiają pokrewieństwa z Silent Shout, zmierzając do adekwatnych, neurotycznych mostków. Tak by Knife obecnie wyglądali, gdyby zdradzili techno dla r&b. Wstrząsające. Pierwszy kwartet piosenek to potęga. Wydać je na EP-ce i lista dekady dla mnie. Taki przedział zapowiadają; szkoda że potem jest już słabiej. 

Osoba 1: No właśnie, bo nie ulega wątpliwości że otwarcie wymiata, ale później zdarzają się wpadki. A porównanie z Knife nieco na wyrost imho. 

Osoba 4: Wcale nie. Mam więcej dowodów na sens tej tezy. Weźmy edycję ścieżek wokalnych, jakieś zabiegi na głosie, traktowanie ich jak środka wyrazu. Podobne do tego co Dreijerowie robią. A po "Glow" wpierw jest "Showtime", zwiastujące w gustowny sposób przejście do delikatniejszych klimatów. 

Osoba 1: Zgoda, miłe, lecz od "No Hay Igual" zaczynają się właściwie wypełniacze. Tradycyjnie płyta commercial-popowa nie umie utrzymać równego wysokiego poziomu. 

Osoba 3: Otóż to! Co to ma być, jakieś niedokończone mierne szkice z kajetu Timby ("Wait For You"), zwrotki bez refrenów ("Say It Right") oraz zwłaszcza niewyobrażalnie błahe i puste hollywoodzkie pieśni o niczym ("All Good Things", "In God's Hands"), okraszone fatalną próbą powrotu do południowych korzeni (wykonany w języku Luisa Figo duet z Juanesem "Te Busque"). Bleee. 

Osoba 1: Te smęty to w ogóle nie jest robota Timby. Aha, a propos duetów, to w "All Good Things" miał śpiewać Chris Martin z zespołu Coldplay, ale jego wytwórnia się nie zgodziła, czy coś. 

Osoba 3: On to nagrał tylko potem ta wersja nie weszła. W ogóle jakieś złe decyzje personalno-materiałowe wyczuwam tu intuicyjnie. Neptunes mieli robić bity, Scott Storch miał kręcić swoje wałki na boku. Coś nie wyszło, a biorąc pod uwagę filler w trackliście, robi się żal. 

Osoba 4: Panowie, ale zapomnieliście o najlepszym z perspektywy fana klarownego popu kawałku Loose, a mianowicie "Do It"! 

Osoba 1: A racja, wiadomo. 

Osoba 4: Normalnie cukierkowy chart z 80s się kłania, Paula Abdul circa "Straight Up" albo Madonna circa Like A Prayer. Przeurocze melodyjki, romantyczny przekaz, cudeńko. 

Osoba 1: Basement chcieliby to mieć na nowej płycie! 

Osoba 3: Nie no jest parę przebłysków, ale za mało żeby mówić o udanej całości. 

Osoba 4: I tu tkwi właśnie paradoks tego krążka! Dawno już nie napotkałem tak nierównego materiału, do którego jednocześnie tak chciałbym wracać i jest tak elektryzujący. 

Moderator: Drodzy panowie, zbliżamy się do końca naszego spotkania. Poproszę o krótką puentę od każdego z was. 

Osoba 1: Fajnie, że Nelly poszukuje, drąży i sięga po ambitniejsze rejony popu. Wyszło jej to na dobre, tylko ta poza "żylety" jej nie do twarzy... 

Osoba 2: Słabizna do kwadratu. Dajecie się panowie nabierać na tanie chwyty jakichś ludzików w garniturkach którzy próbują wami sterować. Winszuję. Nie wiem skąd się znalazłem na tym focusie. 

Osoba 3: Wolę wczesne nagrania Nelly. Są bardziej spontaniczne i prawdziwe. Tutaj niby widać jakiś koncept, ale to jest na siłę. 

Osoba 4: Płyta ma momenty rzeczywistej awangardy w świecie komercji. Timba daje radę jak dzik. Są mielizny, ale ostatecznie minusy nie przesłaniają mi plusów, z których najważniejszym jest fakt, że Looseto rzadko w tych czasach spotykana, fascynująca wolta estetyczna w świecie ugruntowanych i skostniałych systemów komercyjnego popu. Respekt. 

Moderator: Czy mogę uznać te wypowiedzi za konsensus? Dziękuję panom, dziękuję państwu i zapraszam na następne odcinki cyklu. Dobranoc.
(Porcys, 2006)

Haha. To dopiero był koncert. "I'm Like A Bird", "Turn Off The Light" i... rzeczywiście w trzecim kawałku, jak sobie tego życzyła Kanadyjka, zgasły na scenie światła, a z nieba w jednej chwili lunęło jak z wiadra. Deszcz atakował z boku i przez to wywołał panikę wśród kilkudziesięciu tysięcy fanów. Pół rocznego budżetu miasta doznań poszło w... Różnica między Open'erem 2007 a Furtado 2008 jest taka: Open'er był śmiercią z wykrwawienia, a Furtado – nagłą śmiercią od strzału w środek głowy. Zostałbym na powtórkę następnego dnia, ale po pierwsze z biletów "co mi zostało" (salon damsko-męski w Misiu), a po drugie rankiem przemoczeni i jak niepyszni wróciliśmy czym prędzej do Warszawy. Do domu przywiozłem torbę mokrych i ciężkich od wody ubrań. Super.
(Offensywa, 2008)

Nelly Furtado
11 lipca, Poznań

Nie ma żartów – ja podczasu tego plenerowego, dziesięciominutowego "koncertu" zniszczyłem buty, które bardzo lubiłem. Zajebiście śmieszne – tylko że nawet sam James Bond nie znalazłby wyjścia z sytuacji, bo po prostu tak chlusnęło z nieba, że zanim się wyindywidualizowaliśmy z wielotysięcznego tłumu, to było już po moich butach. Nie dało się literalnie *nigdzie* schować. Nie przeżyłem wcześniej takiej ulewy. Armageddon jest blisko, przyjdź na Maltę na Nelly Furtado.
(Porcys, 2009)
 

NICKY SPARKLES

 

"It's Your Life"
O samej postaci Sparklesa "dużo nie wiemy", ale szybki research pozwala połączyć kropki: koleś jest z Los Angeles, brzmi jak Nite Jewel w spodniach, wydaje w labelu Nicolasa Jaara, a klip zrobiła mu Geneva Jacuzzi. Cytując komentarz z YT: "how much more can we exhaust the 80s? Michael Jackson and Howard Jones made a butt baby, good to know…". Cóż, jak widać MOŻNA. edit: zdaje się, że gościu naprawdę nazywa się Nicholas Schneider i działa też w grupie Splash, która 2 lata temu miała taki fajny kawałek "Ever Before". Ale ten świat mały.
(2014)

 

NICO

 

Chelsea Girl

Uprzedzając pytania i wątpliwości – żeby się komuś nie wydawało, że ja lekceważę Marble Index. "Lekce nie ważę" (reakcja Różalskiego tu – https://www.youtube.com/watch?v=wc7-WLOsims&t=3m13s), nikogo lekce nie ważę, tu nie można powiedzieć tak. Solowy sofomor Päffgen wyceniam wysoko – to kawał hiper-oryginalnego, bezkompromisowego ARTU, którego faktycznie można się przestraszyć, w pozytywnym znaczeniu. Zresztą do końca walczył w repasażach o awans na tę listę. Ale debiut to najbardziej przyjazna, najcieplejsza w odbiorze płyta z całego dorobku Niemki – i zwyczajnie sięgam po niego częściej. Do dziś nie kumam, dlaczego Christa tak nienawidziła tych aranżacji – kontrast między jej beznamiętnym, lodowatym, germańskim śpiewem, a ciepłem milusich piosenek napisanych przez plejadę ówczesnych kompozytorów (Dylan, Jackson Browne, Tim Hardin) niezmiennie intryguje, niczym bajka z potencjałem na gotycki horror, ale bez mrocznej kulminacji. Na swój sposób to całkiem "prawilna" odnoga dyskografii VU – parę numerów sygnowali Reed, Sterling Morrison (w tym uzależniające, zainspirowane filmem Warhola "Chelsea Girls") czy Cale, a całość produkował Tom Wilson. Spektrum repertuarowe dyskretnie sięga od kameralnego folku, przez altówkowo-flecikowy avant-pop, po nawiedzony art-rock po linii Velvets. Żaden więc sabotaż, a jedna z pierwszych undergroundowych "superprodukcji" przy udziale bezdyskusyjnego dream-teamu, z którego dalej ostanie się u boku Nico tylko Cale – ale za to z jakim efektem.
(2017)

Desertshore (1970)

"Tortury tortem", gdzie jednak zawsze wciąga "atemporalność". Niczym na wydanym miesiąc wcześniej Starsailorze Buckleya, głos Niemki to medium podróżujące w czasie, oferujące vibe tyleż antyczny, co gregoriański, inspirujące później gotyk, industrial i apokaliptyczny, pogański "neofolk" (think Angels of Light), ale też koszmarne eksperymenty Diamandy Galas czy nawiedzone postaci typu Antony. Die hard fani VU traktują ten materiał jak świętą odnogę dyskografii zespołu, bo aranżacyjnie i produkcyjnie odpowiada ZAŃ Cale. Aczkolwiek na żadnej płycie Velvets nie pojawia się fragment tak "creepy", jak przerywnik "Le Petit Chevalier" lekko sfałszowany przez ośmioletniego synka Christy, Ariego Boulogne'a. Piccolo Coro dell’Antoniano to nie jest.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=BCDiAHGWlDE (evocative moment: "theeeeir hands are oooold, theeeeir faces cooold")
(2018)

 

NICOLAS JAAR

 

Space Is Only Noise (2011, experimental techno) !5.8

Otwiera zachęcające wiosłowanie niczym z "Im Glück". Potem następuje niemal godzinna mozaika odrzutów, obrzynków, resztek z eksperymentalnych albumów techno minionej dekady (deklarowany wpływ Vilallobosa), jednocześnie zestawialnych z niemrawością takiego Blake'a. Najlepiej bronią się ambientowe wprawki, bo sprawiają wrażenie osieroconych, porzuconych i jest w tym coś tkliwego.

 

NICOLE SCHERZINGER

 

"Rio (Caress Brazilian Remix)"
Pomijając absurdalną "okazję" do przerobienia kultowego hymnu Duranów (nowa linia kosmetyków, WTF?), pojawia się fundamentalne pytanie o sens coverowania jako kategorii. Znam takich, co dissują każdą formę brania się za obce, już wyeksploatowane pieśni. Ja podchodzę do tej kwestii łagodniej, aczkolwiek sięganie po cudze kawałki na etapie kariery gdy ma się na koncie ledwie jeden wydany album budzi moje spore wątpliwości (Muchy, I'm looking at you). Głównie jednak preferuję opracowania kreatywne, wnoszące coś do materiału pierwotnego. Tymczasem tu, kompozycyjnie, jedyną różnicą jaka rzuciła mnie się na uszy jest zachowanie stałej podstawy basowej w refrenie (oryginalnie bas podąża za akordami). Reszta bazuje na tym, że Nicole jest wyjebistą niunią, przesadnie aż reprezentacyjną w klipie. I owszem, gdybym zobaczył Scherzinger śpiewającą na żywca "Rio" w takim stroju jak pokazuje ją teledysk (parafrazując Nowo, ludzkość ma niewiele więcej do zaoferowania w temacie seksownego ubioru 29-letniej kobiety, przynajmniej z mojego punktu widzenia), w odległości pięciu metrów ode mnie, a w dodatku (parafrazując moderatora Waśkę) ze zniewalającym uśmiechem skierowanym ku niżej podpisanemu, to może istotnie bym tę wersję polubił. Ale dopóki to się nie stanie, to (parafrazując klasyka) NIE NAZYWAM SIĘ RIO I NIE TAŃCZĘ NA PIEPRZONYM PIASKU.
(Porcys, 2006)

Killer Love (2011, pop) 2.8

8>< zdjęcia w książeczce.

 

NILSSON

 

Aerial Ballet

Powód dla którego ten szwedzkiego pochodzenia amerykański "piąty Bitels" (...jeden z wielu) nie zmieścił się w moim top 100 ulubionych songwriterów jest prosty. Otóż miałem tylko 100 miejsc, a Harry zwykł demonstracyjnie przedstawiać się bardziej jako "singer" niż "songwriter" ("muzycznie bardziej party niż tura..."). Bo któż inny wydałby w karierowym peaku kolekcję cudzych pieśni (Nilsson Sings Newman), jakby deprecjonując i usuwając w cień własne skillsy kompozycyjne, a eksponując umiejętności wokalnej interpretacji i sprawnego plumkania na fortepianie. Nie wspominając o tym, że nawet na swoich słynnych albumach w rodzaju Schmilssona facet zostawiał aż 30% materiału na covery, które zresztą często promowały wydawnictwo (casus "Without You").

Aerial Ballet też pilotowała przeróbka, nieśmiertelna wersja "Everybody's Talkin'" Freda Neila, zajechana jako "piosenka z Nocnego Kowboja". Ale poza tym to najbardziej autorska płyta w dorobku Nilssona, zarówno muzycznie, jak i literacko. Balansuje tu on między gorzkimi tekstowo wprawkami kabaretowymi, mccartneyowskim "musicalem wagi lekkiej", sunshine popem, surrealistycznym "jodłowaniem" zaadaptowanym potem przez Roberta Wyatta, czy nawet bossanovą (sielankowa miniatura "The Wailing of the Willow"). Z wymieszania tych tropów stopniowo wyłaniał się świadomy styl, który zapewnia Nilssonowi miano ojca chrzestnego niemal wszystkich pianistycznych badaczy alt-sophisti, od Jeffa Lynne'a, przez Elliotta Smitha, aż po naszą Małgolę No.
(2017)

 

NINA SIMONE

 

Wild Is the Wind

Dorobek Niny – czarnej, zaangażowanej, niosącej krzyż tyleż osobistych, co zbiorowych katuszy – doskonale pasuje do aktualnego "tryndu" w anglosaskim dziennikarstwie muzycznym. Po tym głośnym eseju Christgaua na konferencji MoPop Pop, amerykańscy i brytyjscy autorzy jeszcze bardziej niż dotychczas prześcigają się w bezpośrednim upolitycznianiu muzycznych aktywności na każdym szczeblu – przekazu, estetyki, gestu. Ja rozumiem, że Trump, że Brexit. Ale redukowanie Simone do etosu walki afroamerykańskiej społeczności o lepsze jutro "to jest jakieś kurwa... nieporozumienie". Albowiem na gruncie samej estetyki to mega intrygujący KEJS – nikt do końca nie wie, co ta kobieta grała i śpiewała. Brak jej w niektórych jazzowych leksykonach, a etykietki typu "soul" czy "r&b" to chyba "za kolor skóry". Może więc Eunice Waymon stworzyła własny genre, rodzaj autorskiej gospel-liryki z poważkowym zapleczem, opartej głównie na charyzmie interpretacyjnej. Jej najmocniejszy album od-deski-do-deski, na papierze kolekcja odrzutów, to zestaw ballad, które nigdy nie są przesłodzone dzięki niepowtarzalnemu, cierpkiemu wibrato w głosie z tym jakby wrodzonym bólem. Zakładam, że sławne covery m.in. Bowiego, młodego Buckleya ("dzień dobry... młody Bi") czy Dulliego wzięły się właśnie stąd.
(2017)

 

NIWEA

 

01 (2010, electronic/spoken) !4.5

Nivea, ja znam - laska ma dzieci z Lil Wayne'em i The-Dreamem. "Laundromat" spoko granie. No.

 

NO DOUBT

 

"Hell Good"
Ponoć w ścisłym znaczeniu Neptunes nie produkowali tego numeru, a ledwie go współ-napisali. Tak czy siak wymienia się go w ich dorobku i słusznie. Po pierwsze stanowił inaugurację ich okresowego romansu z Gwen, który w przyszłości miał zaowocować iskrą geniuszu. Po drugie, dla osób nie przepadających (ostrożnie ujmując) za "Don't Speak" czy "Just A Girl" (czytaj: dla mnie) "Hell Good" jest dowodem na sensowność tej spisanej na straty kapeli. Kwadratowy digi-funk-pop ewoluuje w refrenie do relatywnie ostrych wyładowań. Mostek do bólu Neptunesowy i cała otoczka instrumentarium także. W gąszczu komputerowo przetworzonych bleepów Stefani powoli odnajdywała w sobie cyniczną meta-celebrity.
(Porcys, 2006)

 

NON-PROPHETS

 

Hope (2003)

Pochodzący z Rhode Island kabalistyczny, freakujący Sage Francis jest przeciwieństwem stereotypu współczesnego rappera i to głównie chciałem wypunktować w swojej publikowanej ponad rok temu recuni jego solowego debiutu, wymiatającej spowiedzi Personal Journals. Płyta, wprawdzie nacechowana intensywną osobowością twórcy, była przede wszystkim niesamowicie mocna od strony muzycznej. Gdy zaś mówię "strona muzyczna", nie odnoszę się do standardowego podziału na "flow" i "beat" w hip-hopie. Francisa, równolegle frontmana grupy AOI, w istocie interesuje "muzyka", a nie "podkłady". Posłuchajcie "Message Sent", "Broken Wings" lub "The Strange Famous Mullet Remover". Nie o to chodzi, że te numery miały dobre podkłady. To były zajebiste, hojnie udźwiękowione i zajmująco rozprowadzone utwory, gdzie zaangażowana emocjonalnie nawijka Sage'a ustalała hip-hopowy status. "Black Sweatshirt" bez rytmicznej gadki uszłoby za instrumentala Nightmares On Wax. Szeroki wybór kilkunastu producentów przyniósł zdywersyfikowane oblicze stylistyczne, od smutnego lo-fi przez ol-skool po funky jazz.

Joe Beats, bliski współpracownik Francisa od lat, realizował tam zamykające całość, poetyckie, melancholijne "Runaways". Sunąca jak "fortepianowa ballada z duszą i smykami", ta reminiscencja zaprzepaszczonych dni w niczym nie zapowiadała brzmienia następnej kolaboracji duetu Non-Prophets, w którym Beats odpowiada za oprawę tekstów Sage'a. Poprzedzone paroma singlami pierwsze regularne dokonanie Non-Prophets Hope to znacznie mniej bogata, uboższa zwłaszcza w barwy propozycja. Za to zwarta, skoncentrowana, skonkretyzowana. Bity są naprawdę "bitami" i ich repetytywność dla ucha zauroczonego malarskością Personal Journals pogrywa drażniąco, nawet sporadycznie denerwująco. Ale w żadnym momencie trwania Hope nie nudzi. Wręcz odwrotnie: gęstość faktur przyciska do ziemi, formalna składność przytłacza i imponuje. No i bez przesadyzmu, Sage nakręca wcale przyswajalnie, bo ma on rzadkie wśród kolegów wyczucie tonu, co na Personal Journals było widać wprost, ale tu nadal przewija się jako wyróżnik.

Panowie startują od tajemniczego intra z mrożącą księżycową wibracją i podniosłym monologiem para-religijnym przechodzącym płynnie w firmową skreczową zajawkę prezentującą skład: "Ladies and gentlemen... Non-Prophets... Hi, I'm Joe Beats… This is Sage Francis". Już przy "Any Port" wkraczamy w krainę chwackich, zagrzanych wątków i wyczesanych opowiastek. Podróżniczy, zafrasowany motyw kapitalnie współgra z indosującą, godną zaufania i respektu przemówką. Natomiast klasa tandemu polega też na tym, jak doskonale się rozumieją bez słów i jak Francis wtapia się w taflę bitu który sporządzi Joe. Takich trzech jak ich dwóch to hip-hop nie miał ani jednego od czasu De La Soul. Może eksadżeratuję, lecz wniknijcie w intrygujące, instynktowne pod-napięcie wybijającego się z zestawu "Spaceman". Elektryczne pianino plumka jak rozhuśtany przekaz alfabetem Morse'a. Głos Francisa kursuje pomiędzy, zwinnie i symbiotycznie. Gwarantuję, iż osobliwe "they like me now" zapadnie na dłużej. Drugi piękniś to kojące easy-listening outro, gdzie po kilku sekundach pauzy ukryto track bonusowy. Ten również operuje jazzowym, na kawiarniany sposób, samplem i kontrastującymi wstawkami rytmicznymi. Mistrzowsko.

Teraz tak: spece najprawdopodobniej was omamią, że Hope przebija z łatwością Personal Journals. To nie do końca prawda. Ustalmy, że Hope jest płytą stricte hip-hopową. W tym kontekście określanie Francisa mianem rapowego odpowiednika "emo-core" mija się trochę z celem. Journals jawiło się eksperymentem na formule. Pamiętnikowy, rozczulony styl fabularny Francisa upoważniał do takich paralel. Obecnie gość udowadnia że jest "twardy". Więc z punktu widzenia szarpidruta, ehm, wygrywa solowy Sage. Ponadto, są irytujące elementy. Namolne "So what you want, Sage?" i spellowanie nazwy projektu we "Fresh" na szczęście kolesie równoważą jakże radosnym dla miłośników Beastie Boys cytatem z Paul's Boutique, nieznacznie nadgryzionym pod koniec: "I'm a writer / A poet / A genius / I know it / I don't buy chiba / Oh my wit". Ale chwilę później "Mainstream 307" nawiedza zbyt komercyjny duch. Numer dalej skit "A Mill" nie trafia do mnie jak do hipsterów. Dla mnie to zbędny przerywnik, jeśli i dowcipny. Dobre skity to Outkast ma nieraz. A na poważnie, to wypełniacz czai się niepostrzeżenie za rogiem: "New Word Order", "Damage", "Disasters", "The Cure". Męczące. Wciąż, jako transowa, rasowa gatunkowo jazda, Hope spisuje się na medal. Także znów Sage pokazał. Proste.
(Porcys, 2003)

 

NOREAGA

 

"Superthug (What What)"
Dwa ekscerpty z solowego debiutu byłego członka formacji C-N-N (jej poszczególne numery rejestrował zresztą potem na własną rękę) produkowali Neptunes, w tym ten oto właśnie drugi singiel, dzięki któremu w obiegu rapowego światka zaczęła w funkcjonować fraza "what what", odtąd wiązana z osobą Victora Santiago. Pan Santiago miał z kolei pecha, ponieważ jego poprzedni label Tommy Boy posiada prawa do nicka "Noreaga" i teraz MC musi się posługiwać zamiennikiem "N.O.R.E.". Najwyraźniej stary pseudonim służył mu lepiej, bo nigdy później nie dobił już do platyny. To jest typ złowrogiego, brzęczącego motywiku opartego o półtonową progresję, wiedzionego hałasem śmigła helikoptera, złagodzonego odległym zawodzeniem dziewczęcia i okraszonego dość chaotyczną, agresywną i beztreściową nawijką.
(Porcys, 2006)

NU SHOOZ

"I Can't Wait" (1986)
Są ludzkie fałsze, które nie żrą, ale OD BIEDY można je wybaczyć, bo przecież "we're only human, we're supposed to make mistakes". Natomiast gdy nie stroją maszyny, budzi to moje podejrzenia. "Bunt maszyn"? Zwłaszcza w wersji albumowej basik z intro (btw komiczne te przesłuchy w tle – polecam słuchawki) zostaje po chwili zgwałcony ćwierćtonowym dysonansem tej sławetnej przewodniej piszczałeczki. EARWORM? Earworm my ass, dla mnie to nie stroi, kłuje w uszy i tyle. Chyba że po prostu źle zrozumieliśmy freestyle. Może to był jakiś eksperymentalny nurt – rodzaj prowokacji i testu na masach, "pranie mózgu już od rana". Jedno wiem – rozrysowanie motywiczne tej piosenki przypomina mi trochę moje ulubione logo NBA – krajanów Nu Shooz z Portland Trail Blazers. Niby projekt symetryczny i banalny, ale w swojej doskonałości DECZKO niepojęty.
(2019)