MOONDOG

 

Moondog (1956)

"Szczerze powiedziawszy" z tym namecheckowaniem Moondoga to dla mnie taka trochę podejrzana sprawa. Wydaje mi się, że w ostatnich paru sezonach środowisko komentatorów skupionych blisko tradycji free/industrial/noise/heavy/psych zdradza ogromną potrzebę obnoszenia się ze znajomością samej postaci Louisa Hardina, obowiązkowo podkreślając jego milczącą obecność w stroju Wikinga na którymśtam skrzyżowaniu którejśtam przecznicy w Nowym Jorku w latach 50. i 60. Cytując Otta z kultowego odcinka o Basinskim: "This is people who don't care about music, as much as they care about the story". Ponieważ z Moondogów tego świata najbardziej cenię utwór Prefab Sprout, a mimo to o istnieniu Moondoga dowiedziałem się kilkanaście lat temu od Scaruffiego, to nie ukrywam, że mam z całego zjawiska lekką polewkę. Bo nagminne podkreślanie, jakże niedocenionym i zapomnianym artystą był Moondog, doprowadziło do ZGOŁA groteskowej sytuacji, w której aktualnie Moondog jest jakby ZNANY z tego, że jest NIEZNANY. Naprawdę, mamy rok 2016 i nie jest to jakaś wiedza tajemna. Nawiasem mówiąc 2016 to zresztą rok Moondogowski - stulecie urodzin, w maju była okrągła rocznica. Więc warto nieco wnikliwiej pochylić się nad stricte muzycznym pionierstwem Hardina, a nie tylko w nieskończoność opiewać jego hełm Wikinga i to że był takim antysystemowym outsiderem.

Nie będę się rozpisywał w formacie jakiegoś skrótowego blurba, ale chętnie poczytałbym rozprawkę o tym, że na przykład sample głosu płaczącego dziecka w "Lullaby" o pół wieku wyprzedza patenty Timbalanda w "Are You That Somebody" (nie żebym oczekiwał takiego śledczego artykułu jak ten), że japońska gadka w "Death, When You Come to Me" to praprzodek The Books z The Lemon of Pink, że "To See a Horse" czy "Surf Session" to najprawdziwsza lo-fi poważka albo że "Caribea" lub "Tree Trail" z plenerowymi odgłosami natury na bieżąco w autorski sposób dekonstruują schematy exotiki (co tylko udowadnia, jak istotnym nurtem dla lat 50. była exotica). W sumie poskładane z różnorodnych wprawek self-titled dla Prestige z 1956 roku robi na mnie całościowo większe wrażenie niż reszta dyskografii Moondoga, w tym ociupinkę jak na mój gust przereklamowane self-titled z 1969. Ale chociaż to jedna z płyt na tej liście po które sięgam najrzadziej, to gdy o niej myślę, niesamowicie imponuje mi to, że trochę nie do końca wiadomo co ten gość tu właściwie gra. Ta oryginalność w czasach okropnie sformatowanych (a mam taką prywatną teorię, że muzyka "rozrywkowa" nie była nigdy bardziej sformatowana niż w latach 50. XX wieku i w latach 10. XXI wieku) poraża i budzi bezapelacyjny respekt do dziś.
highlight
(2016)