Minimalizm: krótkie wprowadzenie

 

Minimalizm to w muzyce termin przysparzający wielu kłopotów. To trochę pojęcie z cyklu "I know it when I see it", bo dość łatwo uznać coś za przejaw tendencji minimalistycznych – choć trudniej o precyzyjną, obiektywną definicję całego zjawiska. Podobnie jak w przypadku impresjonizmu, o muzycznym minimalizmie mówimy w kontekście analogicznych, równolegle rozkwitających nurtów w innych dziedzinach ludzkiej kreatywności – w tej sytuacji szczególnie sztuk plastycznych, architektury oraz nowoczesnych technologii. I jak to zwykle bywa z etykietkami, jest to uproszczenie, pozwalające na wygodne (w dobie rozdrobnienia kultury) wrzucenie do jednego worka wielu czasem całkiem różnych artystów (można zażartować, że z prawdziwymi kompozytorami-minimalistami jest jak z hipsterami – są nimi tylko ci, którzy konsekwentnie i z oburzeniem zaprzeczają swojej przynależności do grupy). Tym niemniej jakiś wspólny mianownik da się wyodrębnić. Ruch muzycznego minimalizmu z pewnością przynależy do awangardy lat sześćdziesiątych, którą poprzedzało między innymi trwające kilka dekad rozwijanie serializmu. Harmonicznie był on próbą redukcji materiału i powrotu do tonalności, podjętą ze świadomością wagi jazzu i muzyki rozrywkowej; rytmicznie zaś przejął struktury znane z muzyki afrykańskiej i azjatyckiej – stąd właśnie transowe repetycje krótkich fragmentów, które stopniowo przekształcane stanowią nową propozycję narracyjną – taką, gdzie drobne, ledwo dostrzegalne wariacje na przewodnim motywie są już opowieścią samą w sobie. I tak też narodził się główny paradoks tej muzyki: z jednej strony o wiele bardziej przyswajalnej od dzieł Schoenberga i jego kontynuatorów, a z drugiej niemal równie konceptualnej w położeniu akcentu na sam proces ewoluowania utworów (idea muzyki jako żywego, acz uprzednio dokładnie zaprogramowanego organizmu). Ponadto próbowano nieraz przypisywać minimalizmowi "poważne" treści, ale to akurat teza ryzykowna, bo poza częstym uduchowieniem przekazu w obrębie omawianego prądu zdarzały się też igraszki, swawolne zabawy albo wręcz szydercze parodie. Obok relatywnej przyswajalności, pojemność hasła jest chyba głównym powodem tak ogromnego wpływu minimalizmu na muzykę rozrywkową (innymi słowy – każdy może przejąć z niego to, co chce) – a w rezultacie powodem wielkiej popularności minimalizmu wśród osób niespecjalnie zainteresowanych szeroko rozumianą partyturową muzyką współczesną. Dla tych, którzy swoją przygodę z minimalizmem dopiero zaczynają, poniżej proponuję na zachętę dwa pakiety startowe – jeden dotyczący minimalizmu w muzyce tak zwanej "poważnej", a drugi – jego emanacji w muzyce rozrywkowej.

* * *

10 kluczowych dzieł minimalizmu:

La Monte Young: "The Well-Tuned Piano" (1964)

Young, uchodzący zwykle za pierwszego minimalistę, w połowie lat sześćdziesiątych stworzył grupę Theatre of Eternal Music, w której skład wchodzili między innymi Terry Riley, Tony Conrad, John Cale czy Jon Hassell. Jej instalacje i występy były ogniwem łączącym radykalne eksperymenty Johna Cage'a z narodzinami estetyki psychodelii. "The Well-Tuned Piano", żartobliwie nawiązujące tytułem do legendarnego cyklu Bacha, to potężnych rozmiarów medytacja na instrumencie nastrojonym w tak zwanym "just intonation" (po polsku: "strój naturalny"), którą sam autor uważa za swoje arcydzieło.

Terry Riley: "In C" (1964)

Od tego utworu na dobre rozpoczęło się minimalistyczne szaleństwo: Riley wydobywa nadzwyczajną dynamikę z powtarzania krótkich, pulsujących ścinków motywicznych, jakby imitując mechanicznie zapętlone taśmy przy pomocy żywych rąk. Kontemplowanie mikro-właściwości przenikających się ćwierć-motywów może trwać wieczność i jest nieskończone fakturowo, bo sam twórca nie ogranicza "In C" ani aranżacyjnie, ani czasowo.

Tony Conrad: "Four Violins" (1964)

Pół godziny rzężących, przeciągłych, stojących dźwięków czterech par elektrycznych skrzypiec. Właściwie jest to nieznacznie modyfikowany jeden akord, ale cała siła tkwi we właściwościach barwowych (z pomocą niewielkich środków powstaje rodzaj okrutnej, radykalnej ściany dźwięku) oraz we wspomnianym stroju "just intonation". Bez tego dziełka nie byłoby ani wariackich smyczkowych aranżacji Cale'a w The Velvet Underground, ani "Metal Machine Music" Lou Reeda, ani wreszcie całej sceny drone/noise wyrastającej z dokonań Merzbowa.

Cornelius Cardew: The Great Learning (1968)

Utwór "The Great Learning" brytyjskiego kompozytora jest dla minimalizmu tym, czym album "Hex" zespołu Bark Psychosis dla post-rocka. W powszechnym mniemaniu nie kojarzy się od razu z samym terminem, ale ponoć to właśnie w odniesieniu do niego pierwszy raz użyto tego terminu – zrobił to Michael Nyman, o którym słowo jeszcze niżej. Cardew, zaangażowany działacz komunistyczny, wcale nie był przedstawicielem minimalizmu i wziął się raczej "z innego rozdania", ale pokrewieństwa występują jak najbardziej. Gdybym próbował opisać "The Great Learning" komuś dobrze zaznajomionemu z rockiem, to hipnotyczne, często nieruchome organowe wprawki albo plemienne bębnienie i zaśpiewy (odpowiednio "Paragraf 1" i "Paragraf 2") porównałbym do Soft Machine czy "A Saucerful of Secrets" Pink Floyd.

Rhys Chatham: Two Gongs (1971)

Chatham zasłynął wprawdzie przede wszystkim dzięki swoim quasi-symfoniom wykonywanym przez setki gitar jednocześnie (co daje niesamowity efekt "orkiestrowego ambientu"), ale chciałbym odgrzebać ten skrajnie oszczędny i przerażająco ekspresyjny utwór, zahaczający o fascynujące spotkanie mroku, zła i bezdennej czeluści. Nie lubię się bać i w dziewięćdziesięciu procentach podobne próby kończą się komicznie, ale uwierzcie – ta akurat jest czymś niewiarygodnym. Polecam w słuchawkach i – oczywiście – obowiązkowo w kompletnej ciemności.

Steve Reich: Music for 18 Musicians (1976)

Obok "Drumming" najsłynniejsze i chyba najczęściej kopiowane dzieło chyba najbardziej ulubionego minimalisty wśród słuchaczy muzyki alternatywnej. I nie bez przyczyny – twórczość Nowojorczyka nie jest aż takim "obciachem" jak ugładzone i uproszczone soundtracki Glassa czy Nymana, a zarazem ma w sobie znacznie więcej chwytliwości i przystępności, niż ortodoksyjne dźwiękowe tezy pionierów ruchu. Zdolność Reicha do unifikacji asymetrycznych partii głosów i instrumentów w jedną, niepowstrzymaną kulę energetyczną pozostaje imponująca.

Philip Glass: Einstein on the Beach (1976)

To kompozytor często krytykowany za trywializację idei minimalizmu, za "upopowienie" go i sprzedanie masom w postaci równo skrojonego produktu pozbawionego "problemu". Jeśli jednak odłożymy na bok dziecinne kwestie etosu i wiarygodności, docenimy śmiałe posługiwanie się środkami minimalistycznymi w obrębie pozornie nieadekwatnych formatów. Są tacy, którzy twierdzą, że od czasu chorych konstrukcji Berga (ktoś pamięta "Wozzeck"?) w operze nie było takiej rewolucji. Przyznaję – co najmniej pierwsze przesłuchanie całości jest doświadczeniem przytłaczającym, a podobno sama wersja audio nie daje pojęcia o scenicznym potencjale "Einsteina".

Arvo Part: Fratres (1977)

Estończyk to bodaj najwybitniejszy reprezentant "świętego minimalizmu", czyli europejskiej nieformalnej "odnogi" minimalizmu skupionej na religijnej, mistycznej tematyce i kontemplacyjnych właściwościach utworów. Part koresponduje ze specyfiką muzyki kościelnej (w tym wypadku – prawosławnej), nadając jej indywidualny rys kompozycyjnego rygoru. "Fratres" funkcjonuje w wielu wersjach – osobiście preferuję tę najskromniejszą, z delikatnym zawodzeniem skrzypiec Gidona Kremera i niemal jazzowym frazowaniem fortepianu Keitha Jarretta.

John Adams: Shaker Loops (1978)

Nazywany post-minimalistą Adams po swojemu zaadaptował pomysły Reicha i spółki, przyprawiając tu schemat wspólnej, harmonijnej, obrzędowej celebracji znany z "Music for 18 Musicians" szczyptą tęsknego romantyzmu i rozedrganego niepokoju. Rzadko tak wielkie ambicje przyjmują tak przystępną i emocjonalnie bezpośrednią postać.

Louis Andriessen: De Materie (1988)

Holenderski kompozytor to jeden z niewielu twórców ocierających się o minimalizm, którego doceniły wprost i bez przekąsu nawet najbardziej konserwatywne środowiska akademickie. "De Materie" to nowatorskie ujęcie muzyki teatralnej, gdzie chwilami powtarzane wspólne uderzenia akordów fortissimo bywają tak namolne, że brzmi to jak efekt znęcania się nad samplerem, a bas w stylu boogie (!) nawiązuje do obrazu Mondriana. Z samego opisu widzicie, że przyprawia o zawrót głowy.

* * *

20 przykładów inspiracji minimalizmem w muzyce rozrywkowej:

Beatles: "Tomorrow Never Knows" (1966)
I od razu na starcie kontrowersyjny wybór, ale czemu niby ten "kawałek który wynalazł techno" nie miałby być pierwszym śladem realizacji założeń minimalizmu w obrębie piosenki pop? Niech wasze uszy same to ocenią, bez uprzedzeń.

The Velvet Underground: "I'm Waiting for my Man" (1967)
O związkach VU z awangardą i minimalizmem mówi się zwykle w kontekście wyjących skrzypiec Cale'a, ale tutaj skojarzenie budzi jednostajna pulsacja fortepianu, targająca tym numerem niczym konwulsje.

The Who: "Baba O'Riley" (1971)
Hołd dla indyjskiego mistrza duchowego Mehera Baby oraz... Terry'ego Rileya, którego styl zainspirował partię syntezatora udającą repetycje marimby.

Neu!: "Isi" (1975)
Niemieccy innowatorzy w swojej najbardziej wdzięcznej i milutkiej odsłonie. Sam styl bębniarza Klausa Dingera, zwany potocznie "motorik", wyrasta z repetycyjnej maniery minimalistów, a dochodzą jeszcze proste, eleganckie figury fortepianu i syntezatora. Idealna fuzja minimalizmu z proto-elektroniką.

Television: "Marquee Moon" (1977)
Matematyczna metoda nawarstwiania motywów w intro – od pierwszej gitary, przez drugą i bas, aż do perkusji – nie pozostawia złudzeń, że tu z kolei obcujemy z perfekcyjną wręcz hybrydą minimalizmu Reichowskiego i nowofalowej ekspresji, co w efekcie owocuje niepowtarzalnym art-rockiem. Z czego nawet wielu fanów Toma Verlaine'a nie zdaje sobie sprawy – a może po prostu nie zwracają na to uwagi.

Donna Summer: "I Feel Love" (1977)
Skoro cała muzyka taneczna – od disco przez house i techno po, nie wiem, UK funky – z definicji po części wywodzi się w stylistycznej genealogi z minimalizmu, to koniecznie trzeba wspomnieć o tym singlu wyprodukowanym przez Giorgio Morodera, który rozpoczął lawinę. W wydłużonej wersji na wierzch wychodzą – zupełnie gołe – słynne arpeggia syntezatorów, które nie pozostawiają chyba żadnych wątpliwości.

Brian Eno: "1/1" (1978)
"Music for Airports" to pierwszy album z serii zatytułowanej "ambient", a ambient sam w sobie jest odrębną koncepcją, równie wiele co minimalizmowi, zawdzięczającą na przykład "furniture music" Erika Satie. Ale mimo, że Eno to absolutny oryginał, trudny do sklasyfikowania i zaszufladkowania, to jednak nie sposób nie wspomnieć jego nazwiska w tej wyliczance.

Mike Oldfield: "Incantations, part one" (1978)
Autorska wizja Oldfielda zakładała mieszankę muzyki folkowej (ludowej, a nie singer/songwriterskich ballad) i progresywnych struktur, którą na pewnym etapie jego kariery najlepiej spajała formuła minimalistyczna. W tym akurat kawałku do analogii prowokuje też egzotyczna obrzędowość zaśpiewów.

Glenn Branca: "Lesson No. 1 for Electric Guitar" (1980)
Nowojorczyk wykorzystał narzędzia dostarczone przez minimalizm i łącząc je z surową punkowością elektrycznych gitar urodził potwora, bez którego nie byłoby ani matematycznego hardcore'u, ani podniosłych spiętrzeń monumentalnego post-rocka spod znaku Mogwai i Godspeed You Black Emperor.

Madonna: "Think of Me" (1982)
Na swoim debiucie Madonna śpiewała post-disco, a więc muzykę będącą naturalną konsekwencją dyskotekowej parkietowości, acz pozbawioną rozbuchanego sztafażu aranżacyjnego. W skrócie, razem z odpowiedzialnym za produkcję Reggiem Lucasem przepoczwarzyła disco w funkową, tętniącą groove'm odmianę electro-popu. Nikt mi nie udowodni, że repetycyjność podkładu tej piosenki nie jest ubocznym prawnukiem eksperymentów Rileya i spółki.

Michael Nyman: "Synchronising" (1984)
Nyman bywał odsądzany od czci i wiary za sprowadzenie minimalistycznej pulsacji do roli ilustracyjnych dżingli w swoich filmowych soundtrackach. I co z tego, zapytuję, skoro wychodziło mu to świetnie? Poza tym dwa lata temu widziałem jego występ na festiwalu Primavera – życzyłbym wszystkim bandom wykonującym minimalizm takiej pasji i sprawności artykulacyjnej. Klasa.

The Cure: "Fascination Street" (1989)
Świadomie czy nie, panowie konstruują tu tkankę aranżacyjną całkowicie po myśli minimalistów, rozpoczynając od (już repetycyjnego w swoim charakterze) wyrazistego riffu basu, dodając jedną gitarę, potem drugą i potem (gdy po krótkiej pauzie wracają bębny) nakładając na to trzecią. I tak to się rozwija – zanim w połowie trzeciej minuty wejdzie wokal, mamy obfity fragment minimalistycznego koncertu, który zagrany na smyczkach wzbudziłby sensację na poważkowych salonach.

My Bloody Valentine: "I Only Said" (1991)
Całe "Loveless" to apogeum repetycji w nawarstwionym fakturowo rocku, ale ten zapętlony skrawek feedbacku gitary naprawdę każe się zastanowić, czy oni aby nie coverują jakiegoś mniej znanego utworu Rileya (Sonic Youth bawili się w takie hece). A jednak nie – to Kevin Shields.

Nas: "It Ain't Hard to Tell" (1994)
Hip-hop to generalnie gatunek repetycyjny z natury i w latach osiemdziesiątych często opierający się na samych zaprogramowanych bębnach i rapie, ale ten bit wyjątkowo podpada pod nasze kryterium. Large Professor nałożył na siebie kilka krótkich melodycznych urywków (między innymi słynny cytat z "Human Nature" Michaela Jacksona), montując chory kolaż balansujący na granicy tonalności. Te pojawiające się i znikające się dysonanse brzmią jak wyjęte ze wczesnych prac minimalistów.

XTC: "River of Orchids" (1999)
Andy Partridge bronił się przed zarzutami: "wcale nie próbowałem naśladować Glassa, Reicha czy innych minimalistów – zrobiłem po prostu kawał dobrej muzyki, którą zbudowałem sekcja po sekcji". Niepotrzebnie – ten natchniony mariaż barokowego popu XTC ze szkołą minimalistyczną tchnie taką świeżością, że powinno się go prezentować w podręcznikach jako przykład na to, jak pozostać sobą, inkorporując cudze metody kompozycyjne.

Coldplay: "Clocks" (2002)
Proszę się nie śmiać – ten przewodni fortepianowy temacik jak najbardziej nawiązuje do wspomnianych ścieżek dźwiękowych Nymana. Tylnymi drzwiami Chris Martin i jego ekipa zaaplikowali tłumom fanów konkretną dawkę minimalizmu.

Sufjan Stevens: "All Good Naysayers, Speak Up! or Forever Hold Your Peace!" (2003)
A jednak to Sufjan podobne zabiegi stosował z większym kunsztem. Tu łączy regularną orkiestrację zespołu minimalistycznego (onomatopeiczne wokale!) z poetyką folkowego śpiewaka, w mostku bawiąc się jeszcze wydłużaniem i skracaniem frazy. A miewał momenty nawet bardziej ewidentnego nawiązywania do minimalizmu.

Daft Punk: "Robot Rock" (2005)
Na swoim trzecim longplayu "Human After All" francuski duet postanowił wykpić impotencję twórczą, wtórną mechaniczność i pustkę współczesnego rocka – album promował ten oto karykaturalny singiel, którego meta-koncept (grać słabą muzykę po to, by wytknąć tę słabość innym!) aż prosi się o wpisanie w szerszy kontekst muzycznej awangardy, a z powodu repetycji – minimalizmu w szczególności.

Ashanti: "Good Good" (2008)
W komercyjnym r&b o dziwo dość regularnie można natknąć się na takie kwiatki. Udowodnienie, że to nie jest stuprocentowe przejęcie metody minimalistycznej i zakamuflowanie jej hip-hopową balladką w średnim tempie wydaje mi się technicznie niemożliwe.

Lindstrom: "Where You Go, I Go Too" (2008)
Norweski mistrz space disco zlepił tu drobiazgowość orkiestracji i polirytmię "Music for 18 Musicians" z parkietowymi zaletami korzennego disco i przestrzenią kosmische musik. Wyszedł mu majstersztyk.

* * *

I jeszcze zapasowa dwudziestka:

Pink Floyd: "Set the Controls for the Heart of the Sun" (1968)
Soft Machine: "Out-Bloody-Rageous" (1970)
Can: "One More Night" (1972)
Kraftwerk: "Trans-Europe Express" (1977)
Manuel Gottsching: "E2-E4" (1984)
Aphex Twin: "Xtal" (1993)
Seefeel: "Industrious" (1993)
Oval: "Do While" (1994)
Orbital: "The Girl with the Sun in Her Head" (1996)
Tortoise: "Djed" (1996)
Luomo: "Synkro" (2000)
Jan Jelinek: "Drift" (2001)
Stereolab: "Black Ants in Sound-Dust" (2001)
Clipse: "Grindin" (2002)
Necks: "Drive-By" (2003)
Erykah Badu: "Back in the Day" (2003)
Pat Metheny Group: "The Way Up, part one" (2005)
LCD Soundsystem: "All My Friends" (2005)
Orthrelm: "OV" (2005)
Oriol: "Night and Day" (2010)

(T-Mobile Music, 2011)