Milli and Vanilli Group Plays "Voltron" In the Creamy Thighs

 

Zależało mi, żeby opublikować ten tekścik w 2010 roku.

* * * 

Zakładam że każdy kto przeczytał setki, tysiące recenzji muzycznych ma swoją ulubioną. No więc to jest od lat moja ulubiona recenzja muzyczna. Jeśli jej nie znacie, to dam wam chwilę na przeczytanie.

Już? OK.

Dla mnie najfajniejsze w tym tekście jest to, że chociaż dawno temu podzielałem zawarte w nim opinie, to obecnie się z nimi kompletnie nie zgadzam... a nadal uważam go za wybitny. Być może to idealna, ostateczna miara dobrego pisania o muzyce? Autor zasłynął jako mistrz "formy adekwatnej", zawsze efektownie sięgając po chwyty stylistyczne, konteksty i humor, które były nierozerwalnie związane z omawianym przedmiotem. W tym przypadku Brent D niejako "wciela się" w "the groop", jest jej cieniem i próbuje w swojej recenzji "powielić" wszystkie rzekome błędy artystyczne popełnione na albumie Cobra and Phases. Dlatego: stosuje urywaną, fragmentaryczną narrację, która prowadzi donikąd; skupia uwagę odbiorcy na sobie, a nie na merytorycznej zawartości artykułu, uprawiając rodzaj pociesznej masturbacji i samozachwytu; demonstruje "self-referential" zacięcie do recyklowania swoich wcześniejszych osiągnięć, wprowadzając postaci i wątki znane wąskiemu gronu fanów (raczkujący PFM w 1999 roku), ale dla nowego czytelnika kompletnie obce i nic nie wnoszące; nie zapomina też o grzechu pustego postmodernizmu, czyli o cytowaniu i przywoływaniu haseł, osób czy zdarzeń zupełnie zbędnych, pod pozorem poszerzenia spektrum znaczeniowego. Między wierszami dorzuca mimochodem garść luźnych uwag o (jego zdaniem) wadach płyty: dłużyznach, nudnych repetycjach, przewidywalności, powierzchowności, pretensjonalności... Słowem: udanie naśladuje "writer's block", który sam w pewnym momencie zarzuca zespołowi. 

Chciałbym, żeby wszystkie krytyczne, "pojazdowe" recenzje tego świata były tak niewymuszone, lekkie, zabawne, i błyskotliwie, a jednocześnie kreatywne, kompetentne, przenikliwe, i trafiające w sedno. Niestety zwykle kończy się na dziełach zebranych omawianego writera, które swego czasu przyswoiłem niemalże na pamięć. Kulminacją serii pozornie oderwanych od siebie skeczów w recce Cobry jest akapit ostatni, gdzie B.D. przedstawia swój "pomysł na film". To "śmiech przez łzy", niemożliwie komiczna, ale i dramatyczna scena rozmowy Jima O'Rourke (w tej roli pewien popularny amerykański komik) z zamrożoną głową (!) swojego idola Burta Bacharacha. Żart, który mówi zarazem wiele prawdy o historii muzyki, a może nawet o życiu (lol)? Gdy O'Rourke zaczyna płakać, napięcie jest nieziemskie. Zawsze się wtedy wzruszam. I tak na dobrą sprawę nie wiem, kto tu zostaje ośmieszony. Jim? Burt? A może sam DiCrescenzo, który w przeszłości wsławił się profetycznymi zdolnościami, gdy w niewybredny sposób przewidział śmierć Ronalda Reagana w czarno-humorystycznej wyliczance "top 10 things that won't be with us in a year" na zakończenie 2003? "Stan Reagana pogorszył się" (pozdro MZ). Swoją drogą ciekawe, czy w dobiegającym końca (zostały niecałe cztery godziny) 2010 roku O'Rourke i osiemdziesięciodwuletni (nadal żyjący!) Bacharach przeprowadzili podobną rozmowę. Tak czy siak, chwilę potem... "wszystko wybucha". 
 
* * *

Nie mam dziś weny na detaliczną, wyczerpującą analizę zawartości muzycznej Cobra and Phases (a na taką z pewnością album ten zasługuje, długo by rozkminiać co tam się dzieje), ale zauważyłem, że im jestem starszy, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to najwybitniejsze dokonanie Stereolab. A ten akurat ansambl znam na wylot. Natomiast za puentę posłuży mi tym razem twitter. Spoko, nie ma za co. Wszystkiego dobrego w 2011.
(Musicspot, 2010)