MIGOS

 

Culture (2017)

Te nowe rapsy, te, te, te... technologię wdrażamy, ale wie pan jak to jest – raz przywiozą, raz nie przywiozą. Jako przedstawiciel starszyzny plemiennej, który "będąc krytykiem muzycznym" rocznie słucha po łebkach ledwie 20-25 najgłośniejszych płyt rapowych chętnie ustawię się na tym brydżu w roli LAJKONIKA i DYLEMATA. Że trzech AMIGOS umie gadać wiadomo raczej od dawna, więc na skróty przechodzę do szeroko pojętej warstwy muzycznej. Fajnie, że te nowe (t)rapsy potrafią się w miarę zwięźle wypowiedzieć i szanują czas słuchacza, a nie jak to kiedyś bywało w HIP HOPE: 78 minut, 100 trackow, milion skitów (wedle zasady "im więcej, tym lepiej", dziecinny konkurs na najdłuższego kutasa). Choć może odrobinę bym przyciął ten skądinąd równy materiał, który wszelako (azaliż, jakoby) kryje kilka bitowych diamencików. "T-Shirt" ewokuje dwa pierwsze indeksy Kid A, czego akurat o Yung Rich Nation nie można powiedzieć (aczkolwiek tam Honorable C.N.O.T.E. miał parę natchnionych momentów typu "Spray The Champagne" czy "Trap Funk"). Zeszłoroczny singiel "Bad And Boujee" to poza ficzerem Uzi Verta kolejny popis niepowstrzymanego od paru sezonów Metro Boomina. Jego chłodny, lekko melancholijny smutek to integralna składowa podskórnego "niepokoju rezygnacji" drugiej połowy 10s. Reszta producentów trzyma ten oszczędny, ale wysycony w drobiazgi azymut. O dziwo niemało tu też dźwiękowej refleksyjności rodem z klimatycznych 90s-owych drumnbassów (tytuł 9. tracka nie przeszkadza w tym skojarzeniu). Finałowe "Out Yo Way" domyka dzieło na nucie sentymentalnego wahania. I mi się ten spiryt udziela. Chciałbym z tego miejsca ostrzec przed hurraoptymizmem. "Płyta dobra" ("bramka ładna..."), przez wiele opiniotwórczych mord (mówię o USA) już okrzyczana albumem roku. Ostatni raz taka panika w styczniu miała miejsce w 2000 przy Sophtware Slump i pamiętamy, jaki był morał tej opowieści – dziś (niestety) nikt nie pamięta o tej płycie, która przewidziała wiele naszych rozterek. A zatem "jeśli się nie nauczysz kultury, chamie..." i jeśli odczytamy "kulturę" bardziej jako "uprawę", to może coś z tego podejrzanie "instant" klasyka zostanie na dłużej. Pytanie za jaką cenę.
(Porcys, 2017)

R.I.P. Takeoff, „tajna broń” z tria wielkich innowatorów muzyki ostatniej dekady. Grupy nazwanej zresztą przedwczoraj przez Jeffa Weissa „jednym z wybitniejszych tercetów od czasu Trzech Króli”. A może po prostu (parafrazując red. Kinowskiego) byli anty-nostalgicznym triem „transgresywnych króli trapu z zajebistym backgroundem, którzy uciekali od kanonu”. Anyway – trudno wyobrazić sobie bez nich bieżący krajobraz nie tylko rapu, ale ogólnie popu.

Sporo powiedziano o codziennie gdzieś imitowanym, tripletowym flow, więc „trenera bramkarzy nie będziemy dyskutować”. Ale warto pamiętać o skali syntezy tych post-kadencyjnych nawijek „zmienianych jak rękawiczki” z oprawą dźwiękową, która dała nam wreszcie posmakować przyszłości („Futuromania: od Morodera po Migos”, rzekł Reynolds), sięgając od akwarelowej psychodelii, przez atonalne basy i chore eksperymenty wokalne w polemice z tradycją electro-funku, po urbanowy wariant radioaktywnej paranoi Kid A.

Eklektyczna trylogia to „licząc teść” (wraz z deluksami) blisko 60 tracków — wybrałem sam wywar, czyli dwudziestkę tych po które prywatnie sięgam najczęściej. „Odpalcie trochę Kultury w dzień zaduszny” (głosem red. Gwary), bo Święto Zmarłych dawno nie było tak smutne.
(2022)