MIGALA

 

Arde (2001)

Tej nocy nie mogłem zasnąć, godzinami wpatrując się w szeroko otwarte okno, za którym była pustka, nieznacznie rozjaśniona leniwym światłem księżyca. Myśli przebiegały zbyt szybko, a podświadome lęki nie dawały spokoju. Cisza potęgowała wszechobecny strach przed nicością, bezsensem i śmiercią. Letnia noc skłaniająca do przemyśleń, ha. Letnia noc, która paraliżuje. Chciałem przepędzić ją, chciałem by nareszcie przeminęła. Taka krótka, a jednak taka długa, wieczna. Wstałem cicho, wyprzedzając w tym względzie pierwsze przebłyski jasności. Nagle zorientowałem się, że obcuję z rzadkim momentem w dwudziestoczterogodzinnym cyklu dobowym. Noc chyliła się już ku końcowi, by nie rzec, że już się skończyła. Ale nowy dzień jeszcze nie nastał. Tych kilka, kilkanaście minut, które należą niejako do czasowej próżni, objawiły się przede mną w całej swojej krasie. Nie potrafię opisać koloru, jakim mieniło się wtedy niebo. Miało w sobie coś z szarości, coś z czerni, coś z brązu. Coś z bieli. Naprawdę nie wiem. Włączyłem płytę.

Dwa instrumentalne obrazy w jednej chwili zabrały mnie na drugi koniec kontynentu. Do Hiszpanii. Tam, na przedmieściach wielkiego miasta, też wstawał dzień. Niski, uspokajający głos zaczął pieśń. "Was that night so violently cold?". Stopniowo narastająca, coraz to pełniejsza i wznioślejsza, rozwijała się wspaniale, by pogrążyć się we mgle dźwiękowego chaosu. Ręka przeznaczenia dotknęła mojego ramienia, zimna, aż do bólu prawdziwa. Takie chwile się nie powtarzają. A nawet jeśli tak, to niezwykle rzadko. Tymczasem niebo z każdą sekundą stawało się coraz jaśniejsze. Teraz ciemność ustąpiła już na dobre. Ale promienie słońca wciąż pozostawały nieodgadnione i bezimienne. Obserwowałem swoistą walkę sił sennego, szarego przedświtu z wszechmocnym, nieśmiertelnym brzaskiem. A muzyka dobiegająca ze słuchawek komentowała to, co widziałem za oknem. Było tam wszystko: akustyczne lamenty, płaczliwe smyki, niezapomniany głos i wstrząsające efekty dźwiękowe, jak brzęk rozbijanego szkła przedniej szyby samochodu, którego nie zapomnę do końca życia.

Abel Hernandez powiedział mi kilka prostych i mądrych zdań na temat tego całego życia. Okazało się, że gdzieś w Madrycie też jest grupa wrażliwych i refleksyjnych artystów, którzy nierzadko czują to samo, co ja. Niesamowite odkrycie. "Yeah, it's very hard to speak without anger of these times / But I'm glad that some are together and have children of their happiness". Czasem mówił po hiszpańsku, i choć nie znam hiszpańskiego, to też brzmiało to mądrze. Czasem w prostych słowach jest więcej mądrości, niż w całym stosie grubych naukowych tomów. I tak sobie czekałem na świt. Nie wiem dlaczego, ale zapragnąłem tego świtu jak niczego innego wcześniej. Tak, jakby miał być zbawieniem, oczyszczeniem. Długo przyszło mi czekać. Aż nadszedł. Album się kończył, a na finał otrzymałem przeszywająco piękny utwór tytułowy. Z początku nieśmiało, później już z większą pewnością, przez gęstą mgłę przebijały pierwsze promienie słońca. Pierwsze oznaki światła, które znów na wiele godzin miało zapanować nad nami. Za oknem wstawał nowy dzień. Ten będzie podobny do poprzedniego. Do wszystkich poprzednich.
(Porcys, 2001)