MARTIN DENNY

 

Exotica (1957)

Walczyłem ze sobą, naprawdę próbowałem ugryźć ten krążek od innej strony, ale skojarzenie okazało się silniejsze ode mnie. Więc powiem wprost: exotica była tym dla lat 50., czym ambient dla lat 70., a debiutancki longplay ojca chrzestnego nurtu to takie Music for Airports tamtej dekady. Podobieństw jest aż nadto i są zbyt kuszące, by od nich uciec. Oba gatunki powstały – jeśli wierzyć anegdotom – w drodze przypadków o dość zbliżonym charakterze. Obydwie historie realizują schemat, w którym muzyk w okamgnieniu nabiera świadomości zmieniającej całą jego karierę dzięki pojedynczemu zdarzeniu lokującemu znany materiał muzyczny w nowym kontekście. Denny wraz z zespołem wykonywał swój instrumentalny utwór na świeżym powietrzu, gdy nagle występ przerwał rechot żab, które tak wpasowały się w aranżację, że nadały jej zupełnie innego wymiaru. Mniej więcej dwadzieścia lat później Eno słuchał cicho nastawionej muzyki poważnej leżąc w łóżku podczas rehabilitacji po wypadku, a zza okna dobiegał delikatny szelest deszczu, chwilami zagłuszający dźwięki z adaptera. Ale zasada była z grubsza ta sama. I exotica, i ambient kreowały sugestywne, malownicze pejzaże odsyłające do miejsc, konkretnych lub wyimaginowanych lokalizacji. Co więcej, obie tendencje przeniknęły na luźnych zasadach do innych stylów: duch ambientu budzi się w drone'ach, post-rocku czy chill-oucie doby house'u i IDM, zaś ślady idei exotiki odnajdziemy niezobowiązująco np. w barokowym popie Beach Boys, eksperymentalnych instrumentacjach tropicalii Caetano Veloso albo sielskiej sampledelii spod znaku Avalanches.

Co zatem muzycznie zaprezentował Denny na debiucie? Precyzyjnie ujmując, otworzył on jedną z dwóch ścieżek exotiki zwaną "tiki" (ta druga to "jungle"), zorientowaną na audialne imitacje polinezyjskiego, hawajskiego i afro-kubańskiego "folku". Cel osiągnął adaptując z pomocą studyjnych igraszek aż pięć kompozycji wspomnianego tu (przy okazji Ymy Sumac) Lesa Baxtera z jego 6 lat starszego Ritual of the Savage, z przełomowym coverem słynnego "Quiet Village" w formie openera. Jako że pan Martin był pianistą, fakturowo i konstrukcyjnie dominują tu klawisze. Mamy karaibskie jamy upstrzone "plemiennymi" odgłosami ("Similau", "Love Dance"), pęknięty koktajl-jazz podszyty dość psychodelicznym w gruncie rzeczy niepokojem ("Lotus Land", "Jungle Flower"), zjarany, orientalny soundtrack do wizyty w palarni opium ("China Nights", "Ah Me Furi", "Hong Kong Blues" – wszystkie z powodzeniem odnalazłyby się w audiobooku na podstawie książeczki "Błękitny Lotos" o przygodach Tintina), usypiający, mgiełkowy proto-ambient, niby pradziadek zjaw Caretakera na An Empty Bliss Beyond This World ("Waipio") i wreszcie, last but not least, dzwonkowo-fortepianowe serie geometrycznych repetycji "jak Boga kocham" zapowiadające pracki środkowego Reicha ("Stone God"). Podobnie jak z ambientem, zalążki exotiki orbitowały już od kilku sezonów i podobnie jak Eno, Denny nagrał potem sporo ciekawych kontynuacji (z których szczególnie warto sprawdzić Hypnotique), ale tak jak z Music for Airports: to tu słowo stało się ciałem, a wykonanie tak brawurowo dogoniło koncepcję.
(2016)