MANUAL

 

Ascend (2002)

Cover art to integralna część wartości płyty. Mroczny, przerażający stwór przyszłości idealnie pasuje do atmosfery Mezzanine. Skromny rysunkowy słonik świetnie wprowadza w klimat The Glow, Pt. 2. Czy też mozaika plemienna z Blazing Arrow, o której pisał niedawno Krzysiek. Równie udanie dostrojona do zawartości muzycznej. Okładki są jednym z powodów, dla których nie znoszę mp3. Płyty często funkcjonują w mojej wyobraźni i pamięci jako ikony okładek. Zastanówmy się, hm: mutanto-podobne ludziki z Weathered Creed, czy zamglony młody skrzypek z przedwojennej fotografii na przedzie Is A Woman Lambchop? Wybieram odpowiedź numer dwa. Z takim bagażem doświadczeń biorę do ręki album Manual, Ascend. Co widzę?

Letni zachód słońca na tropikalnej plaży. Rozmyty pejzaż pomarańczowych odcieni blasku, skrytych za podwójną gardą ciepłych chmur. Kilka swobodnie stojących łódek niedaleko od brzegu. Spokój. Cisza. Nie, to subtelny podmuch wiatru rozpływa się w ciszy, odbijając się echem okolicznych wydm. Szelest wieczornej wody. Odległe krakanie wron zapowiadających koniec dnia. Gdzieś pobrzmiewa leniwa akustyczna gitara. Cisza. Dla tych, którzy się jeszcze nie zorientowali: mówię o muzyce. Bo Ascend należy bezdyskusyjnie do tej kategorii krążków, których oprawa graficzna funkcjonuje z samym brzmieniem w związku niemal organicznym. Krótko mówiąc: nie wyobrażam sobie lepszej okładki dla tej płyty.

Tak jak sama okładka, tak i muzyka z drugiego wydawnictwa Duńczyka Jonasa Munka kojarzy się bezdyskusyjnie. Fennesz. Endless Summer. No two ways about it. Impresjonistyczne obrazy dźwiękowe. Instrumentalne pasaże przykryte gęstą warstwą lukrowej polewy z klików. Minimalne motywy, melodyjne, choć ekstremalnie oniryczne. Podczas jednak, gdy dzieło Austriaka wzywało odbiorcę do zrewidowania swoich zapatrywań na podziały gatunkowe i stylistyczne nazewnictwo, Ascend ulega naszym uszom, nie rywalizuje z nami, poddaje się nam i spełnia wręcz rolę uspokajającego tła. Podejrzewam, że tak drobna różnica w znacznym stopniu decyduje o percepcji obu płyt. Na przedniej stronie Endless Summer, oprócz plaży, znaleźli się też ludzie. Tam się coś działo, tam były jakieś ambicje. Munk woli pogrążyć się w nastrojowym majaczeniu.

Darujmy jednak Jonasowi zapatrzenie w Christiana. W końcu wzór wybrał zacny i za to należy mu się plus. Ponadto, Ascend zawiera wystarczająco dużo dobrej muzyki, żeby zapomnieć o próbie skopiowania mistrza. Osiem tematów, tak podobnych do siebie, że łatwo je nieraz ze sobą pomylić. Niby taki stan rzeczy może nużyć, ale służy on też spójności. Od ożywczego "Midnight Is Where The Day Begins", przez smutny, lecz dziwnie pełen nadziei na lepszy los "A.M.", aż po finałowy "Keeps Coming Back" (będący formą rekapitulacji wszystkich patentów tu zawartych), obcujemy z elektroniczną, ciepłą nostalgią. Pięknie wkomponowuje się w całość ambient a la Brian Eno w postaci "Out For The Summer". Ascend usypia i jest to zwykle w Porcys zarzut, ale nie w tym przypadku. Koleś jest bardzo utalentowany, skończył zaledwie dwie dychy, więc cały świat jeszcze przed nim. Życzmy mu jak najlepiej, ok?
(Porcys, 2002)

Jonas Munk pochodzi z Danii, wcale nie jest tym Munkiem od piosenki "Down In L.A." i lubi Toola. Kiedyś nawet przyłapałem go na mailu do Pitchforka, jak narzekał na opublikowaną tam, krytyczną recenzję Lateralusa. Ale Ascend nie ma nic wspólnego z twórczością Maynarda Jamesa Keenana. To mieniąca się kolorami tęczy, błoga, leniwa, popołudniowa mozaika shoegaze'o-troniczna, uwypuklająca urodę sielskich motywików przeszywających jak niespodziewany podmuch wiatru w środku upału. Nie wiem dlaczego, ale ilekroć włączam, to czuję sentyment za beztroskimi wakacjami z czasów podstawówki, kiedy "nie trzeba było nic" i generalnie życie wydawało się prostsze.
(T-Mobile Music, 2011)

"Jensen... i... goool!... nieee...". W grudniu minęło 20 lat od wydania debiutanckiego minialbumu wunderkinda z Odense, specjalizującego się w rozmaitych odmianach rozkosznego shoegaze-IDM-u. Dla wielu ten gitarzysta, bitmejker i sound designer pozostał kompletnie anonimowy, ale niektóre autorytety uważają wręcz, że w swoim czasie "sonically no one could touch this guy". I podobnie jak ze wzmiankowanym tu przedtem w tym kontekście Sasu Ripattim, dorobek Duńczyka w mijającym roku robił na mnie wrażenie optymalnego "lockdown music" – od nieco schematycznej z początku "indietroniki", przez autorskie dream-glitch-tempo złotego okresu i odświeżające skoki w bok w rodzaju hołdów dla Cure circa Wish, aż po czysty ambient, szczególnie akcentowany w schyłkowej fazie aktywności. Wszystkie te etapy spaja niezwykłe wyczucie melodii i nastroju. A ponadto Jonas Munk już jako dwudziestolatek był mega kumatym gościem. Na przykład wywiad promocyjny do Ascend przeprowadzony przez Rodrigo Pereza wciąż pozostaje KRYNICĄ prostych mądrości, z hookami typu "I think the experience of music is something separate from words. It's like Brian Eno used to say-- it's not a matter of what you sing, you just have to make it sound like you have something to say".

Top 5 ulubionych TRACZKÓW typcia (i z jaką płytą mi się kojarzą):

1. The Wind-Up Bird (MBV: Tremolo EP)
2. Midnight Is Where the Day Begins (Guitar: Sunkissed)
3. Blood Sun (Cocteau Twins: Heaven or Las Vegas)
4. A.m. (Fennesz: Endless Summer)
5. Blue Shibuya Dream (Boards of Canada: The Campfire Headphase)
(2020)