MAGNETIC FIELDS

 

The Charm of the Highway Strip (1994)

Nie zawahałbym się nazwać Stephina Merritta najwybitniejszym tekściarzem działającym na polu muzyki popularnej. To prawdziwy poeta, który mógłby z powodzeniem ubiegać się o szereg prestiżowych nagród literackich, ale że jest muzykalny i szczególnie upodobał sobie (oraz opanował do perfekcji) formę piosenkową, to od ponad 20 lat nagrywa płyty. Jednak problem z dyskografią Merritta polega na tym, że rzadko kiedy warstwa muzyczna koresponduje ze stricte poetyckimi właściwościami jego wierszy. Prywatnie preferuję wczesny, synthpopowy etap w karierze Stephina – ze wskazaniem na wydane w 1994 roku longplaye "Holiday" i "The Charm of the Highway Strip" właśnie. "Charm...", najrówniejsza kolekcja projektu Magnetic Fields, to nadzwyczaj udana adaptacja odwiecznego amerykańskiego toposu pieśni drogi, przetłumaczonego na kameralny idiom symetrycznego bedroom-popu, z łagodnie barokową okrasą. I kiedy facet śpiewa "It was the army train that took her daddy from her / It was the bible train that took her momma, too" w "Fear of Trains" na tle podkładu brzmiącego niczym parodia "Walk of Life" Dire Straits, to wreszcie geniusz Merritta wybrzmiewa z pełną dostojnością.
(T-Mobile Music, 2012)

69 Love Songs (1999)

"Crazy For You (But Not That Crazy)"
Jak mogło się tu nie znaleźć nic Merritta, skoro gość wydał osobny zestaw aż sześćdziesięciu dziewięciu kawałków poświęconych zagadnieniu miłości? Z tym, że tak na serio to ciężko z nich wykroić choć jeden pasujący na taki mix, bo zwykle u Stephena miłość wiąże się z cierpieniem, smutkiem i próbami samobójczymi. Spoko, aczkolwiek ponadczasową poezję charakteryzuje mnogość tropów interpretacyjnych i jak w przypadku Johnsona można tu zaryzykować istnienie drugiego dna. Britney śpiewała niegdyś "You drive me crazy", ale zbyt odważne deklaracje nie wpływają na zdrowie związku. Kobiety potrzebują elementu niepewności oraz tajemnicy ze strony faceta, a nie otwartych kart przysięgających dozgonną wierność (by pogłębić wiedzę w tym zakresie, polecam zgłosić się do Tomka). Stąd wyznanie "crazy for you, but not THAT crazy" absolutnie wskazane.
(Porcys, 2006)

i (2003, indie-pop) 6.8

Postać Stephina Merritta. Jego postać. Pragnę nieśmiało zauważyć, że na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat facetowi nie trafiła się ani jedna słaba kompozycja i, zwłaszcza, ani jeden słaby tekst. "Nieogarniam". Co więcej, na liczony w setkach dorobek piosenkowy zdarzyło mu się parę spośród najmądrzejszych i najcelniejszych. Raz na zawsze, gdy pod koniec Charm Of The Highway Strip, bodaj esencjonalnego dla fonografii dzieła drogi, wypowiedział zdanie "I don't care what people say, life is too short", prywatnie uznawane przeze mnie za zdanie wszechczasów, Merritt zdystansował konkurentów do księgi cytatów. Filozoficznej, stoickiej twórczości obdarzonego pół zlęknionym, pół ironicznym wzrokiem artysty obce są główne nurty rozrywki. Merritt dotyka spraw ważkich i trudnych, ale robi to w stylu, jaki raczej nie zna precedensu: wprost, cynicznie i bezczelnie. Efektem są sentencje eschatologiczne, które zabierzecie do grobu. Zimny, algebraiczny, gęsty synth-pop z elementami pełnej historii gatunku uzupełnia je tajemniczo wrywającymi się w mózg anty-hookami, zachwycającymi szczytem elegancji.

Na nowym, wyczekanym pięć lat od ekstrawagancko kolosalnego, trzypłytowego, ślicznie wydanego cyklu 69 Love Songs i estetycznie stanowiącym (jeśli tylko szatą graficzną) jego kontynuację albumie i (tytuł każdego tracka zaczyna się od tej literki), Merritt dalej eksploruje tematykę nieuchronnego przemijania i bada odkrywcze metody oznajmiania prawd finalnych. On wie, że wszyscy kochamy i wszyscy umieramy, a w kolejnych odcinkach opowieści znajduje świeże środki przekazania braku sensu. Zaskakująco solidny materiał konstytuują typowe dla Magnetic Fields, pozornie lekko rozlazłe, a w rzeczywistości zwarte i nasycone treścią pieśni. Muzycznie, krążek znowu bazuje na akustycznym, tradycyjnym instrumentarium ("no synths", widnieje we wkładce) i aktorskim, zmęczonym głosie Stephina, budząc kameralny, dostojny powiew lekkości. Banjo urozmaica refren w dziwnie pozytywnym, choć tęsknym singlu z 1998, "I Don't Believe You". Syntetyczny chłód bije z gejowskiego hymnu "I Thought You Were My Boyfriend". Krótka, wzruszająca ballada "Irma" zachwyca bogactwem subtelności aranżacyjnych wtrętów.

Wciąż, liryki kradną przedstawienie, bez wątpienia. "I die when you walk by, so beautiful and strong". "I was born – I hate this part". "I wish I had an evil twin / My evil twin would lie and steal / And he would stink of sex appeal". "My mama said to me: Love is funny, you will laugh till the day you turn three". "Your face surrounds me like a kaleidoscope's nightmare". "Why would I stop loving you a hundred years from now? / It's only time / It's only time". Właściwie mógłbym przepisać całą książeczkę. Koncepcyjnie, Holiday było o wakacjach, Charm o podróży, a 69 Love Songs o seksie, więc i jest o egoizmie. Precyzyjnie zaś, wszystkie są o śmierci. Niczym wielcy poprzednicy, królowie inteligentnych i dojrzałych popowych tekstów, Merritt pokazuje, że czasem ostrożny leksykalny minimalizm wystarcza, by wyrazić najbardziej złożone, wstrząsające myśli i uczucia, jakie nawiedzają człowieka w ciągu całego marnego żywota. Przy nim gro pozostałych rockowych autorów wydaje się po prostu zbędnych. Bo weźmy dwuwers kandydujący do miana dwuwersu roku: "It's all black and white / Without the white".
(Porcys, 2004)

Distortion (2007, noise-pop) !6.5

Słuchałem tego raz i to nieuważnie. Coś pamiętam że JAMC, tak?

Realism (folk/nu-indie) !4.0

Ja mam taki problem (?), że "preferowuję" tego zioma w wersji synth-popowej z bitami. Starego, dobrego. Akustyczne smęty raczej mnie męczą, stąd sporo z 69 mnie męczy i ten folkowo-klezmerski Realism też mnie męczy. O "tekstuchach" nie mówię, tylko o warstwie dźwiękowej.

* * *

odgrażam się od paru sezonów, że przygotuję zestawienie najwybitniejszych wersów, jakie wyszły "spod pióra" Merritta ("koło pióra mu to lata"). tymczasem w 2017 Magnetic Fields wydali 50 Song Memoir – kolejne rozległe objętościowo i oczywiście konceptualne dzieło w ich dyskografii. tym razem koncept polega na tym, że każda pieśń koresponduje z jednym rokiem życia Stephina. literacko bez zmian – gość fruwa na innych częstotliwościach, praktycznie niedostępnych dla konkurencji. zaś muzycznie miałem naprawdę ciężki orzech do zgryzienia – nie od dziś bowiem wiadomo, iż SM traktuje warstwę muzyczną instrumentalnie i służalczo ("służalcy i UNIJA") wobec warstwy tekstowej. kto dobrze zna specyfikę tego artysty (a jest tu was pewnie trochę), wie doskonale o czym mówię. reszta być może zapyta teraz – a niby w jaki sposób, na czym polega ta zależność kompozycji i aranżacji od LYRIKÓW u Merritta? w hiper zredukowanej formie ująłbym to tak... cała jego twórczość funkcjonuje jakby na dwóch etapach. pierwszy jest jednym ogromnym dialogiem z (głównie) jankeską tradycją "instytucji" piosenkowego MEDIUM, sięgającą musicali, Tin Pan Alley, Great American Songbook, Brill Building etc. ta polemika polega na demaskowaniu i następnie demontażu pewnych klisz najtrwalej zakorzenionych w naszym odbiorze konsumenckim. natomiast etap drugi to skonfrontowanie tych wytworów "szlachetnej sztuki banału" z "sobą jako podmiotem lirycznym" i weryfikacja własnego komunikatu (zarówno treściowo, jak i formalnie) przez pryzmat rozpoznanych uprzednio schematów. 

jako ćwiczenie intelektualne to proces niewątpliwie imponujący i na taką skalę raczej bezprecedensowy. z kolei pod względem czystej grywalności – bywa dla słuchacza mozolny, monotonny, a nawet męczący. i nie dlatego, że coś jest słabe – Merritt niejako z definicji "nie ma w CV złych kawałków". chodzi raczej o aspekt uwikłania tych songów w stylistyczne puzzle i domino – dobieranie odpowiednich środków do wyrażenia odpowiedniego komunikatu, co czasem – przyznam uczciwie – zakrawa na solidny dźwiękowy trolling. wprawdzie jako chodząca encyklopedia amerykańskiej piosenki gościu z ogromnym wyczuciem i rzemieślniczą sprawnością sięga po narzędzia synth-popu, folku, country, barok-popu, rocka czy nawet jazzu (nic tam, że ostatecznie i tak wszystkie brzmią jak rzewny indie-pop – i wcale nie zależy to od użycia charakterystycznego niskiego timbre SM). ale po prostu zdecydowana większość tych zabiegów podpada pod medyczną kategorię "badanie historyczne". szczęśliwie udało mi się zebrać po różnych projektach Stephina (nie tylko Magnetic Fields, ale i 6ths, Future Bible Heroes oraz Gothic Archies) 50 nagrań, gdzie ta programowa "konstruowalność" przyniosła rzeczy, do których "można się jakoś odnieść" i w których zarówno słowa, jak i melodie wręcz błagają o sporą dozę identyfikacji. więc może umówimy się inaczej – dziś wyselekcjonowałem dla Państwa takie zorientowane na muzykę, meta-popowe top 50, a festiwal poezji w postaci top 100 linijek typa – jak dożyje on stu lat. czego mu z całego serca życzę.

moje top 10:
1. Desert Island
2. Born on a Train
3. In My Car
4. Fear of Trains
5. I Don't Believe You
6. The Flowers She Sent...
7. I Don't Believe In the Sun
8. Pillow Fight
9. (Crazy For You But) Not That Crazy
10. Sunset City
(2017)