LCD SOUNDSYSTEM

 

LCD Soundsystem (2005, dance-punk)

PREFIGURACJE #2: LCD Soundsystem s/t
Zdaniem sceptyków bezczelna oczywistość nawiązań maskowała kompozycyjną bezradność i brak autorskiej wizji Murphy'ego, potwierdzając tylko, że "wszystko już było". Entuzjaści zaś dostrzegli w tej metodzie iście encyklopedyczną żonglerkę cytatami z art-rockowej tradycji, a może nawet przyczynek do estetycznej polemiki z "kanonem". Piętnaście lat po premierze wciąż jestem gdzieś pośrodku, ale z pewnością debiutancki LP nowojorskiego projektu świetnie nadaje się do kontynuacji post-modernistycznego duchem cyklu PREFIGURACJE. Oto moje strzały:

1. "Daft Punk Is Playing at My House"
Talking Heads "Found a Job" (1978)

2. "Too Much Love"
David Bowie "Repetition" (1979)

3. "Tribulations"
New Order "Fine Time" (1989)

4. "Movement"
The Fall "Telephone Thing" (1990)

5. "Never as Tired as When I'm Waking Up"
Pink Floyd "Burning Bridges" (1972)

6. "On Repeat"
Public Image Ltd. "Memories" (1979)

7. "Thrills"
The Normal "Warm Leatherette" (1978)

8. "Disco Infiltrator"
Kraftwerk "Home Computer" (1981)

9. "Great Release"
Brian Eno "On Some Faraway Beach" (1973)
(2020)

45:33 (2006, dance mix)

Że się powtórzę – cenię Murphy'ego jako kompetentnego producenta bitów i chodzącą encyklopedię alternatywy, natomiast jako wokalista/frontman podchodzi mi mniej, więc uznaję "45:33" za jego opus magnum. Pod przykrywką miksu do joggingu sprzedawanego z logiem Nike facet przedstawił autorski leksykon muzyki tanecznej. Trzy genialne momenty tej parkietowej suity czają się w jej pierwszych dwunastu minutach. Najpierw gdy James intonuje "you can't hide... your love away from me" w taki sposób, jakby samplował jakiegoś soulowego tuza (przesuwając okrzyk "hey!" w obrębie taktu). Potem kiedy znika fortepianowy riff i chórek, a zostaje sam bzyczący, odrętwiały, mechaniczny syntezator (9:17) – to cudowne przywołanie dance'owego prymitywizmu niemieckiej formacji Scooter. I oczywiście dzwoneczki wybijające melodyjkę przechrzczoną później na "Someone Great" też są epickie. Kolejne piętra tego wieżowca zachwycają już mniej, ale to wciąż wieżowiec.
(T-Mobile Music, 2011)

Sound of Silver (2007, dance-punk)

W 2007 roku większość opiniotwórczych mediów muzycznych zgodnie wskazuje na Jamesa Murphy’ego gdy padają pytania o triumfatorów wszelkich podsumowań, przekrojowych zestawień i konkursów. Troszkę mnie to zaskakuje i, nie ukrywam, rozczarowuje. Najwyraźniej po raz kolejny działa wśród recenzentów mechanizm pod tytułem "wow, właśnie poznałem ten zespół – jest czadowy!". Owszem, "Sound Of Silver" to solidny krążek. Zwłaszcza w sferze brzmieniowej nie ma się do czego przyczepić. Aczkolwiek panowie z DFA chyba wyprztykali się ze świeżych pomysłów i obecnie jadą na kilku doskonale znanych, zużytych patentach. Czasy rewolucyjnych singli typu "Losing My Edge" bezpowrotnie minęły. Co więcej, szwindel w postaci Jamesa-śpiewak wypalił się 5 lat temu. Gość jest znakomitym producentem i najlepiej wychodzą mu instrumentale – pokazał to nie tak dawno na tanecznym "45:33". Niestety, w porównaniu do tamtego miksu "Sound Of Silver" zahacza o bladość i mizerię. Sporadycznie te "anty-piosenki" są znośne ("All My Friends", "North American Scum"), ale reszta ślepo odtwarza szablon bitów, basów, krowich dzwonków i mówionych-skandowanych wokali, częstując na dodatek kiczowatą balladą finałową. Oczekiwałbym więcej...
(Clubber.pl, 2007)

This Is Happening (2010, new wave/dance-punk)

James Murphy to dość osobliwy przypadek wśród bohaterów niezależnej muzyki ostatniej dekady. Po udziale w paru mniej znanych zespołach w latach dziewięćdziesiątych, szersze uznanie mediów zdobył dopiero po trzydziestce z projektem LCD Soundsystem i, do spółki z kolegą, jako ekipa producencka DFA. Trudno go nazwać szczególnie utalentowanym autorem piosenek czy kompozytorem. Nie grzeszy specjalną charyzmą – to raczej przypadek misiowatego wujka z brzuszkiem, a nie rasowego frontmana. O umiejętnościach wokalnych Jamesa też nie da się powiedzieć wiele pozytywnego – chyba tylko to, że opanował do perfekcji parodiowanie nerwowej melodeklamacji Marka E. Smitha z formacji The Fall. Właśnie – jeśli w czymś Murphy jest dobry, to właśnie w tym. Notuje świetne wyniki w dyscyplinach takich jak: mimikra, wierna imitacja, żonglerka cytatem, zabawa konwencją, kolaż i tym podobnych. No i jeszcze potrafi ułożyć kawał świetnego bitu. Te wady i zalety artysty z grubsza określają plusy i minusy całego dotychczasowego dorobku LCD Soundsystem. Do plusów zaliczyłbym kapitalną taneczną suitę "45:33" i garść przebojów – wystarczająco chwytliwych, by zaistnieć na parkiecie i na tyle inteligentnych, by uradować zgorzkniałych krytyków. Do minusów – całą resztę, gdzie post-modernistyczny zmysł nie był równoważony środkami czysto muzycznymi. A mówiąc wprost – gdzie słabe kawałki ubierał Murphy w ironiczne teksty, mrugając do słuchacza i jakby usprawiedliwiając się: "przecież ja się tylko droczę".

Wszystkie wspomniane cechy posiada też nowy longplay Murphy'ego, "This Is Happening". Jak zawsze, wrażenie robi swobodne poruszanie się Jamesa po rockowej tradycji. Tym razem jest on głównie zainteresowany odczytywaniem po swojemu (ale chyba jednak nie "na nowo") spuścizny post-punkowej. "Kontekst jest tu wszystkim", jak mawiają recenzenci. Stąd też cała masa mniej lub bardziej wyszukanych lub bezpośrednich nawiązań. A to do Velvet Underground i ich "White Light/White Heat" ("Drunk Girls"), a to do "Heroes" Bowiego ("All I Want"), a to w końcu do nowej fali z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych spod znaku Gary'ego Numana ("I Can Change"). A to jedynie sam wierzchołek. I jak to bywało w przeszłości – Murphy jest przekonujący "na papierze" – jego utwory to istotnie, jak wskazuje tytuł, rodzaj "happeningu", który dużo zyskuje po szczegółowej analizie źródeł, referencji, przypisów. Sęk w tym, że w praktyce metoda LCD Soundsystem sprawdza się już gorzej. Na dłuższą metę "słuchanie" (a nie interpretowanie) repetycyjnych, klubowych podkładów "This Is Happening" po prostu nudzi. Wydaje się, że Murphy wchodzi do studia bez materiału i najpierw obiera konkretną orientację brzmieniową, a dopiero potem wypełnia tę formę treścią. I mimo, że nie odmawiam mu ani kompetencji producenckiej, ani sprawności w recyklingu, ani świadomego, konsekwentnego działania z pogranicza popkulturowego dyskursu (za to szacunek!) – to jako odbiorca wymagałbym żeby przy okazji swojego następnego dzieła nie zapomniał... napisać kawałków.
(Clubber.pl, 2010)

"Drunk Girls"
"White light, White light goin' messin' up my mind / White light, and don't you know its gonna make me go blind / White heat, aww white heat it tickle me down to my toes / White light, Ooo have mercy white light have it goodness knows / White light, White light goin' messin' up my brain / White light, Aww white light its gonna drive me insane / White heat, Aww white heat it tickle me down to my toes / White light, Aww white light I said now goodness knows, do it / White light, White light moved in me through my brain / White light, White light goin' makin' you go insane / White heat, Aww white heat it tickle me down to my toes / White light, Aww white light I said now goodness knows / White light, Aww white light it lighten up my eyes / White light, don't you know it fills me up with suprise / White light, Aww white heat tickle me down to my toes / White light, Aww white light I tell you now goodness knows, now work it". Potem wchodzi "Bono", co zbywam pobłażliwym milczeniem tak, jak należałoby zbyć wejście "Bono". Nigdy nie uważałem Murphy'ego za wielkiego songwritera – raczej za kapitalnego producenta bitów, jeśli coś (45:33, pamiętamy) – ale przyznaję mu, że przy całym przehajpie swojej osoby świetnie wychodzi mu wykorzystywanie formuły piosenki do pewnego rodzaju "happeningu" nasyconego bezpośrednim komentarzem społeczno-kulturowym i na tym poletku znów zalicza solidne trafienie. Do bezczelnych, acz piekielnie inteligentnych trawestacji klasyki muzyki niezależnej też ma dobrą rękę – czy to będzie tytuł mixu dla Nike, czy jego okładka, czy olewcze gadanio-krzyczenie a la Mark E. Smith, czy gdzieś tam Bitle, gdzieś tam Eno – zawsze wychodzi obronną ręką. I w sumie dobrze, że opener tej płyty z "huśtawką bez siodełka" pozna wielu indie-nastolatków dzięki interpolacji by LCD, a nie by, dajmy na to, White Lies, którzy mogliby już dawno wpaść na, powiedzmy "White Lies! / Wild hits!" i zrobić z tego sztandarowy hymn kapeli. No, ale White Lies na nic jeszcze nie wpadli.
(Porcys, 2010)

American Dream (2017, post punk) 

"how do you sleep?" – uśmiałem się. co za bezczelność, szanuję.
ale niezależnie jak oceniać tę płytę (z grubsza takie LEKKOPÓŁŚREDNIE U2), to uważam, że wszyscy trzydziestoparolatkowie którzy "bawili się kiedyś w zespół" i nadal chcą to robić z jakimśtam poczuciem "sensu i rezonansu", powinni podziękować wykonawcom typu właśnie LCD, RH, MBV, Ariel, Kanye, D'Angelo, Badu, ATCQ, Gas, Daft Punk, Sufjan, Kozelek, Smog czy Swans, bo w ostatnich latach redefiniują oni kategorię "relewantności muzyków w średnim wieku". okazuje się, że STARY CZŁOWIEK I MOŻE. (ci artyści dodają otuchy muzycznym "weteranom" tego świata. czy gdyby P4K istniał w 1987 i 1994 to traktowałby serio Momentary Lapse of Reason i Division Bell? wątpię. a This Is Happening i American Dream zgarnęły BNM za samo to, że istnieją.) jeśli cokolwiek, dekadę 10s zapamiętam za stopniowe porzucanie przez opiniotwórcze anglosaskie media bzdurnej zasady "you have to be young!", którą przeważnie kierowały się jeszcze od początków lotnictwa (czyli od narodzin rokendrola).|
(2017)

***

Otwórz się i nie graj

Przedwczoraj zakończyły się dwunaste filmowe Nowe Horyzonty. O zamiłowaniu do muzycznych dokumentów ciekawie pisał już naczelny tutaj (swoją drogą z opisu te obrazy rzeczywiście robią wrażenie). Ja natomiast tradycyjnie już chciałem na tej popularnej imprezie spróbować wszystkiego. W efekcie tym razem dotarłem na tylko jeden film o muzyce i zresztą wyszedłem z niego z mieszanymi uczuciami. To "Shut Up and Play the Hits" (w polskim tłumaczeniu "Zamknij się i graj") czyli prawie dwugodzinny dokument przybliżający kulisy przygotowania ostatniego, pożegnalnego występu grupy LCD Soundsystem w nowojorskiej Madison Square Garden, który odbył się w kwietniu 2011 roku. Pomysł ciekawy z wielu względów i choć realizacja pozostawiała sporo do życzenia, to na pewno całościowo uznałbym ją za udaną. Wyszła rzecz profesjonalnie wykonana, przyzwoicie zmontowana, solidna technicznie i całkiem wiernie oddająca specyfikę nie tylko samego projektu Jamesa Murphy'ego, ale i środowiska, w którym ów projekt wykiełkował. Na tym jednak dla mnie pozytywy się kończą, a zaczyna szereg wątpliwości.

Nie widzę na przykład sensu w tak obszernym wykorzystywaniu materiału wideo z samego koncertu. Żeby była jasność – jak najbardziej popieram ideę przetasowania narracji – obok fragmentów show dostajemy też strzępki wywiadu z Murphym przeprowadzonego parę dni wcześniej oraz podążamy za wyczerpanym fizycznie muzykiem w dzień po koncercie (od jego przebudzenia, przez spacer z psem, po wizytę w siedzibie wytwórni DFA i rozmowę z menedżerem). Rozumiem też pokusę zmieszczenia jak największej ilości żywego grania w filmie – bo przynajmniej wizualnie prezentowało się to wyśmienicie. W końcu to film o muzyce, a takie zdjęcia robią klimat. Tylko gdzie umiar? Bo w tym przypadku niemal połowę filmu stanowi zapis samego koncertu. Czy rzeczywiście warto było marnować tyle cennych minut na pokazywanie członków LCD Soundsystem kiwających się na scenie podczas obsługi instrumentów i mikrofonów oraz na pokazywanie kilkunastotysięcznej publiki kiwającej się w rytm piosenek razem z zespołem?

Nadreprezentacja materiału scenicznego to zresztą grzech wielu rockumentów. Z tym, że liczy się też funkcja takiego materiału, sposób jego użycia. Pomijam już fakt, że przecież na rok 2012 zapowiadane jest wydanie całego finałowego występu LCD Soundsystem w formie DVD, więc będzie można delektować się nim do woli. Ale przede wszystkim odniosłem wrażenie, że reżyser postanowił uczynić z tych granych na żywo piosenek rodzaj fabularnej ramy, co mu chyba niezbyt wyszło. A już o pomstę do nieba wołało epickie zakończenie, w którym dość trywialna piosenka "New York, I Love You but You're Bringing Me Down" – piosenka, którą z powodzeniem mógłby ułożyć każdy fan kapeli w Madison Square Garden oraz każdy widz zasiadający na pokazie we wrocławskim kinie Helios –  została wyniesiona do rangi jakiegoś kultowego miejskiego hymnu swojej epoki. Totalne nieporozumienie. Każdy inny numer, ale nie ten kasztan! Inna sprawa, że Murphy owszem miał swoje pięć minut jako producent (nie znam lepszego miksu do biegania od jego "45:33" zrobionego dla firmy Nike), ale nadawanie mu statusu autora wyrażającego nastroje pokolenia to chyba jednak manipulacja i owoc sprawnego PR-u. Aż ciśnie się na usta zdanie: "To takie amerykańskie". Tak, powiało hollywoodzkim patosem w najgorszym wydaniu. I to w filmie o gwieździe indie! Wstyd.

Tak długie sekwencje koncertowe oczywiście wyraźnie zredukowały obecność w filmie wypowiedzi samego Murphy'ego. A szkoda, bo facet wydaje się wyjątkowo inteligentny i na oko ma sporo interesującego do przekazania. Murphy jest w tej szczególnej sytuacji, że jako czterdziestolatek kieruje swój komunikat do odbiorcy dwukrotnie młodszego. W związku z tym często w wywiadach ciekawie wyzyskuje ten motyw i tu było podobnie. Jego trzeźwej, wielopłaszczyznowej analizy przebiegu własnej kariery słucha się znakomicie. Tym bardziej żałuję, że nie mógł tych przemyśleń rozwinąć i prześlizgiwał się raczej po powierzchniach zagadnień. Co gorsza, pojawia się też lekki zgrzyt dotyczący samej postaci Murphy'ego. Kolega chwilę po projekcji stwierdził, że Murphy jest "uroczy". Czy ja wiem? Ja myślę, że on byłby naprawdę uroczy, gdyby ten jego urok nie był perfekcyjnie wystudiowany, wystylizowany i zaaranżowany – poczynając od fryzury, przez wystrój apartamentu, na gestach i sposobie budowania zdań kończąc. Sądzę, że przenikliwy obserwator Murphy doskonale wie, co w jego środowisku będzie uważane za urocze i po prostu konsekwentnie brnie w ten schemat. Świadomie eksponuje swoją bezpretensjonalność aż do punktu, w którym staje się ona właśnie... pretensjonalna.

Pod tym względem Murphy wydaje mi się trochę takim zaprzeczeniem Kanyego Westa. Otóż Kanye jest tak pretensjonalny, groteskowy i przerysowany, że zdążyliśmy już to oswoić, zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić i w tym swoim przegięciu Kanye stał się na pewnym etapie jakoś... bezpretensjonalny. Z kolei Murphy aż do przesady kontroluje każde wypowiadane słowo, waży każdy ruch ręki, każde spojrzenie, by w końcu popaść w ciężkostrawną manierę. Murphy'ego i Westa łączy wszakże jedna cecha – niezwykle wysokie mniemanie o sobie i traktowanie bardzo poważnie swojej sztuki. Tyle, że Kanye mówi o tym otwarcie, wręcz eksploduje megalomanią i przerostem ego. A Murphy nie chce się otworzyć – w końcu mu nie wypada, a on sam boi się pretensjonalności. Dlatego kamufluje swoje ego płaszczykiem dystansu i humoru. Ale ten płaszczyk jest dość przeźroczysty i dlatego urok Murphy'ego dość szybko pryska, jak bańka mydlana. Dla mnie jak ktoś jest z natury bucem i bufonem – to spoko, nie ma sprawy, ale niech tego nie ukrywa. Pewnych cech charakteru nie da się zatuszować, więc już chyba lepiej atakować nimi centralnie, jak Kanye. Ech, muszę w tej chwili napisać coś tak banalnego, jak: nie lubię ściemy.

Puentę dla wymowy filmu stanowią dwie scenki płaczu, które wywołały skrajne reakcje widzów, a moim zdaniem mają ze sobą wiele wspólnego. James Murphy następnego dnia po "ostatnim" (przy okazji – można już obstawiać u bukmacherów kiedy będzie reaktywacja?) koncercie LCD Soundsystem wchodzi do kanciapy ze sprzętem, nuci coś pod nosem na bazie dźwięku generowanego przez jakieś urządzenie, a wreszcie zaczyna szlochać. Wtedy widzowie w wypełnionej po brzegi sali milczeli w skupieniu. Nikomu nie było do śmiechu. Ale wszyscy śmiali się głośno, gdy po zakończonym już nowojorskim występie operator upatrzył sobie płaczącego nastolatka, tak bardzo wzruszonego wykonaniem wspomnianej pieśni "New York, I Love You...".

Dla mnie te dwa momenty oznaczają w gruncie rzeczy to samo. Demaskują sztuczne emocje przebijające z całego hagiograficznego obrazu Dylana Southerna i Willa Lovelace'a. Rozpłakanie się Murphy'ego przed kamerą przypomniało mi podniosłą chwilę wyjścia Gulczasa z domu w Sękocinie – w pamiętnej, pierwszej polskiej edycji "Big Brothera". A temu nastolatkowi najchętniej dorysowałbym obok znudzonego gościa w okularkach i dymek "nie hipsteryzuj".
(T-Mobile Music, 2012)