KATY B

 

 

On a Mission (2011)

Wydany na fali przychylnej recepcji zeszłorocznych singli, debiutancki album dwudziestodwulatki z Londynu to bryza świeżości na komercyjnych salonach.

Kathleen Brien ukończyła BRIT School, londyńską wylęgarnię alternatywnych gwiazdek ostatnich lat (na szkolnych korytarzach mijała między innymi Adele, Amy Winehouse, Imogen Heap, Kate Nash, Jamie Woon czy Jessie J). Premierze jej longplaya towarzyszy spore poruszenie medialne, bo "On a Mission" to pasjonująca i odważna mieszanka. Z jednej strony Katy jest charyzmatyczną frontwoman (nie mój typ urody, ale według wielu także piękną) i dysponuje imponującym głosem (paradoksalnie w wyższych rejestrach przywodzącym na myśl młodą Beyonce). Z drugiej zaś, odpowiadający za produkcję Geeneus (właściciel kultowej stacji radiowej Rinse – mekki grime'u i dubstepu, która notabene opublikowała ten krążek), trio Magnetic Man i drum'n'bassowy weteran Zinc zadbali o progresywny rytmicznie, efektowny sznyt podkładów, ewidentnie stanowiących pomost między podziemnymi trendami tanecznymi, a szerokimi wodami mainstreamowego popu.

Między innymi z powodu tej fuzji "On a Mission" bywa porównywane z wydanym praktycznie równolegle "Femme Fatale" Britney Spears. Pozornie oba tytuły realizują zbliżoną formułę i czerpią z podobnych źródeł. Natomiast przy dokładniejszym oglądzie są tak naprawdę swoimi przeciwieństwami. Jako się rzekło, Brit jest robotem, a jej przetwarzany głos – zredukowanym do wirtualnego hologramu abstraktem funkcjonującym niczym avatar w cyberświecie producenckiego studia. Co więcej, "Femme Fatale" wtłacza masom do głów innowacje w sposób "podprogowy", trochę jak bohater "Podziemnego kręgu", który inkrustuje filmy rodzinne klatkami z wulgarnym erotyzmem. Dr. Luke i Max Martin operują "z flanki" – statystyczny słuchacz Spears ma się nie domyślić, ale... eksperymenty i tak mają tam być. Odwrotnie Katy, która jest żywą, namacalną "ziomalką" z sąsiedztwa, dumną z korzeni, tożsamości i przynależności do środowiska. Aczkolwiek, chociaż dziewczyna przedstawiana jest jako "queen of dubstep", to "On a Mission" tylko kamufluje się jako rzecz ze szkoły garage i dubstepu i udaje nowatorstwo – podczas gdy w rzeczywistości nie wnosi zupełnie nic – ani brzmieniowo, ani w kwestii programowania bitów (na dobrą sprawę szczątkowe, szkicowe aranżacje według schematu bębny-bas-syntezator są relatywnie łatwe do odtworzenia na koncercie, czego o wściekle maksymalistycznym "Femme Fatale" po prostu nie da się powiedzieć).

Nieważne! Bo w sercu "On a Mission" to absolutnie niezobowiązująca, bezpretensjonalna kolekcja popowych hiciorów. Sukces producentów polega tu na przygotowaniu serii niesamowicie melodyjnych podkładów, które spaja osoba Katy za mikrofonem. W rezultacie powstał bodaj najbardziej chwytliwy pełnometrażowy zestaw undergroundowego londyńskiego tygla. To rzadki typ materiału, gdzie właściwie każdy indeks porywa wiosenną rześkością. I mimo niemal sześćdziesięciu minut wcale się nie nudzi, w czym ewidentnie pomógł spory rozstrzał stylistyczny. Pierwiastki dubstepu są widoczne w wyprodukowanym przez Bengę singlu "Katy On a Mission", a UK funky przebija z "Lights On" (tu gościnny udział Ms. Dynamite, która pokazuje małej Kasi, kto wcześniej rządził na nieodległym terenie), ale to zaledwie ślady, smaczki, ornamenty. Bardziej dziwi mnie, że w recenzjach płyty tak rzadko padają słowa "jazz" i "house". Linie wokalne Katy zdradzają jazzową proweniencję, a znaczna część tracklisty ("Power on Me", "Movement", "Hard to Get" czy ukryty track "Water") to zwyczajnie atrakcyjny jazz-house, który mógłby ukazać się w roku 1990 pod szyldem Inner City, Technotronic czy Crystal Waters. Z kolei "Perfect Stranger" i "Broken Record" sięgają po jungle'owe breaki z połowy lat dziewięćdziesiątych, a bit w "Disappear" pachnie trip-hopem. Na szczęście Katy przekonująco zdaje relację ze swoich codziennych trosk – może nie aspiruje do bycia głosem pokolenia albo drugim Mike'iem Skinnerem, ale czujemy, że treść płyty rozgrywa się "tu i teraz" i nie mogłaby powstać nigdy przedtem.

Jak dla mnie jest tylko jedno "ale". Otóż ze strachem przeczuwam, że "On a Mission" okaże się produktem jednorazowego użytku. Że to ten rodzaj płyty, która ujawnia wszystkie atuty przy pierwszym spotkaniu (i dlatego ich kumulacja potrafi chwilami oszołomić), ale z czasem te powierzchowne walory się znudzą, a głębi nijak nie przybędzie. Zobaczymy, jak album zniesie upływ czasu i w ilu podsumowaniach rocznych zamelduje się w grudniu. Na razie jednak odłóżmy na bok te prognozy, skoro, jak to mówią, "it sounds good while it's on".
(Era Music Garden, 2011)

Little Red (2014)

✂ "Play", "Blue Eyes", "Aaliyah"