JESSICA SIMPSON

 

A Public Affair (2006)

Pamiętam czasy, gdy my – muzyczni pasjonaci – dzieliliśmy gwiazdy mainstreamu na "dobre" i "złe". To było zresztą całkiem niedawno. Do pierwszych zaliczaliśmy "poważniejszych" wykonawców, próbujących coś "przekazać" i zdradzających ślady "ambicji" artystycznych (cudzysłowy celowe, bo akcentują śmieszność tych paradygmatów); do drugich zaś puste, plastikowe konstrukty rodem z castingów i reality shows. Jednak w międzyczasie cały szereg pomagał nam stopniowo przeobrażać optykę zagadnienia, transferując się z puli numer 2 do puli numer 1. Kylie miała Fever, Justin nagrał "Rock Your Body", Britney wydała "Toxic", a Xtina "Ain't No Other Man" i 2CD longplay ze świadomymi nawiązaniami do klimatów przedwojennych. A to tylko sam wierzchołek, ułożony z istnych ikon. Czy któraś z takowych nie legitymuje się jeszcze killerskim trackiem?

Jakieś nazwiska na liście winnych nadal pozostały, ale generalnie mijający rok 2006 – rok w którym najbardziej kontrowersyjna i rozkapryszona cizia globu, będąca synonimem zepsucia, sztuczności i ohydy szołbiznesu, sygnuje najmocniejszą materiałowo płytę komercyjnego popu, a przypomniane mi po latach "Aserejé" okazało się być arcydziełem barokowego latin-dance'u – zapamiętamy głównie jako cezurę, od jakiej przestaje się oceniać potencjał wykonawców ze względu na ich bagaż medialny. Zwyczajnie braknie punktu zaczepienia w dyskusji, gdy chcemy się powołać na oczywistą słabość. Nawiedza myśl, że jutro genialne kawałki, od których nie będziemy się mogli uwolnić, nagrają Mandaryna, Pan Piotr i Grafi. To nie jest śmieszne.

Symbolicznie, ostatnie argumenty wytrąciła konserwatystom z rąk Jessica "the ultimate blonde" Simpson, laska znana ze swojej anty-inteligencji, anty-smaku i anty-talentu. Co więcej, zrobiła to z perfidnym cynizmem. Jej tytułowy numer z tegorocznego krążka A Public Affair stanowi bowiem bezczelną interpolację dwóch przewybitnych standardów muzyki rozrywkowej. Linia wokalna "Ain't No Mountain High Enough" (śpiewali to chociażby Gaye/Terrel, Temptations, Diana Ross etc.) jest tu "obiegnięta" w identycznej skali, z dwa razy czętszą punktuacją. Sekwencja harmoniczna ze zwrotki "Holiday" Madonny została wręcz skopiowana, a nie brakuje też pamiętnych zacięć funk-gitary wzorowanych na obecnej tam partii Curtisa Hudsona. Ba, nawet tonacja jest ta sama. Skandal!

Jasne, łatwo zarzucić plagiat, ale piosenkę widziałbym raczej jako szczytujący przejaw postmodernizmu w (pop)kulturze i znakomity mashup/remix/adaptację. Dodatkowo, łyżwiarski klip i sex appeal wokalistki tylko pomagają mi go lubić. Może dlatego, że nigdy nie jeździłem na łyżwach? Natomiast rewelacja zaczyna się w chwili, gdy oznajmiam, że track tytułowy nie jest tu wcale obiektem godnym największej i najwnikliwszej uwagi! Miano "nadprzyrodzonego miażdżyciela wrażliwych na boskie hooki uszu" należy się bowiem "If You Were Mine".

Stepująca zwinnie na groove'ach gdzieśtam odkopanych od wczesnej Janet i "I Should Be So Lucky" zwrotka miota się uwodzicielsko, by nagle wybuchnąć niewiarygodnym refrenem, który – jak trujący jad dzikich bestii – paraliżuje ciało w sekundę. "If I was your lover / I could blow your mind!". Faktycznie, obok "I thought you were my best friend" Paris oraz tego momentu jak facet z Lansing-Dreiden wchodzi na wyższe nuty w "A Line You Can Cross" – nie było w 2006 lepszego hooka, kropka. Jego potężne oblicze kompozycyjne nasuwa skojarzenia z funkującą nową falą; wyimaginujmy fuzję Prince'a z Cocteau Twins (circa najszybsze melodie Blue Bell Knoll) na sterydach. Tak, to kolejny komercyjny singiel, który aż prosi się o opis za pomocą legend niezalu. Testowałem go do urzygu, repeatowałem po 100, 200 razy – nic nie mięknie. Miażdżyciel.

A to wcale nie koniec. Speaking of legendy niezalu – "B.O.Y." sięga po riff "Just What I Needed" Cars i rozprowadza z niego pełną erotycznego zapału petardę a la Girls Aloud. "Push Your Tush" bounce'uje jak Talking Heads przyprowadzeni przez Prince'a na gejowską imprezę z epizodem stodolno-country'owym. "Walkin' 'Round In A Circle" przywołuje wykapany liryzm "Dreams" z mniej charczącym timbre niż posiadała Stevie Nicks. "Back To You" to adaptacja folkowej, palcowanej akustykiem i pianinem ballady do standardów klaskanego bitu r&b. "Between You & I" – walczykowata miłostka wyprowadzona z linii "Surfer Girl" i tym podobnych. "Fired Up", dzieło dumnego Storcha, to Simpsonki trzy grosze w kwestii Furtadowych, mrocznych, niebezpiecznych bangerów. Closer urzeka alt-country'ową impresją wieczorną na poziomie Neko Case. Podobno te refleksyjne, smutne wątki zainspirowało rozstanie solistki z mężem, co jednak mało mnie jakoś obchodzi. Ważne że zażera.

Czy to oznacza, że A Public Affair jest bezskaźne? Ależ skąd! Parę misstepów, i to poważnych, niunia zalicza. Są lepsze wersje "You Spin Me Round". "I Don't Want To Care" i "The Lover In Me" to typowe wypełniacze – ckliwe balladki hollywoodzkie, Britneyowe, nikomu niepotrzebne. A kabaretowe "Swing With Me" to kiepawy wygłup udający hołd dla epoki swingu. Ale to są niedociągnięcia, a reszta porywa. I choć maruderzy zamruczą "ale to Jessica...", to sorry – nie pojebało mnie do reszty żebym narzekał na cukierowy tune z tradycji wczesnej Kylie, opleciony rozkosznymi nakładkami żeńskich wokali. A ujmując problem od innej strony – wiecie, ja bym chciał żyć na przełomie 70s i 80s, naprawdę. Chciałbym patrzeć na bieżąco jak Madonna zabijała disco swoim ścisłym, skomasowanym electro-popem granym przez najlepszych sidemenów na cudownym, pulsującym feelingu. Ale dziś pozostaje mi tylko Jessica z eksplodującymi rumieńcami, młodzieńczą energią i radością dziewczęcymi hymnami. Na jej stronie można zakreślać fotki różowym ołówkiem! How pop is that?

Może te wszystkie zmiany zachodzące na naszych oczach przyczynią się do uzdrowienia ogólnej percepcji muzyki? Tego bym sobie życzył i wciąż w to wierzę, mimo wielu chwil zwątpienia. Niedawno kumpel spytał mnie o dokładną definicję określenia "guilty pleasure". Objaśniłem, ale z zastrzeżeniem, iż to kategoria nieaktualna. Nie ma już czegoś takiego jak "guilty pleasure", nie ma czegoś takiego jak "goodshit". Wszystko się wywróciło do góry nogami. Wkroczyliśmy oficjalnie w erę wszech-popu. Niezal ludu pracującej stolicy: otwórz swoje uszy dziś, na podniecający chartsów zmysł.
(Porcys, 2006)

* * *

Niektórzy fani komentują, że Jess obecnie wygląda najlepiej w życiu, ale po prostu chcą być mili, bo kobieta urodziła dwójkę dzieci, a potem faktycznie wróciła do ładnej sylwetki. Natomiast tak naprawdę jej karierowy PEAK pod wszystkimi względami nastąpił równo 10 lat temu. Nie tylko wyglądała wtedy najlepiej w życiu, ale też wydała swój najrówniejszy album (A Public Affair), najfajniejszy klip (do nagrania tytułowego) oraz swoją "najlepszą" (cokolwiek to znaczy) stricte muzycznie piosenkę w dorobku. Oczywiście przy kompozycji i produkcji musiał maczać palce Greg Kurstin. Tylko on mógł jej zapewnić status zagubionego dance-popowego szlagieru, dzięki czemu pomyka niczym o 20 lat młodsza inkarnacja "The Pleasure Principle" Janet.
(2016)