JE SUIS FRANCE

 

Fantastic Area (2003)

Spośród licznego grona obcych języków, jakich w ciągu swojej edukacji liznąłem, na francuski, paradoksalnie, przypadła największa liczba godzin lekcyjnych. Angielski miałem w domu i do pewnego etapu konsekwentnie go pomijałem w szkołach. Na liderowanie wysunął się "French", tyle bezboleśnie, co zalotnie, w końcu określenia "French kiss", czy "French fries" niosą tylko i wyłącznie pozytywne wibracje. I zawsze łapałem szóstki, bo dzięki swojemu wyczulonemu słuchowi z łatwością czarowałem nauczycielki lektorskim akcentem. A jednak, mimo wielu lat wypełniania ćwiczeń i wkuwania odmian, pozostaję laikiem w posługiwaniu się żywym żabojadzkim. To zapewne testament do mojego legendarnego lenistwa, braku dyscypliny, odpowiedzialności za siebie i tak dalej. Dlaczego tak zdolna i utalentowana, szczególnie językowo, osoba nie panuje w wieku studenckim nad co najmniej trzema obcymi? To żałosne, zgadza się. W szczytowych porywach byłem w stanie swobodnie gaworzyć, lecz dziś mój prywatny kres wyznaczają błahe złożenia w stylu "Je voudrais reserver une chambre avec bain et WC" albo "Voulez vous couchez avec moi". No i rozumiem co znaczy "Je suis France", choć po korepetycje z francuskiego nasze nastoletnie fanki powinny się raczej zwrócić do Gwary, bo ten gość wymiata.

Hej, nie mam zielonego pojęcia jak zacząć. Wątki plączą mi się w łepetynie, zawijają wstęgi, istne serpentyny myśli. Całkiem mimowolnie i raczej instynktownie dotarłem bowiem do niesamowitych materiałów, dotarłem do zespołu, który wywarł w mojej świadomości wielkie spustoszenie. To nasze największe odkrycie jako kolektywu; mamy już na koncie parę rarytasów, ciężko rozpoznawalnych przez inne źródła wiedzy o niezal-muzie na świecie. Stali czytelnicy dobrze wiedzą, o kim mówię. Ale tym razem rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania i wyjebała nas w kosmos, pozostawiając głuchą, dymiącą wyrwę w stratosferze. Otworzyliśmy magiczne pudełko ze skroplonym srebrem, otworzyliśmy wrota czarnej dziury, funkcjonującej tuż obok jak gdyby nigdy nic. Słowem: to są jakieś żarty, to jest sen, bo odgrzebaliśmy z popiołów zapomnienia płytę kuloodporną, dopisywalną do listy dekady, płytę zdolną zamienić wodę w wino. A ryzykuję, że w skali europejskiej, jeśli nie dalej, jest to lotne uwolnienie. Duma więc rozpierdala (przy okazji chciałem od razu zgłosić wyłączność, piszę tę reckę w ostatnich dniach sierpnia 2003) i cały numer polega właśnie na tym, że to kurwa nie jest sen, to nie są żadne żarty. To się dzieje.

Jak zwykle, nie obyło się bez kontradykcji. Na papierze Je Suis France wyglądają przecież jak badziewie. Debiutujący dwa lata temu self-titled, który, jak sami przyznają ironicznie, "dzięki dalekosiężnemu poklaskowi sprzedał się w tuzinach", wyglądają jak kompletni amatorzy. Tacy z serii "kolesie się najebali i zarejestrowali na taśmę coś, co ich nieźle bawiło". Rozkładówkę drugiego w dyskografii Fantastic Area ilustruje fotograficzny kolaż niczym z Check Your Head. Banda pojebusów manifestuje wstręt do przyjętych konwenansów, promując społeczną marginesowość. Pijany w trzy dupy brodacz balansuje na jednym palcu pętkiem kiełbasy zgiętej jak penis; nakryty ciemną szmatą koleś siedzi na kiblu; niezidentyfikowany osobnik z butelką w dłoni nosi maskę Kermita i kask pilota. Zresztą, wszyscy na tych zdjęciach delektują się trunkami, alternując między puszkami z piwem a czymś mocniejszym. Prowokacyjna zlewka zatrąca performance'm i podobnie jak sama zawartość albumu sugeruje, że kolesie mają swój klan, lożę szyderców, a sam zespół założyli z przekory, dla rozrywki, na złość babci niech mi uszy zmarzną. Ich niechlujność i rozwiązłość techniczna są mocno niepokojące i w czasie czterdziestu pięciu zaklętych minut narasta obawa, że zaraz wszystko się rozpadnie, pryśnie jak bańka mydlana.

Lecz jakimś niewytłumaczalnym chyba racjonalnie zbiegiem okoliczności nic takiego nie następuje, a wręcz przeciwnie: bańka rozrasta się do niepojętych rozmiarów, by w efekcie wchłonąć zdezorientowanego słuchacza i już forever mieć go w sobie. Je Suis France spacerują odważnie nad przepaścią, posługują się estetyką wyrazistej średniowiecznej groteski. Nie bardzo zależy im na jakiejkolwiek przyswajalności zewnętrznej, ich brutalny humor jest hermetyczny i pewnie odczytywalny tylko dla wąskiej grupy znajomych. Mimo to, łatwo załapać klimat absurdalnej anarchii Zappy, który zdanie "What's there to live for" okraszał kabaretową, figlarną odpowiedzią gitarki. Je Suis France też mają w zanadrzu taki (jeden z wielu) dowcip, co przy pierwszym przesłuchaniu spowodowało u mnie skręt kiszek i miauczenie śledziony. "Ice Age", tytułowy kawałek z zeszłorocznej EP-ki, prowadzi mroczny, monotonny, punkowy bas. Typowym podziemnym skandowaniem wokalista ogłasza "Every day is a wasted day! / Every night is meaningless!" i nastrój przygnębienia natychmiast ogarnia całe ciało. Wstrząśnięty pomyślałem: kurde, kolesie wikłają się w rozważania o bezsensie tego wszystkiego, to takie paraliżujące. I wtedy wkracza rozrywająca puenta w formie call and response: "If you don't (don't!) listen (listen!) to the France!". I uwierzcie mi, w takich chwilach trudno nie uznać tych zupełnie nieznajomych mi ludzi za kuloodpornych, trudno nie skakać w spaźmie nienasycenia, obijając meble.

Ponieważ koncepcyjnie główną bronią formacji jest autoironia, dystans. Oni naprawdę nie traktują się poważnie, a przekaz podają z przymrużeniem oka. Takie olewajstwo być może znacie z autopsji, dzięki naszym milusińskim "undegroundowym" bandom. Jednak różnica między frontmanem kapelki Apokalipsa Krezusa z drobnej wioski pod Zambrowem, a tym luzakiem z lewego dolnego rogu wkładki, zakładającym na japę bordowe gacie jest zasadnicza: pierwszy godnie afiszuje się z hasłem "Holocaust nie!", natomiast drugi nosi oryginalną koszulkę z napisem "Archers Of Loaf – Icky Mettle". I to właściwie wyjaśnia wszystko. Bo muzycznie Je Suis France w pewnym sensie są zacofani o równe dziesięć lat. Jest 1993 rok, Pavement objeżdżają Stany z kamieniem milowym niezal-rocka, Archers wydają klasyczny debiut, Sebadoh nagrywają swoje opus magnum, Frank Black zaczyna solową karierę. Tak, France zostali w blokach, zakochani w tej bezpowrotnie minionej, sakralnej epoce rozkwitu "najwspanialszej sprawy poza ejakulacją": niezal-rocka. I dlatego śmiech z własnego zatrzymania w czasoprzestrzeni jest im potrzebny by zakamuflować drobne nieporozumienie: gdyby pacjenci znaleźli się w tym samym miejscu dekadę temu, to dziś nie musiałbym wam wykładać ich wizerunku, bo znaczyliby dla nas tyle, co wyżej wspomniani giganci.

Ale to znów tylko jedna strona medalu. Porównywalną rolę w artystycznej kreacji Je Suis France odgrywa wszak ambiwalencja. Może i poznajemy żartownisi, umieszczających na okładce zdemolowaną Statuę Wolności z podpisem "Vive La Liberte", a na odwrocie obraz kuli ziemskiej, gdzie Kalifornia podpisana jest "Fantastic Area", a Europa (dalej nawet, gdzieś tak od Belgii po Kazachstan) – "Dumb Shits". Skąd jednak biorą się w ich twórczości elementy poruszające, owinięte w blask szczerej melancholii, zdeptującej pozerskie mainstreamowe gówna jak robaki? Po gniotącym, sarkastycznym rockowym killerze goście potrafią jebnąć kilkuminutową balladową epopeję, nie popadając ani na centymetr w kiczowatą łzawość. Głos wokalisty trąca w człowieku dziwnie znajome nuty, poruszając się w niedostępnych na pozór rejonach Świętej Trójcy Niezal: Moore, Malkmus, Black. Drgający, gumiasty, cudownie fałszujący timbre jest sukcesywnie wspomagany prawie-ogniskowymi chórkami, co owocuje ciągłymi ciarkami i kumuluje w organizmie ciepło i energię, przypominając o potędze zjednoczenia w niezalu. Kiedy wiedzeni tą mgławą narracją tracimy selektywność percepcji i przestajemy się orientować, czy śpiewa ich dwóch, trzech, czy może kilkunastu, wzruszenie przychodzi samo, bez żadnych uprzedzeń.

Aczkolwiek w żadnym wypadku nie należałoby podchodzić do Je Suis France emocjonalnie. Podejrzewam, iż najsprawniejszym narzędziem rekonstrukcji ich modelu, w ściśle muzycznym sensie, byłoby zanalizowanie materiału pod kątem przekształceń schematów. Zasadniczo grupa czerpie garściami z surowej tkanki niezal-rocka. Postrzępiony, monstrualny riff kolosalnego hymnu "Memorial Day" pożycza poluzowane garażowe rockowanie od Daydream Nation. Krzyk refrenu wtłacza w podłoże z podwójną siłą. Można przeciągnąć kreskę do tradycyjnego, brudnego soundu Pixies w wiedzionym cholernie nieoczywistym basem i okraszonym nuconym falsetem kapitalnym szkicu "Weightless Work". Trudno nie zatrzepotać radośnie wobec złośliwie broczącego "Sign some papers / And kill some men / Sell them weapons / And medicine". Analogicznie, Pavement circa Slanted budzi się w namacalnie żywej, wilgotnej misji "California Rules", oraz zwłaszcza w "Hammock" jednym z najwspanialszych lo-fi hitów jakie pamięta historia. Gdy pozbawione logicznej interpretacji wersy "The shops are fantastic / And I can buy things / To put in my closet / Of all those other things" zostają chamsko zagłuszone chuligańskim "parapapa papa pa", myślę sobie, że ci kolesie są bohaterami, że nie można być bardziej cool, że rzeczywiście brylują w hamaku.

Tyle, że te bezpośrednie skojarzenia w miarę poznawania Fantastic Area nikną, ustępując miejsca swobodnym hipotezom. Najpierw na pierwszy plan wysuwa się programowy minimalizm obróbki. Już na debiucie serwowali powtarzane, zamrażające jeden riff czy zagrywkę modalne hooki, nakłaniając niektórych do porównań z Philipem Glassem. Teraz repetycja obróciła się w dłuto w dłoniach mistrza, rzeźbiącego z fantazją, ale ascetyczną dyscypliną. Tytułowy opener filtruje właśnie taki jeden motyw, kontemplując każde wybrzmienie chwytu, aż do matematycznej transformacji. Miast nużyć, architekturalna kompozycja wciąga po sam koniec, przebiegle tkając napięcie jak Glenn Branca. Dopiero zaś po wielu randkach z płytą dociera ujmująca psychodelizacja, zatrącająca jakoś prześwietlającymi dalsze plany aranżacji eksperymentami Olivia Tremor Control. I racja, uzupełniając wiedzę przed tą recenzją sprawdziłem w necie, że France koncertowali z Summer Hymns (kolaborowali z Zacharym Greshamem na składance wytwórni Kindercore), a w lakonicznej informacji w pudełku stoi jak byk: współprodukował Bill Doss. Stąd naturalne wydają się trzaski i taśmowe manipulacje w "Live To Win", gdzie w ciągu sześciu rozległych minut dźwiękowo dzieje się więcej, niż na dziewięćdziesięciu procentach płyt wydawanych przez majorsy. Ta poetycka pajęczyna, to echo i wodne głębiny są tu wszakże obecne co krok.

Tak więc sesyjka ze słuchaniem Fantastic Area to decyzja o zanurzeniu się w równoległy, baśniowy świat, rządzący się własnymi regułami i pełen luster, których przekraczanie umożliwia muzyka. Jak wiele ponadczasowych albumów, Fantastic Area kreuje własny, abstrakcyjny język symboli, nieprzekładalnych poza granicami królestwa. Gdy go słucham, doznaję uczucia wypreparowania klarownego "drugiego dna", na trzy kwadranse wyłączam się z fizycznego otoczenia. Zamykam oczy i wyruszam w podróż w inny wszechświat, jak by wyrazili się grafomani. Prawdopodobnie rolę najbardziej tulącego, mistycznie ogrzewającego utworu pełni tu "Space Rules". Czterowymiarowe echo i cykający wpierw automat ścielą miejsce dla niewysłowionego piękna tak trywialnej na pierwszy rzut oka pieśni. Z każdą minutą upojenie wzrasta i jest w pewnym znaczeniu nieskończone, jak jakieś bliskie spotkania trzeciego stopnia. Ale to także parada niedopowiedzeń. Bo jak skwitować te przebiegłe sztuczki z szybkim urywaniem pozaczynanych diamentów? Sztandarowy patent najpełniej działa, według prawidła niedosytu, w "Kid Millions". Słowa nie są w potencji akuratnej deskrypcji tego mini-arcydziełka, ale ilekroć je słyszę, zadaję sobie to samo pytanie: jak można było zaniechać temaciku, który swobodnie bije na głowę wszystko inne z tego roku i "zepsuć" murowaną dziesiątkę komicznymi trąbami i orientalnym ornamentem? Dlaczego to zrobili? Może w takim razie wszystko to należy nazwać horendalną mistyfikacją i za grosz nie ufać tym sztubakom?

I właśnie wtedy, gdy po raz ostatni tli się nutka zwątpienia w geniusz Fantastic Area, znikąd przybywa closer, "Horse Violence", w nadprzyrodzony sposób zabierając tę płytę z pola walki niczym Ifigenię z ołtarza i czyniąc ją nieśmiertelną. Każde plumknięcie, każdy ledwo czytelny podjazd dobiegającej zza chmur gitary wydają się tak beztroskie i monumentalne zarazem. Serce zamiera, gdy te trzy zwyczajne dotąd akordy układają się prawidłowo, a słowa "One more time and one more life / Testing your waits on the horizon" wbijają się w każdą komórkę rozłożonego na części ciała jak "Forever" Circulatory System. Dokładnie wtedy utwierdzam się w przekonaniu, że ci ludzie są kuloodporni, nie sięga ich żadna krytyka. Fantastic Area urasta do rangi mitycznej, niczym przypadkowo spotkana na imprezie posągowa dziewczyna, co to pojawiła się i zaraz ulotniła, pozostawiając złudzenie niedostępności (Kicia, we're coming!). Raz jeszcze muzyka jest czystym zuchwalstwem. Pomimo pierwotnych zarzutów, klimat jaki France wyczarowali jest nieporównywalny z niczym innym co słyszałem. I mógłbym tak jeszcze truć godzinami, podniecać się szczegółowo jednym po drugim z piętnastu na Fantastic Area, bo jeden po drugim prześcigają się w aranżacyjnych urozmaiceniach, zapewniać, że jest tu wszystko: krew, łzy, pot, żółć, sperma; że każdy brzęk wyszedł im tak, jak powinien – bo naprawdę, niemierzalne pokłady artystycznej obfitości tkwią w tej płycie. Ale wiem, że nigdy nie zaznam pełnego nasycenia. Skatowałem ją już kilkadziesiąt razy i nic, absolutnie nic nie zapowiada zmęczenia. Podejrzewam nieśmiało, że po prostu nigdy się nią nie znudzę. Je suis au septičme ciel.
(Porcys, 2003)

Na pewno słyszeliście, że ta olewcza paczka z Athens w stanie Georgia mogła być legendą indie-rocka przełomu lat 80. i 90., bo gra ekscytujące kawałki w stylu Sonic Youth, Pixies czy Archers of Loaf. A nie była, bo się spóźniła o jakieś dziesięć, piętnaście lat. Racja, ale nie docenia się kabaretowo-szyderczo-egzystencjalnego aspektu tej płyty. Frank Zappa na pewno wymieniałby ich wśród swoich ulubionych nowych bandów, gdyby żył. Je Suis France żartują z tego, z czym nie ma żartów i to nie tylko tekstami, ale i konkretnymi riffami, melodyjkami. Krąży plotka, że kochają Polskę i bardzo chcą kiedyś do nas przyjechać.
(T-Mobile Music, 2011)

Amerykański rock niezależny jako styl przechodzi kryzys. Prócz chlubnych wyjątków pokroju Sleater-Kinney lub Exploding Hearts, niewiele grup rozwija bosko surowy, chaotyczny sound piwnicy z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Je Suis France, kompletnie pominięty kwartet z Kalifornii, powraca bezwstydnie do źródeł Pavement, Archers Of Loaf i sztandarowego Sonic Youth, przyprawiając te inspiracje szczyptą jakże rajcującej auto-ironii oraz wkładając w każdą minutę tyle talentu, ile się pomieści. Efektem rzecz dostarczająca dzikiej satysfakcji z obcowania i wciągająca unikatowym klimatem.
(Clubber.pl, 2004)

* * * 

Wywiad z Je Suis France
z dnia 25 maja 2004

autor: Borys Dejnarowicz
tłumaczenie: Michał Zagroba
wstęp: Borys Dejnarowicz


Je Suis France są jednym z najzajebistszych zespołów na świecie. Tak tak, mówię całkowicie serio. I jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości, po prostu ich nie słyszeliście. A błąd. Radzę nadrobić jakoś przed śmiercią. Gdy sięgam teraz pamięcią do zeszłych wakacji, ogarnia mnie pieprzona nostalgia. Wyobraźcie sobie, pracowałem kilka tygodni w dziale księgowości, od rana do wieczora. Moja praca polegała na tym, że przychodziłem kompletnie zjebany i rozpoczynałem mozolną walkę z fakturami. Faktur były setki, tysiące. Ale co gorsza, ich liczba się nie zmniejszała. Bo gdy układałem i wpinałem do segregatora jedną partię, to dokładano mi następną. Jak w bajce o potworze, któremu po ścięciu jednej głowy odrastają automatycznie dwie. Perspektywa nadchodzących dwóch tygodni spędzonych na jednej i tej samej czynności załamywała mnie doszczętnie.

Co gorsza, w tym wielkim pokoju leciało komercyjne radio, gdzie co godzina, jak na komendę, serwowano "Testosteron". Tortury. Miałem ochotę cisnąć kamieniem w odbiornik. Ale dwa razy dziennie, w drodze do i z pracy, izolowałem się od godnego pożałowania świata zewnętrznego. Bo w discmanie miałem Fantastic Area. Zamykałem oczy i przeżywałem jedne z najpiękniejszych chwil życia. Jako antropologa, dopadła mnie parę miesięcy wcześniej szczytowa depresja wynikająca po prostu z przekraczania kolejnego progu wiekowego. France pozwolili mi oswoić się z nieuchronnym umieraniem, symultanicznie dostarczając ekstremalnej radochy. Nigdy nie poznałem takiego albumu. Więc, to był wyjątkowy okres dla mnie. Dnie traciłem na grzebanie się w papierach, a wieczorami, padający ze zmęczenia zasiadałem przed kompem i skrobałem akapit po akapicie recenzję.

Paradoksalnie, na pomysł przeprowadzenia wywiadu internetowego z tymi bossami wpadliśmy długie miesiące później, już po tym, gdy Fantastic Area wylądowało na miejscu trzecim naszego rocznego rankingu, a płyta stała się klasykiem w środowiskach związanych z serwisem. Z początku się wahaliśmy: kolesie są dla nas przecież nietykalnymi bogami, ale w efekcie okazali się przesympatyczni, serdeczni i wyluzowani. Wprawdzie sama realizacja zajęła wiele tygodni, ale mówimy tu o potwornie zajętych artystach, a pamiętajmy, że artyści mają prawo do wszystkiego, opóźnień również. Ich odpowiedzi są bogate, niesamowicie interesujące i cholernie cool. Zresztą, wszelkie komentarze są zbędne: to jest najbardziej wyczerpujący wywiad w dziejach Porcys, sprawdźcie to. I jeszcze podziękowania dla Sophie: kłaniamy się, bossówo!

1. Ok, zacznijmy od nazwy zespołu. Macie genialną nazwę! Jaka wiąże się z nią anegdota i skąd bierze się w waszej estetyce "francuski element"?

To zabawna historia. Grupę nazwał nasz dobry przyjaciel Matt Billings (mastermind mistrzowskiego noise'owego projektu Nipples For Days). W dzień naszego pierwszego występu w 1997 nie mieliśmy nazwy jeszcze kilka godzin przed koncertem. Szykowaliśmy ulotki z masą różnych nazw w rodzaju Fortress America, Korea, Shark Attack czy Awesome Riff, ale tak naprawdę żadnemu z nas nie przypadły one do gustu. W dniu koncertu Matt podszedł do nas i oznajmił, że ma idealną nazwę – JE SUIS FRANCE. Matt chodził wówczas na kurs francuskiego na University of Georgia i powiedział, że jeden koleś z sąsiedniej ławki wymyślił nietypową metodę mobilizacji przed egzaminem. Tuż przed rozdawaniem testów zwykł nucić w kółko "Je Suis France" (Jestem Francją), żeby przygotować się mentalnie. Matt nabijał się z tego i stwierdził, że to niezła nazwa. Szczerze powiedziawszy, przez pierwszy miesiąc nienawidziłem jej i uważałem, że brzmi idiotycznie, ale był ze mnie niezły bej. Nazwa jest zajebista i w tej chwili obejmuje cale nasze jestestwo. Później odkryliśmy, że Charles De Gaul wygłosił słynne przemówienie zatytułowane "Je Suis France" przed pójściem na bitwę, ale co to za gość właściwie? Poza tytułem nie mamy specjalnie francuskiego pierwiastka. Najlepsze to sposób w jaki nazwa jest zarzynana kiedy gramy poza miastem, oto kilka fajnych błędów: Jesus France, Juice De France i Just Be Friends. Czasami lubimy wymieniać nazwę w piosenkach, stąd "The France", które można również traktować jako naszą ksywę. Powinniśmy pewnie złożyć honory Francji za danie nam takiej kozackiej nazwy. Możemy napisać kawałek "Jesus France, dzięki za możliwość!".

2. Moglibyście trochę opowiedzieć jak doszło do powstania zespołu? Z początku byliście kwartetem, teraz jesteście kwintetem, tak?

Na początku było nas czterech: Dark, OJ, Ice oraz Crog. Crog zapowiedział, że pogra na bębnach, więc on i Ice bębnili dla nas przez pierwszy rok. Następnie postanowiliśmy przeobrazić się z klanu kolesi w zespół i dodaliśmy prawdziwego bębniarza, Jeffa. Taki line-up utrzymywał się przez wiele lat, dopóki nasz bliski przyjaciel Sean (z Masters Of The Hemisphere) po raz pierwszy w życiu został bez zespołu i przyszedł do France. To przywiodło nad do stanu obecnego – perfekcyjnej ekipy kolesi.

3. Słyszeliśmy jedynie niewielkie fragmenty waszego self-titled debiutu. Moglibyście powiedzieć na czym polegają główne różnice pomiędzy tamtym albumem, a Fantastic Area?

Byliśmy odrobinę bardziej kompetentni podczas tworzenia Fantastic Area – pierwszej płyty nagranej z "prawdziwym" bębniarzem, Jeffem, który dołączył do grupy dopiero tuż przed ukończeniem prac nad pierwszym albumem. Obecność Jeffa to kosmiczna różnica. Przedtem nie potrafiliśmy utrzymać beatu czy jakiegokolwiek stałego rytmu. Oprócz tego, Fantastic Area stanowiło w znacznie większym stopniu wspólne przedsięwzięcie, jako że cała piątka miała spory wkład w kompozycje i ogólne brzmienie płyty. Zasadniczo, przygotowując pierwszy krążek nie mieliśmy pojęcia co robimy; po prostu weszliśmy do studia i zagraliśmy swoje piosenki z nadzieją, że wyjdzie coś dobrego. Na Fantastic Area poświęciliśmy więcej czasu, starając się stworzyć "dobrą" płytę. Jesteśmy bardziej zadowoleni z Fantastic Area niż z pierwszej płyty, ale niektórzy wolą debiut, więc kto wie.

4. Czy czujecie jakiś związek ze sceną Athens? Jaka jest wasza opinia na temat najsłynniejszej kapeli w historii Athens?

Przypuszczam, że czujemy się związani z muzyczną sceną Athens, skoro stąd jesteśmy i przyjaźnimy się z wieloma innymi grupami z Athens. Stylistycznie sporo różnimy się od tego, co ludzie uważają za "brzmienie Athens". Nie przypominamy rzeczy z Elephant 6, B-52's czy R.E.M. Ale dobrze być z Athens. Lokalnie zespoły otrzymują przyzwoite wsparcie, a pozamiastowi są bardziej skłonni dać szansę kapeli z Athens niż z jakiegoś innego małego południowego miasta.

Rozumiem, że mówiąc o "najsłynniejszej kapeli" odnosisz się do R.E.M.? Zdaje się, że większość zespołu ich lubi. Przypuszczalnie nasze odczucia nie różnią się od powszechnej opinii, że ich nowe rzeczy nie są tak dobre jak starsze. Ale osobiście byłem dość dużym fanem R.E.M. od piątej klasy. Choć nie mogę wypowiadać się za resztę zespołu.

5. Otwierający Fantastic Area utwór tytułowy oferuje repetycje przypominające powtórzenia w kompozycjach minimalistów. Interesujecie się muzyką awangardową?

Owszem. Ja (Crog) prowadziłem nawet uniwersytecką audycję radiową zajmującą się wyłącznie muzyką klasyczną XX wieku, w rodzaju Steve'a Reicha, Harry'ego Partcha, Stockhausena, Xenakisa i całej reszty. Więc, tak, lubię to. Nie wiem specjalnie dużo na temat podłoża teoretycznego. Niektórzy z tych gości są nienormalnie mądrzy, inni wydają się zwyczajnie nienormalni. Słucham tego tylko dla brzmień. Myślę że elementy awangardy pojawiają się w twórczości wielu pop/rockowych kapel, takich jak Animal Collective i Liars, albo momentami Wire z lat siedemdziesiątych.

Ale kiedy używamy dźwięków, które można nazwać "awangardowymi", nie sądzę, żeby była to etykietka do której dążymy. Bo jeśli się nad tym zastanowić, jesteśmy po prostu rockandrollową kapelą. Naprawdę nie uważamy się za grupę progresywną, pokonującą ograniczenia itd. My tylko dobrze się bawimy, a czasami kombinujemy z fajnymi brzmieniami.

Przypuszczalnie, fakt, że repetycje czy interesujące brzmienia włączone w rockowe piosenki nadal uruchamiają sygnalizację "awangarda" albo "eksperyment" i poniekąd uprawomocniają istnienie grupy, czy czynią z niej "interesującą", być może mówi coś o samym rock and rollu. Większość dobrej muzyki eksperymentalnej powstało pomiędzy 1950 i jakoś 1975, jednak tego typu brzmienia nadal wydają się dziwaczne i nie na miejscu w rockowej piosence. Dlatego bawi mnie, gdy ludzie jarają się jakąś nową świeżą rockową kapelą używającą tape delaya czy czegoś, następnie zbędą popularny rap w rodzaju Lil' Jona czy Wu-Tang Clanu jako śmieć, podczas gdy brzmieniowo oni robią rzeczy o kilometry wyprzedzające większość, jeśli nie wszystko, tego co dzieje się w popularnym rock and rollu. Cholera, gdyby Pierre Henry i GZA mogli się spotkać, stapialiby mózgownice. Sorry, to było trochę chaotyczne.

W każdym razie każdy z nas wykazuje się innym poziomem tolerancji na tego typu muzykę (współczesną, esperymentalną, i tak dalej). Z wyjątkiem Jeffa. Jedyna muzyka, której słucha to "Kick Start Your Heart" Motley Crue. [Właściwie, ten numer nazywa się "Kickstart My Heart" i pochodzi z albumu Dr. Feelgood z 1989 – przyp. bd]

6. Większość materiału Fantastic Area przywołuje stary, szlachetny niezal-rock. W pewnym sensie moglibyście zostać określeni jako "zaginione dzieci niezal sprzed dziesięciu lat", zważywszy, że kawałki w rodzaju "Hammock", "California Rules" czy "Memorial Day" dzielą vibe wczesnych Superchunk, Pavement, Archers Of Loaf czy Sebadoh. Z drugiej strony, chociaż te grupy stanowią oczywisty punkt odniesienia, jest tu spora dwuznaczność. Feel Je Suis France wydaje się znacznie bardziej "meta-niezal", ponieważ dekonstruujecie założenia niezal w oryginalny, intelektualny sposób. Jak opisalibyście swoją relację z "niezal"?

Wydaje mi się, że każdy członek ekipy albo pracował w WUOG (radiostacja naszego college'u), albo współpracował z nią poprzez promocję radiową. Wnioski wyciągnij dowolne, ale jestem pewny, że styczność z ogromną ilością nowej muzyki zainspirowała jakoś Je Suis France. Szczerze mówiąc, tam większość z nas się poznała, co dało nam solidne fundamenty przed rozpoczęciem. Fajną sprawą z France są nasze różnorodne gusta ze wspólną podstawą, którą wszyscy kochamy. Wszyscy byliśmy swojego czasu fanami grup takich jak Archers, Polvo i Pavement, ale każdy z osobna siedział też w muzyce z totalnie przeciwnego spektrum do niezal. Trudno wyprzeć się piosenki w rodzaju "The Lowest Part Is Free" Loafu, ale równie trudno zaprzeczyć zajebistości takich "So Fresh So Clean" albo "Darkstar".

Kiedy France komponuje, nigdy nie myślimy o potrzebie kopiowania popularnych trendów chwili obecnej. To wychodzi naturalnie i każda piosenka zostaje przefiltrowana przez całkowicie odmienne gusta pięciu innych kolesi, więc w końcowym efekcie kawałek jest zupełnie różny od twoich początkowych zamysłów. To niesamowite uczucie. Zdaje się też chyba, że obecnie sporo kapel próbuje naśladować określone brzmienia czy zespoły, co jest totalnie absurdalne. Nasza zasada głosi: jedynym człowiekiem przemawiającym do twojej mentalności gdy piszesz powinien być Bob Marley. Jeśli kopiujesz kogolwiek innego, nie zasługujesz żeby żyć.

7. Myślę, że najbardziej fascynujący element twórczości Je Suis France to unikatowe poczucie humoru. Nie wątpię, że cały czas śmiejecie się podczas wspólnych spotkań. Słuchając Fantastic Area trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko żart. Jednocześnie tyle w tych piosenkach prawdziwych emocji. Zgodzilibyście się, że największą siłę grupy stanowi idealny balans pomiędzy "prawdą" i "fałszem", "powagą" i "zabawą", "śmiercią" i "karnawałem"?

Tak, wszyscy się zgadzamy. Obejmowanie odległych światów "powagi" i "zabawy" jest ciężkim zadaniem. Wymaga jaj, silnego umysłu i krzepkich pleców.

8. W "Weightless Work" sardonicznie zauważacie: "Sign some papers / And kill some men / Send them weapons and medicine". Czy to wasz komentarz do wojny w Iraku? Jaka jest wasza ogólna opinia na temat głównych problemów dzisiejszego świata: terroryzmu, wojen religijnych, George'a W. Busha? Siedzicie w polityce?

Ta piosenka nie traktuje konkretnie o wojnie w Iraku, czy wojnie z terroryzmem. Powstała przed 11 września, w bardziej historycznym kontekście. Ten świat jest nieskończenie przerażającym miejscem i całkowicie nie mam pomysłu, co można zrobić, żeby go ulepszyć. Jestem raczej pewny, że administracja Busha również nie ma na to pomysłu. Jedyne co robią to pogarszają sytuację. Nie jesteśmy grupą upolitycznioną, natomiast w świecie wojującym nie posiadanie wyraźnych przekonań wydaje się prawie niemożliwe. W latach osiemdziesiątych istniała w Stanach gra planszowa o nazwie Fortress America, o dziwo była to również wczesna nazwa naszego zespołu. Intryga tej gry polegała na tym, że do roku 1997 Stany zraziły inne państwa do stopnia, w którym wszystkie kraje na Ziemii wypowiedziały nam wojnę. Mogłeś grać albo w roli Stanów, próbując obronić państwo przed inwazją ze wszystkich stron, albo objąć jedną z trzech armii ofensywy. Patrząc w jakim kierunku zmierzają sprawy, zaistnienie tego typu sytuacji nie jest całkowicie nieprawdopodobne. To budzi strach. Trudno normalnie prowadzić leniwe, wygodniackie życie, które nam się słusznie należy. Parafrazując Minutemen – próbujemy rozmawiać z dziewczynami, ale myślimy o Trzeciej Wojnie Światowej.

9. Jak wygląda wasza typowa metoda piosenkopisarska? Te wszystkie wspaniałe popowe hooki: wychodzą spontanicznie czy pracujecie nad nimi cierpliwie i uważnie?

Różnie to bywa. Niektóre kawałki, jak "Fantastic Area" czy "Snake Pussy" to zasadniczo małe jamy, na których skupiamy się podczas prób, wymyślając dalszy ciąg w toku prac. Ale często jeden z nas, zazwyczaj DJ lub Dark (choć od czasu do czasu pozostali też coś przyniosą), prezentuje nam utwór. Zdarza się, że wszystkie partie są rozpisane i grupa pełni rolę odtwórczą, jednak częściej wychodzimy od szkieletu kompozycji, powiedzmy samej progresji akordowej albo riffu czy czegoś w tym rodzaju, i rozwijamy kawałek w kolejnych podejściach. Nad melodiami wokalu i tekstami pracuje się zwykle na końcu.

W przypadku Fantastic Area i rzeczy obecnie nagrywanych, znacznie więcej powstaje w studiu, praktycznie na miejscu.

10. Na Fantastic Area udaje wam się zagospodarować wielki obszar stylistyczny, od nowej fali, poprzez psychodelię, po eksperymentalny pop itd. Jakie wymienilibyście główne inspiracje?

Jak już powiedziałem, mamy bardzo zróżnicowane gusta. Szczerze mówiąc, podczas rozgrzewki czy rozstawiania sprzętu przed każdą sesją nagraniową Fantastic Area, słuchaliśmy hip-hopu. Głównie rapera z Houston zwanego Lil' Troy i jego syna T2. Album Back To Bawlin leciał w studiu przy każdej okazji. Słuchając końcówki pierwszego "Ice Age" na Fantastic Area można usłyszeć tekst zaczerpnięty z tej płyty: "You know this bawlin, ain't never gonna stop!".

To dziwne, naprawdę nie sądzę, żeby istniał gatunek nie lubiany przez nas jednogłośnie. No może ska – wszyscy gardzimy tym gównem. Sporo rzeczy budzi nasze zainteresowanie – od afrykańskich rytmów plemiennych, poprzez dub, Outkast, Captain Beyond, Amon Düül, aż po Stereolab. Chyba zgodzimy się, że istnieje dużo hip-hopu postrzeganego w kategoriach świeżej ciekawostki, podczas gdy w rzeczywistości popycha on muzykę do przodu w tym samym stopniu co kiedyś Sonic Youth. Na przykład Lil' Jon, raper z Atlanty, sposób w jaki posługuje się repetycją i nakłada na to przeplatane ścieżki wokalne oraz różne drobne odgłosy, przypomina Can czy Neu! – to dla nas fascynujące.

Niekoniecznie przywiązujemy się do tych inspiracji, ale słuchamy takiej muzyki. Nigdy nie należeliśmy do grup, zakładających z góry, że "muszą zrobić piosenkę w stylu New Order" – po prostu spotykamy się i gramy. Co z tego wyjdzie zostaje nagrane.

11. Dla wielu z nas tutaj, ekipy Porcys i wiernych czytelników Porcys w szczególności, Fantastic Area to jeden klasyczny fragment za drugim. Czy nagrywając utwory takie jak "Hammock", "Space Rules" czy "Horse Violence", mieliście świadomość, że są to bezbłędne, ponadczasowe hymny niezal? Czy kiedykolwiek postrzegaliście swoją muzykę jako "klasyczną"?

To dość zabawne pytanie. Urządziliśmy drobne posiedzonko w tej sprawie, bo po raz pierwszy ktokolwiek wyraził się o nas w poważnym tonie. Nie wiedzieliśmy co robić. Chyba macie w Polsce całkiem zajebiste piwo, bo jeśli sprawia, że France brzmi "klasycznie", to jest z pewnością na wagę złota. Podeślijcie nam trochę, zrobimy z jego pomocą Fantastic Area 2.

Nagrywanie z Je Suis France to jedno z najwspanialszych życiowych doświadczeń – to jak impreza z udziałem sześciu najlepszych kumpli, kochającymi wrzeszczeć w kółko "the France". Jesteśmy względnie zadowoleni z tego co do tej pory wydaliśmy; wychodzimy z przekonania, że jeśli brzmi to dobrze po skrzynce Milwaukee's Best Ice (browar), jest git. W studiu znakomicie się bawimy i chociaż często może się wydawać, że kierujemy się intuicją i spontanem, przywiązujemy wagę do jakości wydawanego materiału. Jednak nigdy nie pozwalamy by w studiu zapanowała zbyt poważna atmosfera, zawsze liczy się dobra zabawa i to chyba słychać. Traktując sprawy za poważnie łatwo wypaść tandetnie i cholernie pretensjonalnie, a to na szczęście nigdy nie przytrafia się Je Suis France. Chyba jesteśmy po prostu zajebiści i, im dłużej się nad tym zastanawiam, klasyczni!

12. Wasza muzyka emanuje pasją rzadko spotykaną na współczesnej scenie. Jak odnajdujecie w sobie szaleńczą energię i oddanie sprawie? Nie odnieśliście sukcesu komercyjnego, nie zdobyliście też wielkiego rozgłosu w kręgach alternatywy. Skąd ta pasja?

Browar i kładzenie lachy na to co myślą inni. To prawda, nie traktujemy siebie śmiertelnie poważnie, a to denerwuje wiele osób. Ale daje nam również pełną swobodę w tworzeniu muzyki, która nam się podoba. Jednak wiemy też, że pewnego dnia będziemy pływać w złocie, a łona naszych dziewczyn wysadzane będą diamentami. Diamentowe łona, z których narodzą się złote dzieci.

13. Czy istnieją jakiekolwiek współczesne niezależne (lub mainstreamowe) zespoły, z którymi czujecie pokrewieństwo?

Przyjaźnimy się z Brooklyńską grupą Oneida, łączy nas z nimi pewna więź. Gramy całkiem inaczej, ale prezentujemy podobne podejście do spraw. Znamy osobiście szereg bandów z Athens, dobrzy znajomi to I Am The World Trade Center, Bugs Eat Books, Summer Hymns, Elf Power, Paper Lions i inne, ale znowu, muzycznie ich nie przypominamy. Wygląda na to, że większość grup, do których jesteśmy porównywani, już nie istnieje, tak jak Pavement, Archers Of Loaf i The Gifters.

14. Ogromna brzmieniowa głębia kryje się w tych utworach. Aranżacje i tekstury odznaczają się niezwykłym bogactwem. Ściany gitarowego hałasu, manipulacje taśmą, pianino, dzwonki, automaty perkusyjne itd. składają się na prawdziwie niepowtarzalną podróż dźwiękową, prawie tak ważną jak fenomenalny songwriting. Ile znaczy dla was brzmienie, tekstury?

Brzmienie i tekstury są niezmierne istotne. Jak wspomniałem wcześniej, nad wszystkimi muzycznymi elementami utworu zastanawiamy się na długo przed wymyślaniem wokali. Zazwyczaj. Ponadto, kiedy wchodzimy do studia i zastajemy te wszystkie zajebiste keyboardy i instrumenty perkusyjne porozrzucane dookoła, niemożliwe jest powstrzymanie się przed uwzględnianiem ich w planach kompozycyjnych.

Oprócz tego, nasze utwory, zwłaszcza te z Fantastic Area, to bardzo proste rockowe piosenki. Większość mógłbyś sobie wyciąć przy pomocy dwóch albo trzech akordów – znajdziesz tam nawet jednoakordowiec. W każdym razie, chyba chcieliśmy zagęścić sound, żeby piosenki były po prostu bardziej interesujące. Kilku z nas słuchało w tym czasie dużo My Bloody Valentine, i jest to chyba ewidentne szczególnie w przypadku piosenek w rodzaju "Fantastic Area" czy "Calfornia Rules".

Jeśli chodzi o obecność automatów perkusyjnych, dobrze wykorzystane mogą zabrzmieć naprawdę fajnie. Ale nie chcieliśmy powielać podejścia większości rockowych kapel, używających automatu w celu nadania pewnego nowofalowego feelu lat osiemdziesiątych. Zamierzaliśmy wykorzystać automat perkusyjny w wolniejszych numerach, takich jak "Live To Win" albo "Space Rules", i przypuszczam że wybrane wzory i barwy inspirowane są raczej rapem. Większość z nas naprawdę lubi rap.

Postaraliśmy się też dla równowagi wrzucić parę dub-reggae'owych zagrywek na reverbie. Wszystko prawdopodobnie sprowadza się do tego, że lubimy dobrą zabawę w studiu, a w naszym przypadku oznacza to kombinowanie i eksperymentowanie z wszelkimi dostępnymi zasobami dźwiękowymi.

15. Co więcej, jesteście mistrzami sekwencji. Kolejność utworów na Fantastic Area to przypuszczalnie jedyny możliwy układ, gdzie jeden fragment płynnie przechodzi w następny, utrzymując stałe napięcie. Ta kolejność to dzieło przypadku czy była omawiana szczegółowo?

Poświęcamy dużo czasu na ustalanie kolejności utworów. Dyskutowaliśmy o tym miesiącami, nawet przed rozpoczęciem nagrywania. Wypisywaliśmy tracklistingi dwa lata przed wydaniem albumu, a teraz kiedy do nich wracamy, widzimy piosenki, których nadal nie nagraliśmy oraz połowę utworów, które w końcu rzeczywiście znalazły się na płycie. Ale wiedzieliśmy jakie będą trzy pierwsze tracki i wiedzieliśmy, że dwa "Ice Age" powędrują obok siebie; poza tym, sprawdzaliśmy wiele różnych sekwencji, próbując odnaleźć najwłaściwszą. Zawsze lubiliśmy albumy odznaczające się płynnością, na których jeden utwór gładko przechodzi w kolejny, takie jak The Faust Tapes albo ta druga połówka Abbey Road. Zrealizowaliśmy to samo na siedmiocalowym winylu Ice Age; na obu stronach znajdują się cztery utwory, każdy płynnie przechodzący w następny.

16. "Ice Age" – czyim pomysłem było umieszczenie na płycie dwóch wersji tej garażowej pieśni? Posunięcie jest znakomite, dzieląc w pewnym sensie Fantastic Area na dwie różne części.

"Ice Age" należy do naszych ulubionych jamów. Darkness napisał to konkretnie pod kątem wokalu Ice'a i konkretnie pod kątem wymiatania. To bardzo prosta piosenka, jednocześnie najbardziej mentalnie wymagająca z naszego setu live. Wymagamy od słuchacza wkroczenia na pewien poziom. Na żywo zawsze gramy ją dwa razy obok siebie w zestawie i czasami jeszcze raz przed końcem setu. Nagrywając siedmiocalową EP-kę chcieliśmy, żeby "Ice Age" było openerem i brzmiało kompletnie wściekle. W owym czasie mieliśmy przygotowaną jedną wersję "Ice Age" na Fantastic Area i doszliśmy do wniosku, że fajnie byłoby nagrać całkiem inną wersję, jeszcze bardziej chorą. Zamierzaliśmy przestraszyć słuchacza i myślę, że słuchając paraliżujących sprzężeń Croga w intro zostaje to osiągnięte.

Więc, na tym etapie dysponowaliśmy dwiema wersjami i im więcej o tym rozmawialiśmy, tym lepiej rozumieliśmy, że byłoby fajnie umieścić na Fantastic Area opcję live, czyli w parze. Więc zamiast obrażać słuchacza umieszczaniem na Fantastic Area wersji z winyla, pomyśleliśmy że śmiesznie byłoby nagrać kolejną wersję. I tak, teraz mamy trzy udokumentowane wersje tej samej piosenki, co uważamy za równie idiotyczne, jak zajebiste. Wszystkie trzy brzmią bardzo różnie, ale osiągają równie masywny efekt. Jeśli chodzi o rozdzielanie albumu, chcieliśmy tak zrobić na wypadek gdyby Fantastic Area zostało kiedykolwiek wydane w formie winylowej. W ten sposób byłby to koniec i początek każdej strony. Szybki rocker na ulżenie codziennego znoju.

17. Teksty. Z miejsca piękne i poruszające. Także błyskotliwe, inteligentne i cyniczne. Kto je pisze i o czym traktują, z waszego punktu widzenia.

Tekst praktycznie zawsze przygotowuje ten, kto przynosi piosenkę. Niekiedy inni dodają pojedyncze wersy, ale zazwyczaj nie jest to wysiłek grupowy. Czasami biorą się z przekręcania oryginalnego tekstu przez pozostałych członków zespołu, wszyscy długo się z tego nabijamy, następnie wracamy i zmieniamy tekst. Śpiewamy dużo o sobie, ale to dlatego że w nocy śnimy wyłącznie o the France. Nie trzeba szukać inspiracji. Jestem pewien, że gdybyśmy cały czas śnili o dzikich psach, o nich też sporo by się śpiewało.

18. A teraz wybierzcie swój album wszechczasów, tylko jeden. Krótko uzasadnijcie wybór.

Przykro mi, niemożliwe. Awykonalne po części dlatego, że jest nas teraz sześciu. Gdyby jednak ktoś przyparł nas do muru wybralibyśmy pewnie Tago Mago Can albo Monster R.E.M. [Ha ha ha! – przyp. bd]

19. Wydaliście jakiś nowy materiał od Fantastic Area? Czy moglibyście o nim opowiedzieć?

Wypuściliśmy winylową EP-kę Ice Age mniej więcej na wysokości Fantastic Area. Różni się dość znacznie od albumu: została stworzona i nagrana w ciągu dwóch dni dokładnie w środku sesji Fantastic Area, w ramach odpoczęcia od utworów, nad którymi pracowaliśmy od kilku miesięcy. Zawiera osiem kawałków i trwa zaledwie dziesięć minut. Jest bardziej punkowska; w znaczeniu Fall albo Dinosaur Jr., nie Blink 182. Choć nadal dzieją się tam interesujące rzeczy pod względem brzmieniowym. Niewykluczone, że jest to moje ulubione z naszych wydawnictw.

Poza tym, wydaliśmy 2 albumy CDR – God's Cake i Tittania. Na God's Cake znalazło się sporo fragmentów koncertowych, wśród nich covery "12XU" Wire i "Kick Out The Jams" MC5. Uwzględniliśmy też dwa wcześniej niepublikowane utwory studyjne, "Working Overtime To Kill You" i cover "Space Truckin" Deep Purple.

Tittanię nagrali w tym samym studiu co Fantastic Area Ryan Bergeron, DJ i Jeff, w formie prezentu gwiazdkowego dla Chrisa, Ryana M i Seana, jako że żyjemy w różnych częściach kraju. Tittania jest bardzo, bardzo żartobliwa. Wypełniona samymi coverami, zawiera klasyk Wham! "Careless Whisper" i "I Love La" Randy'ego Newmana.

20. Jakieś plany na przyszłość? Pomysły na follow-up Fantastic Area?

W tej chwili pracujemy nad następnym pełnoprawnym wydawnictwem, zatytułowanym African Majik. Jak na razie wszystko idzie gładko. Na podstawie tego co mamy do tej pory, można przypuszczać, że płyta będzie się wyraźnie różnić od Fantastic Area. Mamy nadzieję wydać ją w Orange Twin mniej więcej na jesieni 2004 roku, oby! Mniej będzie tego skomasowanego ataku silników odrzutowych miliona gitar w ścianie dźwięku. Niekoniecznie oznacza to stonowane oblicze, ale rozsądną różnorodność brzmieniową. Jest kilka prostych rockerów, szczypta dubu, dziwaczny pop poświęcony tematowi przemysłu dystrybucji alkoholu, bardzo cicha piosenka pod tytułem "Duck Camp", a nawet kilka kawałków w typie country-southern-rockowym. Pracujemy też nad takim jednym szesnastominutowym jamem. Przypuszczam, że tak brzmiałoby Neu! gdyby urodzili się piwożłopskimi burakami z Georgii, zamiast niemieckimi artychami. Nagraliśmy podstawowe ścieżki dla pełnych szesnastu minut w dwóch podejściach. Planujemy żeby prezentowało się to całkiem pojebanie jak skończymy, podążając od szaleństwa dęciaków, poprzez ściany gitar, po pieśni disco – wszystko w szesnaście minut.

Pracujemy też nad szeregiem EP-ek. Od kiedy zaczęliśmy sami produkować EP-ki CDRowe staliśmy się niezwykle płodnymi artystami. Obecnie nic się nie marnuje. Już w tej chwili mamy do wydania trzy albo cztery. Powinniśmy naprawdę zająć naszych fanów przez najbliższe kilka miesięcy.

21. Współpracowaliście z ludźmi pokroju Billa Dossa z Summer Hymns. Jakie to było doświadczenie?

Ze współpracy z Billem Dossem wyszła straszna kupa. Z pewnością zarówno my jak i Bill oczekiwaliśmy od siebie nawzajem dużo więcej niż udało nam się wyrazić. W tamtym czasie Doss nagrywał poza biurami labela Kindercore Records w ładnym studiu z wymyślnym sprzętem. Z jego dorobkiem, pomyśleliśmy że fajnie byłoby z nim popracować, mając nadzieję na wydobycie ciekawego brzmienia z naszych piosenek. Być może podświadomie próbowaliśmy wydobyć więcej psychozy czy czegoś, kto wie. W każdym razie, nie udało się. Po kilku wspólnych koncertach nie wydaje mi się, żeby kumał o co nam chodzi, więc klapnęło. Zrobiliśmy z nim sześć kawałków i odesłaliśmy do lamusa wszystko z wyjątkiem organów w drugim "Ice Age". Nagrania wypadły wyjątkowo słabo i płasko; nie mogąc zdecydować czy to kwestia wykonania, czy realizacji, zdecydowaliśmy się powrócić do naszego starego, sprawdzonego producenta – Chrisa Bishopa.

Summer Hymns są naszymi kumplami od dłuższego czasu i jesteśmy im za to wdzięczni. Zachary dysponował pewną ilością świeżego sprzętu nagrywającego i poprosił the France o nagranie piosenki czy dwóch na Ice Age w ramach przetestowania aparatury. Uznaliśmy, że byłaby to całkiem fajna możliwość zaszalenia. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że będzie tam jego młodszy brat (czarny pas karate), który wspólnie z nami melanżował oraz pomógł rozwinąć kawałki takie jak "Darkness Is Having A Baby". Został nam jeszcze jeden track z tej sesysjki z Zachiem – "Rod Stewart's Hot Stance" z pokręconym solo mandoliny i niesamowitymi keyboardami w stylu C&C Music Factory. Możemy pochwalić się wieloma przyjaciółmi znacznie bardziej utalentowanymi od nas samych, więc kiedy wszyscy melanżujemy podłączamy się do ich zajebistości.

Aczkolwiek, najbardziej jesteśmy dumni z kolaboracji z Bobem Marleyem.

22. Jakieś poza-muzyczne inspiracje? Kino, książki, teatr?

Tak, obecnie Crog uczęszcza do szkoły filmowej na Uniwersytecie Miami i kiedy ukończy studia rozpocznie pracę nad Bob Marley Vs The Freemason, aka The Spiritual Successors. W filmie tym Bob Marley przekazuje Je Suis France nadprzyrodzoną wiedzę, siłę i magiczne moce byśmy mogli stanąć do walki z masonami. Nasze centrum dowodzenia mieści się naturalnie na terenie Fantastic Area, dawnej Statui Wolności, która teraz nosi opaskę na oko i której wypadł jeden cycek. Wewnątrz analizujemy bitwy na superkomputerach i komponujemy słuszne jamy by uwolnić świat od wolnomularzy. Kiedy nasza misja zostaje ukończona, dopełniają się słowa przepowiedni – Bob powraca do ludzkiej postaci zagrać jeden jam z the France i przedstawić nam największą piosenkę wszechczasów.

23. Okładka Fantastic Area prezentuje się dość intrygująco. Dlaczego zdecydowaliście się wykorzystać obraz Jay Domingo?

Jay działał na nasze zamówienie. Powiedzieliśmy mu z grubsza o co nam chodzi, Statua Wolności walcząca z misiem, a on powrócił po kilku miesiącach z pierwszym arcydziełem XXI wieku. Wydaje nam się, że obraz mówi ogromnie dużo o współczesnej sytuacji, jednocześnie nie znacząc zupełnie nic. To wielkie dzieło sztuki, tym większe, że usługi Jaya kosztują naprawdę niewiele.

24. Widzicie możliwość przyjazdu do Polski w najbliższej przyszłości?

Chcielibyśmy bardzo, ale w tej chwili na przeszkodzie stoją kwestie finansowe. Ale jeśli namówicie jakieś 100 000 znajomych na zakup Fantastic Area z pewnością pojawilibyśmy się u was piorunem!