FUTUREHEADS

 

Futureheads (2004)

Sposób w jaki słucham nowych, chwalonych zewsząd gitarowych płyt po finalnym zdobyciu egzemplarza: zakładam słuchawki, odpalam i podświadomie oczekuję banału, trywializmów i wtórności. Taki odruch. Więc, zapuszczam Futureheads i? Not here nie tutaj. Staranna wokalna uwertura zatopiona w statycznej, rosnącej magmie rozmytych strun prowadzi do zwartych, skomasowanych nabić. "Le Garage" wybucha prędko działającym, garażowym jadem frazy tytułowej, ale kolesie natychmiast cynicznie dystansują się od etykietki, ośmiokrotnie skandując nałożone na siebie "bullshit!" i pogrążają się w przyśpieszającym krążenie krwi rockowym bounce'owaniu. Jazgot gitary na 1:09 kojarzy się automatycznie z legendarnymi partiami Andy Gilla. Człowiek współprodukował tę płytę i wiele z patentów tudzież brzmień kryjących się tu przypuszczalnie ma swoje źródło w realizatorskich dłoniach. Futureheads w ramach surowych strzępów retro-nowofalowego pogrywania prezentują kreatywność do kwadratu + bezpardonowe, wściekłe punkowe wymiatanie, za którym młody praktykant z kancelarii prawdopodobnie szaleje gdy w piątek wieczorem wychodzi z pracy i zostawia neseser na półce, a garnitur w szafie. Znak rozpoznawczy kapeli to wszechobecne lotne nakładki wokalne oraz niewiarygodna solidność wykonawcza, co sprawia wrażenie mocarnych rąk i płuc, kojarząc się z terminem "zespół wokalno-instrumentalny" z publikacji w rodzaju przewodnika Iskier po muzyce jazzowej i rozrywkowej sprzed trzydziestu paru lat.

Wspomniane rzężące akordy Gang Of Four migają sporadycznie, lecz odniesień jest tu mnóstwo co krok. Zachowując obowiązującą dziś zasadę fan-klubu, Plastic Constellations rżną z Fugazi, D-Planu i Pretty Girls, a więc rodzimego im, aktualnego punku. Pochodzący z Sunderlandu członkowie Futureheads z konieczności sięgają głębiej w annały dziejów gatunku, bo coś takiego jak bieżący brytyjski punk nie funkcjonuje. Stąd przekopiowana aura wyspiarskiego ruchu art-punkowego z drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Idąc kolejno, "Robot" przywołuje nieuchronne skojarzenia z wczesnym, ciętym XTC. Timbre Barry Hide'a zdradza podobieństwa z Partridgem, co szczególnie widać na wysokości linii "I have no mind", aczkolwiek samo budowanie melodii wskazuje wystarczająco. Następny "A To B" świetnie nadaje się na analizę konstrukcyjnej metody grupy; ponadto, to pierwszy w zestawie numer ewidentnie nawiązujący do estetyki Wire w rozsadzaniu od środka tradycyjnego formatu piosenek. Schematów zwrotka-refren próżno szukać w przeciągu tych trzydziestu minut. Na ich miejsce pojawia się ledwo kontrolowana erupcja bezczelnie obojętnych pomysłów a propos tego, jak dziś post-punkowe hity powinny wyglądać. Specyfika bandu polega na tym, że wypluwają z siebie co chcą, nie troszcząc się zbytnio o logikę tego strumienia świadomości, ale ostatecznie uwydatniając słuszność podejścia świeżością i kapitalnym spontanem.

Zdecydowanie, jeśli ktoś ma prawo uzurpować sobie miano kontynuatorów drogi (nie jakości, of course) Wire, Jam, czy Buzzcocks (sprawność lepienia bezlitosnych dwu-trzyminutowych pop-punkowych pigułek, "Decent Days And Nights" chociażby) przykładowo, to są oni. Ta, incydentalnie natrafiając na ich klip w TV spostrzeżecie "Strokes!" albo "Franz!", racja. (Ktoś trafnie skomentował bzdurę "Franz Ferdinand to Wire nowego wieku", a mianowicie "FF są daleko od bycia kimkolwiek czegokolwiek", hi hi.) Tylko, że sprawdźcie "The City Is Here For You To Use". Stukot bitu wspieranego klaskami rzeczywiście nasunie taką komparację, start/stopowy charczący riff też. (Na marginesie, w sumie, gdzie Moretti zapodaje 5/4, mm?) Ale wow, co tu się dzieje od 0:45? Ekscytujący inteligencją i podniecający podskórnym groovem refren "These extra-expensives... Make brilliant senses" rozłożony w kanonie (efekt backing-vocalu.. *pierdykam*) uderza w głowę rozkosznie jak niespodziewana saliva podczas pląsów na zatłoczonym parkiecie od laski, którą upatrzyłeś sobie przy samym wejściu. Pragniesz tego buziaka raz jeszcze, dostajesz go (0:59), i panna znika z sali. Kawałek mija, a ty wciąż masz ochotę na to co działo się kilka minut wcześniej. Ten zabieg boskiego niedosytu definiuje szczytowe chwile materiału i zmusza do repeatu. Metaforę balangową trzeba rozsunąć na całość: ten krążek to maksimum radochy z imprezowej ekstazy, z której co prawda nic nie pamięta się jutro, ale teraz doznaje się "carpe diem".

Mniej więcej o tej porze dwa lata temu przyszła paczka z longplayem Hot Hot Heat i katowaliśmy na okrągło. Do pewnego stopnia, self-titled Futureheads spełnia dla mnie rolę Make Up The Breakdown (pomijając nawet pokrewieństwo barwy Hyde'a i Baysa) pociachanego na odłamki i wciśniętego z powrotem w półgodzinny, napięty kształt. Ludzie pytają się dlaczego nudzi mnie reaktywowane Wrens; "Carnival Kids" z euforycznym piskiem wiosła w lewym kanale na wstępie (reminiscencja "Luxury") i repetycyjnymi motywami zmienianymi w skalach lub wyczesany zaśpiew w intro do "Alms", zakryty momentalnie urokliwymi, wodnistymi harmoniami to odpowiedź. Czemu późniejszy Pavement smęci bardziej niż wczesny? Bo nie ma dynamiki, bo nie ma luzu; wyprowadzenie dziarskiego closera na bazie rytmizacji riffu ściągniętego z fałszywego zamknięcia "Perfume-V" (przed kodą) to odpowiedź. Odpowiedź to bezustanne napieranie tych pacjentów na agresywny, skomasowany atak, gdzie zwykle zostaje się bez tchu, w szale, choćby i z błędami; dążenie do eliminacji elementów beztreściowych. Nie ma mazgajstwa kurcze jak się gra post-punk. Nawet chuligański cover tytułowego nagrania z klasycznego albumu Kate Bush z 1985 roku sunie w sporym tempie. "Danger In The Water" to jedyny wolniejszy track, popis aranżacji chórków, i to również jest całkiem przyzwoita, nastrojowa kompozycja, nie?

Brak obycia w obowiązkowych lekturach ulicznej angolskiej muzyki sprzed prawie czterech dekad niby utrudni odbiór szerokiej publiczności, i owszem, jest tu trochę pozerskiego vibe'u (seksualnie skontekstowane zaganianie w trakcie "First Day", slangowa wymowa "loooky" bądź "looove" etc.) zdolnego nabrać pseudo-snobki, które odkryły niezal trzy miesiące temu i chcą być trendy. Wytwórnia promuje Futureheads hasłem "najlepsza rzecz od czasu masturbacji". (Dwie sprawy: po pierwsze, figura "najlepsze X od czasu Y" ssie w nadmiarze, aaaaa; po drugie, to była kiedyś słynna definicja niezal-rocka.) Hm. Nom, ciężko werbalnie ująć słowami zapach potu, poczucie wzrostu adrenaliny czy fizycznej chemii. Lecz ta świadomość nie zasłoni mi obrazu muzyki, gamonie. Plus, sam dysk wygląda, jak by zaradna niezal-dziewczyna skorzystała sobie z promocji w sklepie Saturn w centrum handlowym Arkadia (pięćdziesiąt czystych CDRów "na kiju" za 39.90) i wygrawerowała na powierzchni czymś blado-szarym nazwę i spis, a potem dokupiła puste przeźroczyste pudełko w Carrefourze obok. *Cool*. A zawartość przypomina mi flagowe składy w oryginalnych interpretacjach. Phi, daj boże każdym darlings "NME" taki zapas ryzyka i energii, a przestaniemy mieć na co narzekać.
(Porcys, 2004)