FLEETWOOD MAC

 

#54
CHRISTINE MCVIE
Powiem teraz coś być może "na oko" kontrowersyjnego, ale przemyślcie to – wnioski nasuwają się same. Słynna trójka songwriterów we Fleetwood Mac... I teraz spójrzmy, kto tak naprawdę brylował. Stevie była nawiedzoną, baśniową, hipnotyzującą frontmanką z chrypką przyprawiającą o dreszcze, ale jej numery na papierze, bez produkcyjnych cudów Buckinghama, są jak twarz ślicznej celebrytki bez makijażu – niby widać proporcjonalne rysy, ale kto by się zachwycał taką surowizną? Z kolei Lindsey był owszem wizjonerem (są tacy, którzy twierdzą, że na solowych krążkach antycypował chillwave), studyjnym perfekcjonistą i świetnie pomykał fingerpickingiem, ale czy faktycznie *komponował* rzeczy porywające?

W The Mac najbliżej takiej deskrypcji była Christine z domu Perfect – "ilościowo" właściwie liderka formacji, bo autorka mniej więcej połowy jej hitów (byliście kiedyś na imprezie AM Radio? Tak, to ona wymyśliła TEN kawałek). Ale też ciekawe, że to osoba odpowiedzialna lub współodpowiedzialna za większość moich ulubionych album tracków FM – rownież sprzed s/t i po Tango In the Night. We troje dopełniali się magicznie, aczkolwiek obdarzona kobiecą "intuicją do hooków" Christine wnosiła najwięcej muzykalnego "żywego srebra" w grupie tak przywiązanej do tradycji. Taka jest prawda, nieprawda i innej prawdy nie ma.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Przedwczoraj kolega zasugerował mi, abym sporządził swój ranking ulubionych kawałków Fleetwood Mac. I po chwili dodał, że oczywiście ma na myśli etap działalności zespołu zwany potocznie "erą Buckinghama i Nicks", czyli ten między 1975 a 1987 rokiem. Pomyślałem – okej, ulubione piosenki swoją drogą, ale w ogóle przydałoby się napisać w Polsce parę słów o fenomenie tej niezwykłej grupy i chociaż szczątkowo przybliżyć jej dorobek ze szczytowego okresu funkcjonowania. Zwłaszcza, że ubiegła dekada przyniosła w świecie zachodnim mnóstwo ciekawych artykułów, które na nowo odczytały znaczenie i rolę Fleetwood Mac w dziejach muzyki rozrywkowej. Zresztą, takie teksty powstają nadal – dwa tygodnie temu rodzaj podobnej reinterpretacji przeprowadził w swoim facebookowym wpisie Dominique Leone. I nawet on, patrząc z perspektywy amerykańskiego środowiska alternatywnego, podkreśla na wstępie, że "nie wstydzi się" słuchać Fleetwood Mac. Więc co dopiero nad Wisłą, gdzie ten rewizjonizm dopiero od paru lat nieśmiało rozkwita – w postaci oddolnych prób kanonizacji albumu "Tusk" przez najzagorzalszych fanów zespołu doby Internetu, akceptacji "Rumours" jako klasyki rocka lat siedemdziesiątych przez szersze audytorium fanów indie-rocka lub wreszcie gremialnego podrygiwania do "Everywhere" na tanecznych imprezach (czasem bez świadomości co to właściwie leci – ale na plus liczy się sam fakt).

Nie mam zamiaru opowiadać tu historii Fleetwood Mac – od tego są opracowania encyklopedyczne. W każdym razie, abstrahując od prywatnych gustów, istnieje pewien rozstrzygający argument w spore o to, który etap w dziejach Mac był najlepszy (a takie polemiki nadal są w naszym kraju prowadzone – wcale nie tak dawno słyszałem audycję Anny Gacek i Wojciecha Manna w Trójce). Otóż: było wiele lepszych i gorszych (głównie gorszych) formacji, które można ewentualnie porównać z brytyjsko-bluesowym (Peter Green) i tak zwanym przejściowym (Jeremy Spencer, Bob Welch) wcieleniem Fleetwood Mac, natomiast prawdopodobnie nie istnieje drugi zespół, który można by porównać ze słynnym pięcioosobowym składem z etapu (nazwijmy to umownie) soft-rockowego 1975-1987. Innymi słowy, gdy ktoś prosi o to, aby polecić mu "coś jak Fleetwood Mac z epoki Buckinghama i Nicks", musimy bezradnie rozłożyć ręce. Owszem, poza ewidentnym wpływem na co miększe przejawy mainstreamowego gitarowego pop-rocka z kalifornijskim zabarwieniem i żeńskim wokalem, można doszukiwać się też podobnej wrażliwości we wszystkich późniejszych kapelach, gdzie obowiązki songwriterskie dzielili między sobą przedstawiciele obu płci. Ale to tylko pozory. W rzeczywistości żaden inny zespół nie może pochwalić się tak skomplikowanymi perypetiami natury osobistej, które rzutowały na emocjonalne zabarwienie repertuaru. Przy uważniejszym wniknięciu w meandry świata Fleetwood Mac, ten teoretycznie lajtowy band dla wujków i cioć pamiętających audycje Marka Niedźwieckiego okazuje się być zjawiskiem trudnym, chorym, chwilami wręcz mrocznym. I chyba właśnie dysonans między powszechnym, powierzchownym postrzeganiem Mac przez słuchaczy "radia Kalifornia", a tkwiącym głębiej brudem – rozumianym tak wizerunkowo, jak i muzycznie, o czym za moment – przyczynił się do rehabilitacji zespołu w oczach młodych odbiorców, wyrastających zwykle z zupełnie innych korzeni kulturowych i raczej szukających "zadymy" niż "feelgood music".

Być może to nieobyczajne ujęcie sprawy, ale powiem wprost – śledząc biografię Fleetwood Mac, ciężko oprzeć się wrażeniu, że w składzie z lat 1975-1987 (w którym początkowo nominalnie były dwie pary – Buckingham/Nicks i małżeństwo McVie) sypiali ze sobą wszyscy ze wszystkimi. Co więcej, pisali na ten temat piosenki – i nie mówimy tu o "wlazł kotek na płotek", tylko o intymnych zwierzeniach poszczególnych członkiń i członków, nasyconych wzajemnymi pretensjami, żalem, ale też zrozumieniem, mediacją i w końcu pogodzeniem się z sytuacją. A potem razem je grali. Nic dziwnego, że złośliwcy określali Mac mianem "najbardziej kazirodczego zespołu na świecie". Dodajmy, że muzycy byli wtedy ostro uzależnieni od kokainy – "Rumours" i "Tusk" to obok "Station to Station" Bowiego bodaj najsłynniejsze albumy, które powstały w pełnym upojeniu tym narkotykiem. Z opisu wyłania się obraz totalnej paranoi, która już na papierze kandyduje do rubryki Gabinet Osobliwości Muzycznych. Na szczęście te paranoiczne skłonności przeniknęły do muzyki kwintetu w sposób najlepszy z możliwych. Ich płyty z lat 1975-1987 to idealny materiał źródłowy do ćwiczeń z wychwytywania niuansów wyrazowych, brzmieniowych i literackich w popie. Gdy słuchamy tych nagrań po raz pierwszy, mamy wrażenie obcowania z ładną, wycyzelowaną, niezwykle melodyjną i harmonijną muzyką folkową w bogatej oprawie produkcyjnej. Ale przy następnych odsłuchach zauważamy podskórny nerw. Niby wszystko pomyka delikatnie i elegancko, ale jednak jest w tym coś groźnego, strasznego czy przynajmniej niepokojącego. Precyzyjnie ujął to Robert Christgau – zauważając, że Fleetwood Mac występują w konkurencji, w której wszystko zależy od detali. I te detale – identycznie jak w przypadku Steely Dan – odróżniają ich od reszty stawki. Nagle okazuje się, że oba zespoły ubiegają się o tytuł Lorda Vadera soft-rocka, bo tak naprawdę przynależą do "ciemnej strony mocy". Rzeczywiście, jakoś nieswojo czułbym się wymieniając SD i FM w jednym szeregu z takimi wykonawcami jak America, Eagles czy Toto – i wcale nie chodzi tu tylko o przepaść jakościową. Po prostu – unikat to unikat.

Żyjemy w czasach, kiedy niegrzeczność, przekraczanie społecznych i systemowych barier oraz emanowanie odpowiednio dozowanym złem robią wrażenie na młodych ludziach – stąd też, jak wspominałem, odkrycie na nowo Fleetwood Mac w kręgach wcale niezorientowanych na soft-rock. Ale o tym aspekcie Fleetwoodowej magii pisano już dużo, a ja nie zamierzam jedynie streszczać tez anglosaskich blogerów. Dlatego chciałbym, nieco z przekory i dla równowagi, zaznaczyć, że nawet gdyby zdjąć z zespołu cały ten mroczny, paranoiczny bagaż, to nadal byłby on niesamowicie dziwny, nietypowy i jedyny w swoim rodzaju. W moim domu muzyka Fleetwood Mac była obecna od zawsze i nikt nigdy nie akcentował wewnątrzzespołowych romansów czy wyniszczających nałogów – nie musiał, bo piosenki broniły się same. Już sam przegląd śpiewających songwriterów prezentuje się nadzwyczajnie. Lindsey Buckingham – lider, mistrz fingerpickingu traktujący gitarę jak banjo i samozwańczy producent-perfekcjonista, kolejny z galerii geniuszy-wariatów ufających w wyjątkowość swojej wizji (gdzieś pomiędzy Philem Spectorem, Brianem Wilsonem, Sly'em Stone'em i Kevinem Shieldsem), którego znakiem firmowym była innowacyjna technika nawarstwiania aranżacji, szczególnie wokali z drugiego i trzeciego planu miksu i który na płycie "Tusk" umieścił parę najodważniejszych rozwiązań soundowych w świecie komercyjnych gigantów. Stevie Nicks – charyzmatyczna frontwoman, gotycka post-hippiska o wyrazistym, chrypiącym, acz anielskim głosie (sama ta sprzeczność obezwładnia), grafomanka o absurdalnie rozbuchanym mniemaniu na własny temat (słynne "jestem poetką na poziomie Boba Dylana"), której o dziwo zdarzało się pisać cudnie zaklęte słowa, zespołowa seksbomba i ulubienica tłumów. Christine McVie – niedoceniana przez masy, tak naprawdę cicha bohaterka Fleetwood Mac i faworytka fanów wtajemniczonych w temat ("nie bez przyczyny jej panieńskie nazwisko to Perfect!", zwykli mawiać), znana ze swojego szkicowego stylu komponowania (ponoć Buckingham z reguły kończył za nią piosenki), obdarzona nosowym, matowym timbre, stanowiącym kapitalną przeciwwagę dla jaskrawej barwy Nicks. Ile zespołów może poszczycić się trójką tak zdolnych i płodnych autorów piosenek? Beatlesi? A dochodzi jeszcze genialna sekcja, od której zespół wziął nazwę i która zawsze była motorem napędowym grupy, stanowiącym o jej dynamice. Mick Fleetwood – jeden z najznakomitszych niezauważalnych bębniarzy rocka, którego ascetyczny, acz zawiesisty groove wspaniale uwydatniał w miksie Lindsey. I wreszcie John McVie – przez znawców uważany za najbardziej niedocenioną osobę w zespole, dopełniający perkusję Fleetwooda partiami nierzadko ustawionymi w zaskakującym kontrapunkcie do linii wokalnych.

A zatem, powtarzam: dokładnie jak w przypadku Steely Dan, nawet bez tej całej perwersyjnej otoczki Fleetwood Mac zasługują na specjalne miejsce w muzycznych annałach. I ten wątek postaram się rozwinąć za tydzień, kiedy spróbuję omówić pokrótce pięć albumów formacji z lat 1975-1987 – a każdy z nich jest godny najwyższej uwagi.
(T-Mobile Music, 2011)

* * *

Mystery to Me (1973)

Rzeczywiście świetny krążek, dokładnie tak, jak przekonują niektórzy... Welch umiał solidnie przykozaczyć (słynny deszczowy noir-blues "Hypnotized" + rasowy riff "Somebody" + okalane zwiewnymi smyczkami, zaśpiewane przez Christine "Keep On Going") i mówię to ja, który do die-hardów Manniaka Niedzielnego nie należę. Z kolei McVie dorzuca urodziwe "The Way I Feel" (ach ten czwarty akord tam, jakże moja drużyna). Całość wystarczająco pochłania. I tylko nie każcie mi patrzeć na tę okładkę. 

Fleetwood Mac (1975)

Po przenosinach do Kalifornii i przyjęciu do składu pary Lindsey Buckingham / Stevie Nicks, w nieco ociężałą dotąd grupę wstąpił nowy duch, lekkość i świeżość. S/t z 1975 = być może najmniej spektakularna z pięciu płyt tej inkarnacji zespołu, a jednak wyjątkowo ważna, bo otwierająca pewien etap, oparty na modelu, który później zostanie doprowadzony do perfekcji. Chodzi mianowicie o sąsiedztwo trójki songwriterów, z których każdy oferuje własny, charakterystyczny klimat i sposób ekspresji, co z kolei zapewnia materiałowi niezwykły wachlarz wrażliwości. Przewaga FM nad innymi softrockowymi gigantami polega między innymi na tym, że obok skocznego, żywego "Monday Morning" Buckinghama, funkcjonuje tu dostojne, zaśpiewane z głową w chmurach "Warm Ways" Christine McVie i refleksyjna ballada "Landslide" Stevie Nicks. Ta mieszanka autorska zaowocowała też ciekawym melanżem stylistycznym. Fleetwood Mac z tego okresu to znacznie więcej niż - jak chciałby John Darnielle - "osobisty folk z gigantycznym budżetem". Mamy tu ślady bluesującego country rocka w podobnych do siebie utworach McVie ("Sugar Daddy", "Over My Head" i "Say You Love Me"), czystego blues rocka w "World Turning", pierwszą zapowiedź mrocznych skłonności Buckinghama w przytłaczającym, gęstym "I'm So Afraid" i wreszcie kawał solidnego amerykańskiego rokendrola w "Blue Letter", a wszystko podlane aranżacyjną słodyczą. Ciekawostka dla szperaczy: trzy piosenki pochodzą jeszcze z czasów muzykowania Lindseya i Stevie pod szyldem Buckingham/Nicks - nowa wersja "Crystal" oraz wykonywane przez duet na żywo epickie "Rhiannon" (ach ta potęga wokalnej harmonii w refrenie) i wspomniane "Monday Morning". 

Rumours (1977)

To oczywiście najsłynniejszy album Fleetwood Mac, oszałamiający bestseller (13 milionów egzemplarzy sprzedanych w ciągu trzech lat, 40 do dzisiaj) i pozycja często wymieniana w przeróżnych rankingach na najlepsze płyty wszech czasów. Paradoksem jest, że tę histerię wywołało dzieło niecodzienne, specyficzne i pod wieloma względami dziwaczne - w warstwie literackiej rodzaj dialogu dwóch rozpadających się związków (w tym jednego małżeństwa), które postanowiły oddzielić sprawy prywatne od zawodowych i dalej grać razem w jednym składzie. Być może odpowiedź jest banalna - mało kto z nabywców zdawał sobie sprawę z tego smutnego i poruszającego tła dla muzyki, a o nagłym wybuchu popularności zadecydowały, jak to zwykle bywa, wielkie hity. To akurat nie zaskakuje, bo dwóm potężnym bombom, które napędziły sprzedaż Rumours ciężko się oprzeć - "Go Your Own Way" Buckinghama eksploduje ekstatycznym chorusem, a "Don't Stop" McVie reasumuje wszystkie bluesowe doświadczenia grupy w postaci melodyjnej superpigułki. A jednak śmietankę spija Nicks, której skromny kompozycyjnie (wyłączając krótki mostek, zaledwie dwa akordy przez cały numer!), intymny szkic "Dreams" zamienił Lindsey w swoje pierwsze prawdziwe produkcyjne arcydzieło. Na przedzie miksu dość drastycznym ruchem umiejscowił niesamowicie ciepłe, aksamitne, niemalże namacalne bębny Fleetwooda, które nadają całości dynamiki i wyrazu. Nieco z tyłu rozmieścił wokale - główny i towarzyszące mu chórki - oraz drobne ozdobniki, dzięki którym z prostej balladki na Rhodesa powstał istny majstersztyk. Odpowiednikiem "Dreams" w wykonaniu Christine jest z kolei "You Make Loving Fun" - podobnie rozwinięte z dość oszczędnego szkieletu w wykwintne opracowanie. Jestem natomiast w stanie przyznać rację malkontentom, którzy uważają Rumours za tracklistę nierówną - zdarzają się, zwłaszcza na stronie B winyla, fragmenty mniej imponujące, zwyczajniejsze. Aczkolwiek wrażeń nie brakuje - zachwycający fingerpicking Lindseya w "Never Going Back Again", bas Johna w dramatycznym outro "The Chain", kruchy liryzm cichego "Songbird"... 

Tusk (1979)

O Tusk (tytuł to slangowe określenie na męskie przyrodzenie, żartobliwie używane przez Micka) można rozprawiać bez końca - to pasjonujący temat niezależnie od tego, czy ktoś lubi ten album, czy nie. I może dlatego to właśnie o Tusk napisano jedną z kilkudziesięciu książek we wciąż rosnącej serii 33 1/3, zbierającej antologie fascynujących albumów muzyki rozrywkowej; może dlatego esej pochwalny poświęcił mu sam Simon Reynolds; może dlatego wreszcie toczą się o nim wieczne dyskusje na internetowych forach anglojęzycznego świata. Zagorzali fani podziwiają odwagę Buckinghama, który w owym czasie był pod wyraźnym wpływem nowofalowej eksplozji i uszczknął dla siebie coś z szorstkiego brzmienia nurtu, coś z jego bezkompromisowych rozwiązań w sferze instrumentacji, odrobinę z jego nerwowej rytmiki. Otwierające całość, niepozorne "Over and Over" rozwija jeszcze bezpośrednio pomysły z poprzednika, ale już za chwilę "The Ledge" ukazuje kapelę w odsłonie lo-fi - krążą legendy o tym, jak Lindsey roztrwonił znaczną część milionowego budżetu na eksperymentowanie z brzmieniem w warunkach... domowych. 

Jego obsesja nawarstwiania chórków do absurdalnego wręcz ekstremum osiąga swój zenit w najbardziej magicznym nagraniu w dyskografii FM, zatytułowanym "Sara". Ta niezwykle osobista spowiedź Nicks została potraktowana przez Lindseya jako poligon doświadczalny do realizacji chorej wizji soundowej - równie chorej, co wyobrażenia Briana Wilsona o idealnej boskiej harmonii na etapie sesji SMiLE. W efekcie "Sara" brzmi jak nic innego w dziejach fonografii. Na szczęście te zabiegi tylko wyciągają z samej pieśni jej esencję. Stopa i rozkosznie miękki werbel są wysunięte na front jeszcze radykalniej niż w "Dreams" (polecam sprawdzić na słuchawkach - tak nietypowy miks wręcz przekracza standardy obowiązujące wśród wykwalifikowanych realizatorów dźwięku). Co ciekawe, Buckingham buduje kulminację w mostku, a nie w refrenie - zagęszczając spogłosowane chórki, które brzmią jak przebudzone zjawy, jak duchy przeszłości, jak anioły z niewidocznych gołym okiem wymiarów. 

Ten skrajny przejaw studyjnego perfekcjonizmu góruje nad resztą Tusk niczym Pałac Kultury nad Warszawą - zawsze widać go najwyżej, niezależnie od której strony patrzeć. Ale chociaż materiał cierpi na przypadłość wszystkich podwójnych albumów i nie trzyma równego poziomu na całej rozciągłości (aż dwadzieścia indeksów), to po pierwsze trafia się tu wiele perełek (gwiazdą jest nadal Nicks w "Storms", "Sister of the Moon" i "Angel", ale McVie niewiele jej ustępuje w "Brown Eyes" czy "Never Make Me Cry" - o wszystkich tych kawałkach można pisać osobne artykuły), a po drugie nie sposób odmówić Tusk kapitalnego magnetyzmu - zapewniam, że zawsze odnajdziemy tu coś nowego, nawet po kilkudziesięciu przesłuchaniach. Nic więc dziwnego, że dla fanatyków FM, przy bliższym oglądzie Tusk okazuje się być dziełem "szalonym jak diabli" (termin zasłyszany, nie mój, ale dość trafnie oddaje aurę), a Buckingham "opętanym geniuszem", któremu zresztą zespół dziękuje we wkładce do płyty ("special thanks from the band to Lindsey Buckingham" - zabawnie to wygląda). Niekończąca się fascynacja Tusk wynika stąd, że to tak niespotykanie dziwny album jak na megagwiazdę takiego formatu. W momencie premiery krytycy go nie zrozumieli. I tylko Greil Marcus nazwał w swojej recenzji Tusk albumem bardziej punkowym, niż sam punk. Pamiętajmy o tym. Amen. 

Mirage (1982)

Tusk było komercyjną porażką - przynajmniej tak Warner zinterpretował pięć milionów sprzedanych egzemplarzy w kontekście trzynastu Rumours (dane na 1980 rok). Prawdopodobnie więc pod wpływem wytwórni grupa zdecydowała się nagrać rzecz bliższą muzyce środka, z większymi szansami na potężny komercyjny sukces. W rezultacie zwykło się uznawać Mirage za najbezpieczniejszą z płyt Fleetwood Mac, pozbawioną wywindowanych artystycznych aspiracji Tusk i stąd mniej interesującą. Cóż, moim zdaniem - i tak, i nie. Jasne, że Mirage celuje znacznie niżej i operuje bardziej schematycznymi środkami. Ale kto wie, czy nie wychodzi mu to właśnie na dobre. Zaryzykuję bowiem tezę, że rozedrgana, narkotyczna, chaotyczna estetyka Tusk - choć pasjonująca na własnych prawach - nie była niszą, w której FM czuli się najbardziej komfortowo. To, co FM robili najlepiej, to moim zdaniem wycinanie dopieszczonych w najmniejszym calu popowych cudeniek. A zatem odwrót w stronę czystego softu był dla nich posunięciem tyle bezpiecznym, co... trafionym. Tusk to dzieło wymagające, absorbujące, pochłaniające, żądające od słuchacza pełnego zaangażowania. Racja - są dni, gdy tego właśnie potrzebujemy. Ale jeśli chodzi o kategorię przyjemności ze słuchania na co dzień, to śmiem twierdzić, że równo skrojone, przewidywalne, acz wymuskane z pełną świadomością melodie "Gypsy", "Hold Me", "Love in Store" czy "Book of Love" sprawdzają się lepiej. Co więcej - Mirage kryje według mnie pewną tajemnicę. Otóż gdy przysłuchać się uważnie, to niepozorne elementy "pod prąd" nadal tu są, tylko w ugładzonej, mniej inwazyjnej - ale może przez to bardziej perwersyjnie smakowitej - wersji. Zaskakuje lekko kraftwerkowy bit w "Can't Go Back", płynące backing vocals w przepięknym "Only Over You" odsyłają do swoich wielkich prekursorek, a "Empire State" nadal ukazuje niepokorną, zwichrowaną osobowość Lindseya (nie zgubiłby się ten utwór na piosenkowych albumach Briana Eno!). Dominique Leone słusznie prawi, że Mirage to w katalogu FM pozycja niedoceniona. Dajcie jej szansę, a spotka was miła niespodzianka. 

Tango in the Night (1987)

Najpierw odrobina prywaty - to jeden z pierwszych albumów, jakie usłyszałem w całości, świadomie, w wieku czterech lat (zaraz po premierze, na kasecie zgranej przez rodziców z kompaktu znajomych). Być może dlatego darzę go totalnym sentymentem i czuję się bezpiecznie, gdy go słucham. Ale kiedy staram się myśleć o nim na zimno, patrząc z boku, bez subiektywnych skojarzeń, to i tak widzę najdoskonalszą kolekcję piosenek, jaką kiedykolwiek sygnowano nazwą Fleetwood Mac. Trzy lat zawieszenia działalności zespołu wokaliści wykorzystali na rozwijanie karier solowych oraz baczne obserwowanie nowych trendów w muzyce. W 1985 zebrali się ponownie i tak zaczęła się praca nad Tango in the Night - początkowo rozważanym jako solowy projekt Buckinghama. Nie dość, że cała trójka kompozytorów dostarczyła znakomite numery, to jeszcze Buckingham ubrał je w fantastyczną oprawę brzmieniową. Tango bywa lekceważone przez fanów z powodu wszechobecności ejtisowych bębnów (w znacznej mierze programowanych) i syntetycznych klawiszy, ale taka opinia to tylko przejaw ślepego rockizmu i nie należy brać jej na serio. Owszem, Tango brzmi zupełnie inaczej niż wcześniejsze płyty FM - minęło przecież co najmniej pół epoki w popie - ale nie odważyłbym się powiedzieć, że gorzej. Każdy track obfituje w multum detali, które nadają im niesłychanego kolorytu i głębi, więc produkcyjnie to bodaj najbogatsze i najbarwniejsze z osiągnięć Lindseya. 

W masowym odbiorze Tango to głównie "Little Lies" i "Everywhere", dwa bliźniacze atmosferą, choć posiadające własną tożsamość hity napisane przez Christine McVie. Ale to tylko czubek góry lodowej. Christine jest tu w sensacyjnej formie także w hipnotyzującej impresji "Mystified" i zakamuflowanej odpowiedzi na rozkwitający wówczas rock alternatywny "Isn't It Midnight". Nicks eksploruje swoją firmową melancholię w podobnie przebojowym "Seven Wonders" i dwóch łzawych balladach. Buckingham miażdży szokującymi zestawieniami instrumentów w mikro-arcydziełach aranżacji "Caroline", "Family Man" i singlowym "Big Love", a na finał serwuje ślicznie żwawe "You and I, part II". Nie umiem tu wskazać słabej minuty, a ponadto, Tango to album, jak ktoś wyraził się z angielska, "far weirder than you think". Nie wyjaśnię tego wprost, więc spróbuję dowodu nie wprost - znajdziecie mi drugi podobny krążek? Stylistycznie, klimatycznie, kolorystycznie. Uprzedzam - łatwo nie będzie. Wierni wyznawcy tej płyty czekają na (ponoć zbliżającą się wielkimi krokami) reedycję z bonusami. W tym okresie grupa zarejestrowała bowiem parę osobnych stron B - odstających, naturalnie, od regularnej zawartości płyty, ale też wielce intrygujących. 

Say You Will (2003)

At its worst: geriatryczna biesiada (refren "Peacekeeper"); at its best, stare (podkreślam! stare!) dobre Mac circa Rumours (tytułowy) albo Tango ("Silver Girl"). Jednym zdaniem: warto, acz Two Against Nature to nie jest. Christine symbolicznie w dwóch numerach (klawisz + wokal). 
 
* * *

Top 25 kawałków Fleetwood Mac 1975-1987

Zamykając (przynajmniej na razie) temat Fleetwood Mac z lat 1975-1987, w ramach appendixu do dwóch części felietonu zapraszam na top 25 moich ulubionych kawałków formacji z tego okresu - z linkami i hasłowymi mini-komencikami. Coś dla tych, których zaintrygowało zjawisko, a nie chce im się przekopywać przez całe longplaye. Aha, podobnie jak w reckach płyt unosi się tu nade mną czasem widmo challopów - to miejscami mało kanoniczne zestawienie. Cóż, "jesteśmy subiektywni".

***

25 Silver Springs
Nagranie, które nie zmieściło się na Rumours, kończąc jako b-strona "Go Your Own Way", to typowo tęskny lament Nicks w gustownej country-balladowej osnowie. Trochę pasmo "biesiada kalifornijska".

24 Rhiannon
Numer grali Lindsey i Stevie live zanim dołączyli do The Mac, ale paradoksalnie jego podstawa mogłaby zostać wyjamowana na próbie poprzedniego wcielenia grupy. Nicks w tekście nieświadomie nawiązuje do mitu o "walijskiej czarownicy" (motyw zapośredniczony z książki Triad niejakiej Mary Leader), co zresztą wpłynęło jej na sceniczny image (starała się upodobnić wizualnie do opiewanej bohaterki).

23 Angel
Już po opublikowaniu "Rhiannon" Stevie dowiedziała się, że był taki mit i w "Angel" kontynuowała wątek, także muzycznie.

22 You Make Loving Fun
Christine o romansie z oświetleniowcem (!) u schyłku małżeństwa z Johnem.

21 Sisters of the Moon
Starannie budowanie momentum (zamarkowane, falstartowe wejście perkusji) prowadzi tu jednak do intensywnej chórkowo-gitarowej skargi.

20 Go Your Own Way
Klasyczna muzyka drogi (ach ten drive "do przodu"), a w tle Lindsey rozstaje się ze Stevie. Czy już mówiłem jacy oni byli pojebani?

19 Brown Eyes
Fusionowe skłonności Christine urodziły ten przyczajony spacer donikąd, ozdobiony przez Lindseya aranżacyjnymi błyskotkami.

18 Landslide
Nicks opowiada ojcu o strachu przed przemijaniem, Buckingham popisuje się zdublowanym fingerpickingiem. Wyobrażam sobie ich we dwoje na barowych stołkach, w jakimś saloonie na południu Stanów, a na koniec wykonu wszyscy zebrani płaczą (finałowa scena odcinka tandetnego serialu).

17 Storms
Ciąg dalszy zwierzeń Stevie, tym razem po rozpadzie związku z Mickiem. Autoterapeutyczne godzenie się z losem.

16 Love In Store
Piosenka wiedziona trzema słodkimi głosikami, zwracam też uwagę na konstant-bit Micka przez cały numer :)

15 Walk a Thin Line
Buckingham był wariatem: dążył do naśladowania ornamentyki wokalnej Briana Wilsona i jednocześnie pociągał go nowofalowy w wyrazie, lo-fi-'owy i toporny bit. Na przecięciu tych jakości powstało coś bezprecedensowego.

14 Big Love
Jeśli myśleliście, że te stęki na finał robiła Stevie, to rozczaruję was, zboczeńcy - to nadal Lindsey, tylko że przetworzony. Tak, trochę antycypacja Dreierowego Silent Shout pod tym względem (z odwrotną zależnością).

13 Hold Me
Smaczek dla wszystkich fanek Dennisa Wilsona (są tu takie? bo na przykład moja dziewczyna się w nim skrycie podkochuje) - Christine miała z nim wtedy miłosną przygodę i właśnie dla niego to napisała. Lindsey zmienił jej trochę ułożenie refrenu w takcie. Aha, wspominałem już o plagiacie Metalliki?

12 Family Man
Na papierze poszczególne pierwiastki brzmieniowe nie powinny się w ogóle kleić, a to flamencowe solo to już w ogóle z dupy. Niby groch z kapustą i nielogiczny amalgamat? No więc... Ladies and gentlemen, mister Lindsey Buckingham.

11 Warm Ways
Dostojny, arystokratyczny vibe Christine na posłaniu z wykwintnych backing vocals. Kiedy ludzie zarzucają FM, że "things were a little too PERFECT [hehe - przypisek mój]", to mają na myśli właśnie takie szmaragdziki.

10 Seven Wonders
Malkontentom narzekającym na kiepską formę songwriterską Stevie na Tango polecam przypomnieć sobie przewodni riff tutaj. I chorus też. Jakieś pytania jeszcze?

09 Gypsy
Ciekawe, jak w trzecim i czwartym takcie przełamuje się ten opadająco-wznoszący riff, a Stevie powoli rozwija skrzydła wokalnie. Pierwsze zdanie też zabawne ("Velvet Underground", wtf).

08 Mystified
McVie była na szczycie swojej gry przy Tango i serwowała rządziciela za rządzicielem, ale to jak Buckingham dopełniał instrumentacyjnie jej szkice egzotycznymi przyprawami wprost onieśmiela. Chemia między TYMI DWOJGIEM szczególnie udziela się trackom z rzeczonej płyty.

07 Everywhere
Niespodziewany floor-filler i samograj indie-imprez z popowym zacięciem (pozdro Mikey), który wiernie relacjonuje wczesny, oszałamiający etap uczuciowego zauroczenia. I znowu Christine! That woman!

06 You and I, Part II
No nie wiem, czuliście się kiedyś dobrze po przebudzeniu? Za oknem słoneczko, dzień wolny od pracy i totalnie pozytywna energia. Takie wibracje generuje warstwa muzyczna, chociaż słowa opowiadają o czymś innym - o beztroskich miłostkach bez myślenia o jutrze. Btw część pierwsza była b-side'em "Big Love".

05 Isn't It Midnight
Padła gdzieś teza, że ten zaskakujący rocker z Tango to trzy grosze Christine w kwestii równolegle dorastającego US indie i alternative. Rzeczywiście, groove'owo mogłoby to być środkowe R.E.M., z tym że produkcyjnie zahaczamy tu o studyjno-stadionowy pop solowego Collinsa (ręki Padghama), a ponadto, przy całym szacunku dla R.E.M., nie pamiętam tak wybitnego kompozycyjnie agresora w ich disco.

04 Little Lies
Obczajcie jak Lindsey archetypicznie rozparcelował w panoramie trzy głosy w chorusie: najpierw w środku Christine z niewielką pomocą Stevie ("tell me lieees, tell me sweet little lies"), potem z lewej dochodzi Stevie ("tell me lieees") i z prawej wjeżdża Lindsey ("tell me, tell me lies!"). Normalnie "Panie Janie" popu ("Paperback Writer" chciałby być tak dobry). Absolut.

03 Only Over You
Ten zapomniany album track na podium? Well, "People think I'm crazy / But they don't know". Komentarz z YT: "christine sounds like heaven in this one". A zatem "niech wasze uszy same zadecydują".

02 Dreams
Najlepszy przykład potęgi producenckich tricków Lindseya. Bez nich w demo Stevie właściwie nie dzieje się nic. Dzięki nim obcujemy z "klasyką rokendrola". Wszystko już powiedziano.

01 Sara
Interpretacji hermetycznego tekstu było wiele - że o usuniętej ciąży z Donem Henleyem, że o Sarze Recor, która podobnie jak Nicks kręciła wtedy z Mickiem... Ostatecznie jednak "nikt nie wie o co chodzi" i niech tak zostanie, bo "Sara", o której więcej pisałem w recce Tusk, to jeden z nielicznych wpisów w katalogu muzyki popularnej, które zasługują na miano "świętych". PS: w przeciwieństwie do die-hardów i samej Stevie wcale nie uważam, iż skrócona singlowa wersja (zamieszczona na kompaktowej wersji płyty) to profanacja i wyraźnie odstaje od długiej wersji z winyla - imho to własnie świetny edit, gdzie udało się zachować esencję utworu. Zresztą Stevie najchętniej widziałaby go jako strumień świadomości z kolejnymi zwrotkami, trwający kilkanaście minut. Na szczęście Lindsey do tego nie dopuścił.

(Musicspot, 2011)