Estetyka & merytoryka


A propos: na Screenagers bardzo ciekawy wywiadporuszający najtrudniejsze, fascynujące kwestie związane ze sztuką (estetyka vs. nowatorstwo i tak dalej). Dla jasności warto dodać, że Muhly ma akademickie wykształcenie muzyczne i studiował kompozycję. Jego styczność z muzą rozrywkową (Mothertongue czy aranżacje dla Grizzly Bear, Mew, Antony'ego etc.) to margines dorobku, składającego się z wielu dzieł orkiestrowych, kameralnych czy chorałów. Ja natomiast: "muzycznie bardziej party, niż tura, bo z tym nie wiem o co chodzi akurat", a moja tradycja i kontekst dla Divertimento to świat popu (Brian Wilson), ambientu (Brian Eno), smooth-jazzu (Pat Metheny) czy minimalizmu spod znaku Reicha. Inne środowiska, inna perspektywa, inne aspiracje, inna wrażliwość. Przypomina to podchodzenie do tego samego punktu z dwóch przeciwległych stron i właściwie do spotkania nigdy nie dochodzi, zwłaszcza z powodu zupełnie odmiennych celów artystycznych (u mnie to głównie nieskończone kontemplowanie harmonii). Przydałoby się więcej takich artykułów, jak wyżej zalinkowany. Od dawna jestem zwolennikiem zbliżania do siebie (i sprowadzania do wspólnego mianownika) wrogich imperiów "popu" i "poważki".
(2010)

Widziałem u kolegi kiepski artykuł o rockowych megalomanach w styczniowej "Machinie". Sporo potknięć, uproszczeń i błędów. Na przykład Roger Waters to "naburmuszony palant", a Bowie = "rozczulający, sypiący kawałami angielski dżentelmen" (yyy, jasne, zwłaszcza w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, między Station a Lodger). Dowiadujemy się ponadto, że "Lou Reed to jedna z najbardziej przereklamowanych postaci w historii rocka", gdyż "za to co było w Velvet Underground najbardziej nowatorskie odpowiadał John Cale" i na dowód tej ryzykownej tezy autor przytacza Metal Machine Music (polecam poczytać wpierw trochę na temat okoliczności powstawania tego albumu). Wisienką na torcie pozostaje zaś wzmianka o zespole Flaming Lips, która (mimo że króciutka) zawiera aż trzy wpadki merytoryczne:

1. "Wanye Cooney". Brzmi niczym hybryda nazwisk Kanye West i Wayne Rooney. 

2. Ktoś, kto wie COKOLWIEK o Flaming Lips (czytał wywiad, widział teledysk czy fragment koncertu), nigdy nie nazwałby Coyne'a "megalomanem". To trochę jak powiedzieć o Uffie, że jest skromna i ma image zakonnicy. Dystans do siebie Coyne'a to kwestia bezdyskusyjna, co potwierdzą nawet krytycznie nastawieni do muzyki Flaming Lips obserwatorzy sceny niezależnej. Koleś jest jakby ZNANY z tego, że BAWI SIĘ konwencją (w tym konwencją stadionowych widowisk). WTF?

3. Rozumiem, że "dwupłytowy koncept-album dotyczący życia płodowego" to nawiązanie do Embryonic, które wyszło jesienią 2009 roku? Reasumując: ręce opadają. 

(PS: Tytuł, w którym ukazał się omawiany artykuł, choć solidnie "zasłużony" pod niejednym względem, nie gra tu roli. Akurat leżała gazeta, to przejrzałem. Gdyby materiał ten opublikował magazyn "Mój Pies", napisałbym o nim to samo, co powyżej.) 

A w ogóle wczoraj słyszałem jak pewna artystka (z Poznania bodajże) reklamowała w radiu swoją instalację pod hasłem "koniec kasety". Postanowiła zrobić instalację, bo zauważyła, że kasety wychodzą z obiegu i właściwie sprzedaje się je już tylko w hipermarketach lub na prowincji. Wprawiło mnie to w osłupienie i nie mogę się otrząsnąć. Jeśli to rodzaj wysmakowanego żartu, to po pierwsze mnie on nie bawi, a po drugie jednak wątpię, że to był żart. 
(2010)

Nie mam czasu i specjalnej ochoty śledzić recepcji tego tu microbloga, ale "doszły mnie słuchy", że moje niedawne spostrzeżenia o krytyce (nie)muzycznej są odbierane jako przejaw agresji. Nie. Nie chcę nikogo do niczego przekonywać, nakłaniać, zmuszać. W ogóle mógłbym sprawy nie poruszać, ale po prostu alarmuje mnie rosnąca dysproporcja między frakcją Reynoldsowską i "kompozycyjną" w sieciowych publikacjach na tematy około-muzyczne. W ostatecznym rozrachunku parę zdań na rzecz tego drugiego obozu nikomu nie zaszkodzi, bo i tak jest on rażąco mniej licznie reprezentowany. Zwyczajnie martwi mnie, że ten punkt widzenia został zaniedbany i dzielę się tym zmartwieniem, upubliczniam obawę. W tym zmartwieniu nie ma (ewentualnie: nie miało być) NIC agresywnego czy kaznodziejskiego. Wszystkich czytających - zaangażowanych w polemikę i olewających ją, zgadzających się ze mną i nie zgadzających się - serdecznie pozdrawiam. Problem oczywiście powróci jeszcze wiele razy; pewnego dnia spróbuję go jasno i spójnie przedstawić z mojej perspektywy (bo doszło też do różnych przeinaczeń mojej wizji). Peace out. 
(2011)

A gdyby tak słuchacze alternatywy za każdy apel o więcej "pazura", "zgrzytliwości" i "brudu" w muzyce dostawali prezent w postaci podrapania ich ostrymi pazurami po skórze i obsmarowania ich ciała gównem. A po każdej prośbie o "surowe brzmienie" musieliby zjeśc kawał surowego mięsa. Ciekawe, czy nadal tak domagaliby się "łupieżu", "hałasu" i "żwiru" w dźwiękach. Z kolei za każde pragnienie wypolerowanego, klawiszowego, delikatnego soundu otrzymywaliby dzień płatnego urlopu z darmowymi masażami i kąpielami w olejkach zapachowych. Ciekawe, jakiej muzyki chcieliby wtedy słuchać i czy nadal woleliby w muzyce "autentyzm" od "symulacji". Wówczas łatwo byłoby rozpoznać na ulicy fanów "kontrkulturowej" muzyki - po zakrwawionych ubraniach i nieprzyjemnym zapachu. PS: Nie mówię o podziale na "mdłą" i "wyrazistą" muzykę. Za chęć posłuchania mdłej muzyki - proponowałbym kubek najbardziej mdłego budyniu na świecie. Na przykład Earth, Wind & Fire wcale nie byli "mdli", ale przynajmniej nie uprawiali "walki z systemem" poprzez brzydkie brzmienie (ani przez cokolwiek innego). Btw tekst "to nie ja walczyłem z systemem" = dziesiątkowość. 
(2011)