ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA

 

#23
JEFF LYNNE
I oto kolejna w tym zestawie postać, o której mogę spokojnie powiedzieć, że się na niej wychowałem – nie bez przyczyny. Albowiem gdy we wczesnej podstawówce skonfrontowano mnie z kasetami ELO's Greatest Hits i Discovery, byłem już kompletnie przesiąknięty Beatlesami. A przecież Lynne – mastermind, wszechwładny dyktator, autor repertuaru i producent E.L.O. – bez cienia żenady buńczucznie przyznawał, że jego artystyczną (i życiową) misją jest nie tyle imitacja Fab Four, co "kontynuacja ich drogi od momentu, w którym się rozpadli". Zapatrzony w liverpoolski kwartet jak w anioły (po wizycie w studiu gdzie nagrywali Biały Album nie spał ponoć przez trzy doby) spektakularnie zrealizował swój cel, by po latach symbolicznie "spłacić" ów gigantyczny dług, grając z Harrisonem, produkując Maccę i Ringo oraz pomagając w studyjnej obróbce singli promujących Antologię (tu smaczek dla fanatyków Beach Boys – koleś pomógł też Brianowi ułożyć jeden numer na jego solówce z 1988 roku – a więc otarł się o obie strony absolutu, wow).

Ciekawe w tej niecodziennej historii są jednak dwie sprawy. Raz, że jeśli ktoś przez niemal całe życie słuchał i Bitli, i ELEKTRYKÓW, to łatwo dostrzeże specyficzny ("w skali mikro", ale jednak) styl songów Lynne'a – generalnie bardziej wyluzowanych i cukierkowych (w dobrym tego słowa znaczeniu, bo wyrazistość melodyczna zabrania mi użycia przymiotnika "mdły"), a mniej zobowiązujących od dzieł Beatlesów. I dwa, że w latach 70. i 80. muzyka jednak ewoluowała – Lynne przeprowadził swoją formację przez wiele odsłon, od symfonicznych aranżacji, przez nieco glamową rockerkę, stadionowy rozmach i disco (jakież to było disco!), aż po swoistą odmianę synthpopu. Wszechstronność Jeffa zadziwia – tworzył piętrowe prog-rockowe cykle utworów, ale trzaskał też wpadające w ucho imprezowe hity. Z pewnością zasłużył więc na największy z możliwych komplementów – w 1974 roku po usłyszeniu "Showdown" sam Lennon nazwał E.L.O. "synami Beatlesów". Ciekawe ile DÓB Jeff nie spał po tym zdarzeniu.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Out of the Blue (1977)

Zabawny slogan reklamowy, że na tym podwójnym wydawnictwie Lynne próbował połączył Chucka Berry'ego z Ludwigiem Vanem "robi robotę" od strony copywriterskiej i chwilami nawet o dziwo trafia "w punkt". Lecz należy też podkreślić, że ani Berry, ani Beethoven nie mieli nigdy tej lekkości, gracji i słodyczy w czysto użytkowym sensie. Jeśli zaczynasz tracklistę od trzech takich delicji, jak "Turn to Stone", "It's Over" i "Sweet Talkin' Woman", to znaczy że tryskasz radosnymi hookami jak nikt wówczas inny i masz pełne prawo zapodać siedemdziesięciominutową pop-odyseję. Aczkolwiek obsesyjne zapatrzenie w te dwie największe grupy na "B" (btw czy istnieje utwór bardziej dosłownie je tasujący od "Mr Blue Sky"?) spełzłoby na czerstwej KALKOMANII, gdyby nie pełna kontrola Jeffa nad sektorem producenckim. Bogactwo elektronicznej gdzieniegdzie instrumentacji (spot the vocoder!) przerzuca most od studyjnego baroku do smykowego disco, które w pełnej krasie rozkwitnie na follow-upie.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=wgoNMzepg1g (evocative moment: refren z tą schodkową SEPTYCOLĄ po słowach "on the ground little girl")
(2018)

Discovery (1979)

Dopiero, gdy zerwał z ciągotami orkiestrowo-art-rockowymi i zaprzedał duszę disco, Jeff Lynne nagrał album o wszelkich znamionach "greatest hits". Na dziewięć indeksów mamy pięć oficjalnych hitów ("Shine a Little Love", "The Diary of Horace Wimp", "Don't Bring Me Down", "Confusion" i LAST BUT NOT LEAST <palacz> "Last Train to London") plus jeden mniej oficjalny, ale "Need Her Love" to dość rozpoznawalny kawałek. Zostają trzy tracki, z których "Wishing" i "Midnight Blue" to "zapalniczkowe" smęty do wolnego tańca bądź przytulania (ale z populistycznym zacięciem), a "On The Run" – energetyczny pop-rock wręcz skrojony pod AM radio. "DLACZEGO!!?? No, jakieś pytania jeszcze?".
(Era Music Garden, 2011)

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=Cws8r_vFpFs (evocative moment: biorąc pod UWAGIE, że dynamicznie numer jest BASICALLY REWORKIEM "Mr. Blue Sky", to warto zauważyć, jak DIAMETRALNIE inną rolę odgrywają tu smyczki – podobnie jak w wielu miejscach albumu DISCO VERY nie podbijają tła, tylko gdzieś od drugiej zwrotki prowadzą pełnoprawny, RÓWNOUPRAWNIONY dialog z wokalem i, delikatnie mówiąc, SIE NIE OPIERDALAJO :| )
(2018)

* * *

30 lat temu po koncercie w Stuttgarcie (support przed Rodem Stewartem!) de facto rozpadła się oryginalna inkarnacja grupy z Birmingham, na której melodycznej słodyczy i bujnych aranżach wychowałem się w epoce wczesnej podstawówki.

kilka lat temu wypaliłem koledze CDR-a z ulubionymi nagraniami zespołu dowodzonego przez Jeffa Lynne'a. wybrałem ich 20, zmieściło się 19. teraz wrzucam tę selekcję, rodzaj pakietu startowego, a kiedyś może rozbuduję plejkę do top 30 czy top 40.

i moja piątka faworytów:

1. Last Train to London
2. Starlight
3. Mr. Blue Sky
4. The Diary of Horace Wimp
5. Sweet Talkin' Woman
(2016)