DESTROYER


#100
DAN BEJAR
jak na indie-rockowca wychowanego ponoć na różnych Pavementach, koleś przez całą karierę przejawia zaskakującą skłonność do kombinowania ze zmianami akordów, o formalnych labiryntach w sferze konstrukcji utworów nie wspominając. nieważne czy smęci folkowo, akustycznie, czy też gada pod syntezatorowe podkłady - w jego pieśniach prawie zawsze dzieje się coś "pod prąd", coś się nie zgadza. i chyba dlatego powracanie do nich daje tyle radości.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Streethawk: A Seduction (2001)

Założę się, że wielu czytelników poznało projekt Dana Bejara z obsypanego pochwałami albumu Kaputt. To miły krążek, ale facet ma na karku prawie czterdziestkę i wydał sporo muzyki w czasach kiedy jeszcze bardziej śpiewał, niż mówił do mikrofonu... Streethawk to autorska wizja pop-rocka odchowana na glamie Bowiego i Bolana, ale wyciosana zgodnie z dogmatami amerykańskiego indie z lat 90-tych – niechlujnie, niedbale i olewczo. Daniel był w tym okresie mistrzem tak zwanych strzałów z biodra – wyskakujących niespodziewanie w środku piosenki hooków, które pomimo teoretycznego braku logiki kompozycyjnej trafiały w sedno. Sekwencja "The Bad Arts", "Beggars Might Ride", "The Sublimation Hour" powala. A starsza o rok płyta Thief jest równie dobra.
(T-Mobile Music, 2011)

Your Blues (2004)

W ostatnich tygodniach zauważyłem wyraźnie, że mam spory problem z Destroyerem. W sensie, nie odnajduję się w dyskografii grupy. Kiedy hen dawno poznawałem New Pornographers, nie sądziłem, że ten dysponujący miękkim, chwiejnym głosem marzycielski balladzista pośród energetycznych pop-punków stanie się w końcu dla mnie jednym z najważniejszych bieżących artystów. Tymczasem wygląda na to, iż Dan Bejar zwyczajnie nie nagrał (poza potencjalnym wyjątkiem This Night) albumu, który nie byłby zajebisty. Co gorsza, jak rzadko kiedy, sprawia mi rzeczywisty kłopot ich hierarchizacja. Bo tak, zerknijmy. Jest zbiór czarujących, urokliwych szkiców o amatorskim, ogniskowym posmaku, City Of Daughters, ukazujące pełną magię po uważniejszym wniknięciu, gdzie zatopione w plusku sączonej deszczówki i plenerowego ambience'u drobne motywiki o cechach nieoszlifowanych diamentów ("Dark Purposes", "I Want This Cyclops", "School, And The Girls Who Go There") okalały lśniące sentencje w rodzaju "I'm so... I don't know what's the word", "Something that never should happened, happened", "I've just finished the book, and some of it's true" czy "Nothing does a body good like another body".

Jest dalej ciepło-serdeczny, nieco staroświecki, dokumentujący konstrukcyjny rozwój piosenek Thief, wypełniony mocarnym materiałem od deski do deski, na czele z killerami pokroju walczyka "To The Heart Of The Sun On The Back Of The Vulture, I'll Go", skocznej perełki "The Way Of Perpetual Roads" (refren "And she wants you / And she wants you / And she wants you to go" z tym klawesynem, aaa) lub operującej nadludzko zaskakującymi seriami chwytów "Queen Of Languages". (To kolejny kawałek o Sophie! Ile języków płynnie opanowałaś bossówo, like, five?) I jest wreszcie wspaniały, potężny Streethawk: A Seduction, rezultat formalnego udoskonalenia utworów i poważnego traktowania kwestii zróżnicowania brzmieniowych płaszczyzn, najeżony kilkoma stricte rockowymi, opadającymi-szczękę winnerami: mały epik "The Bad Arts" stanowi o dławiącym geniuszu tego kolesia: chory, sfrustrowany, acz ślicznie wyzywający, ekscentryczny hymn (polemizowałbym, że słynne wejście od 3:25, okraszone pomnikową, wywołującą ciarki solówką jest najbardziej wstrząsającym momentem dekady, dotąd).

Ale jest też najnowsza propozycja Destroyera, wydana po trzyletnim oczekiwaniu od poprzednika Your Blues. I teraz tak. Ja już wcześniej dobrze wiedziałem, że Bejar dysponuje zupełnie dystynktywną, hermetyczną sylwetką autorską, ale Your Blues kompletnie wykracza poza zasięg czyichkolwiek obliczeń. To odważna, wizjonerska koncepcja estetyczna, zmaganie się z granicami własnych zdolności, śmiała eksploracja rejonów średnio zbadanych, czy nawet może rozpoznanych na stylistycznych mapach. Otwierający album "Notorious Lightning" z początku prezentuje się jak następna z serii (niesamowitych) ballad z głębią, do jakich gość przyzwyczaił nas uprzednio, kompletna z dramatycznymi modyfikacjami akordowymi oraz natchnionym wokalem. Lecz na wysokości 1:54 coś pęka. Podniosły syntezatorowy temat, umieszczony w kontrze do pulsujących zrywów orkiestry, inauguruje nową erę dla tego wykonawcy, zupełnie, określił to Kuba, jak gdyby podziękowano już Destroyerowi i zaproszono inny zespół. Plastikowy sound keyboardów epoki MIDI normalnie rezonuje kiczowato, aczkolwiek Bejar wykorzystuje go tu w roli budulca hermetycznej, zmutowanej materii. Ta drastyczna rewolucja aranżacyjna przeistacza się nagle, fascynująco, w lejtmotyw dzieła i mission statement świeżego wcielenia Destroyera.

Estetyka owa jest równie retro, nadal budząc skojarzenia z wczesnym, aktorskim Bowiem (załóżmy Aladdin Sane), Flaming Lips z Bulletin, Magnetic Fields z 69 Love Songs bądź timbre Robyna Hitchcocka, jak futurystyczna i ryzykowna. Ujmując wprost, nie było przedtem takiej płyty i sama ta desperacja Bejara w dążeniu do reinstalacji raz ustalonego oblicza wygrywa moją afirmację. Nazwiecie więc Your Blues uniwersyteckim ćwiczeniem skierowanym ku koneserom, ale wtedy tak się mylicie, tak bardzo, bardzo się mylicie. Klucz do zwycięstwa tkwi wszak w piosenkach: zawiłych, rozdmuchanych, kunsztownie zabłąkanych, pokomplikowanych. Ani trochę nie oczywistych, choć wybuchających przepięknymi, głębokimi emocjami, wieloznacznymi tekstami i wściekle inteligentnymi, acz naturalnymi zwrotami melodycznymi. Bejar należy obecnie do galerii figur ujmujących ambicją i staraniem dostosowania poziomu wynalazczości do epoki. Codzienny banał i zwykłość nudzą do punktu maksymalnego zniechęcenia. Stąd Your Blues to coś, po wysłuchaniu czego czuje się bogatszy, absolutnie jedna z kilkunastu płyt roku, esencjonalna płyta późno-wieczorna, gdy w samotności siedząc przy oknie budynku w centrum wielkiego miasta i obserwując ulewę nawiedza metropolijna nostalgia (idealny closer "Certain Things You Ought To Know").

Setlista to obfitość, jakiej nie pamiętam na żadnej tegorocznej płycie songwriterskiej. Wzmiankowany wyżej opener wkrótce daje miejsce "It's Gonna Take An Airplane", istnemu cudeńku, kompozycji perfekcyjnie spajającej stare pacnięcia akustyka z gęstymi pasażami keyboardów i sztucznymi, przejmującymi nieopisywalnie klaskami. Zadziwia wszystko. Imitacje smyków i dęciaków z pomocą kontrolera MIDI. Liczebność plecionych wątków: ich stężenie na fragment. Cytat z Fleetwood Mac w "The Music Lovers" i parafraza Morrisseya z dwunastki (nie dziesiątki, nie jedenastki) o której możemy sobie nie porozmawiać w "What Ride". Wstęp a capella, a potem intymność wyznania "Lord knows I've been trying" w niemal religijnym utworze tytułowym. Charakterystyczne "raj ra, raj ra ra ra ra raj ra" z "New Ways Of Living", oczywiście rozprowadzone jakąś totalnie wyjebaną, wyrafinowaną ścieżką (później elektryczne cymbałki plumkają to w zwolnionej wersji). Ekspozycja zmagania z własną słabością w okrzyku "Vile!" i wydechu "He hee he he he he he eend" na koniec "Mad Foxes". Fortepianowo-marszowy smutek Cure z Disintegration, przebijający w miniaturze "The Fox And The Hound" (voice rozpływa się w miksie, odchodząc w echa pogrzebowych nabić). Patent synth-space'u powtarza się w każdym tracku, pseudo-wirtuozerskie partie klawiatur kreują statyczne dźwiękowe fasady, a typowe "obłąkane" zaśpiewy koją czułością.

Wśród osób skupionych wokół tego serwisu trwała ostatnio, i w sumie trwa aktualnie, zażarta dyskusja odnośnie wartościowania dokonań Daniela. Znamienne, jak rozbieżne zdarzają się opinie. Nikt nie ma najmniejszych wahań co do wybitności prac brodacza; spór idzie o ich właściwe uszeregowanie historyczne. Mnie szczególnie doskwiera pozycja rozpiętego niezdecydowania w tym kwadracie znakomitości, lecz paradoksalnie, przy ogromnym uwielbieniu względem klasycznego, gitarowego Destroyera, finalnie zmuszony byłbym uznać Your Blues za definicyjną płytę projektu. Że skromny, pracowity pieśniarz z Vancouver uciekł tu konkurencji swojej szufladki z niespotykaną odwagą i gracją, zarazem dostarczając porażających, namacalnych wzruszeń na gruncie czysto uczuciowym, jest testamentem do jego dzisiejszego dyplomu jednego z najważniejszych songwriterów świata, prekursora na własną rękę drążącego przyszłość gatunku. Towarzyszenie mu w tej przygodzie daje podwójną radość. Bo kiedy linia "Submarines / Don't mind / Spending their time in the ocean" (cóż za subtelność liryczna w poemacie miłosnym) zostaje zdublowana klawiszową melodyjką, a w efekcie przeciwstawiona regularnej zwrotce ("So you think this is love? / Yes, I guess so, at least something to make it from"), melancholijnie mdląca reakcja w brzuchu gwarantowana.
(Porcys, 2004)

"It's Gonna Take An Airplane"
"It's Gonna Take An Airplane" to istne cudeńko, kompozycja perfekcyjnie spajająca stare pacnięcia akustyka z gęstymi pasażami keyboardów i sztucznymi, przejmującymi nieopisywalnie klaskami. I kiedy linia "Submarines / Don't mind / Spending their time in the ocean" (cóż za subtelność liryczna w poemacie miłosnym) zostaje zdublowana klawiszową melodyjką, a w efekcie przeciwstawiona regularnej zwrotce ("So you think this is love? / Yes, I guess so, at least something to make it from"), melancholijnie mdląca reakcja w brzuchu gwarantowana.
(Porcys, 2004)

Wtedy indie-tłumek nie był jeszcze do końca gotowy na Bejara nurkowanie w midi-orkiestracjach. Doceńmy więc jego odwagę. Facet przeczuł intuicyjnie, czego potrzebują jego teatralne interpretacje – zamoczenie ich w syntezatorowym sosie urodziło dziwadło, ale dla mnie zasługuje ono na miano ewidentnego artystycznego triumfu. Najambitniejsze aranżacyjnie, zaskakująco melodyjne i natchnione dzieło Dana.
(T-Mobile Music, 2011)

Trouble in Dreams (2008)

Tu niezrozumiała dla mnie sytuacja, że Dan Bejar wydał świetną płytę, a indie-światek jakby o nim zapomniał, bo w modzie są jacyś No Age. Ratunku.
(Offensywa, 2009)

Kaputt (2010)

Zabawna historia, bo odbieram ten album dokładnie na odwrót, niż fanbase BEJHARA. Pomysł z soundem odsyłającym do świadomego smooth-popu 80s (Ferry, McAloon, Matthewman, Hucknall etc.) = suuuper. Ale umówmy się, Daniel jest wielkim songwriterem i te nowe kawałki nie lśnią jakoś szczególnie w jego śpiewniku. Są zbyt letnie, przechodzą obok niezauważone, maskując braki treściowe wyborną (przyznaję) paletą aranżacyjną i mrugnięciami typu cytat z Orchestral Manoeuvres in the Arse (nie moje, ale jakie śmieszne!) w solówce gitarowej "Savage Night at the Opera". Ani one specjalnie skomplikowane, ani otwarcie emocjonalne... Oczywiście (przecież mówię od dawna), że saksofon sopranowy, chmurkowe plamy kibordu i wodne wybrzmienia gitar są cool, ale tu akurat brakuje porywających piosenek (najbliżej "Downtown" i "Song for America"), a "Bay of Pigs" tak jak był przerostem formy nad treścią 1.5 roku temu, tak nadal nim jest. Samym klimatem to ja mogę się delektować w "Orła Cień". Także jeśli to ma być album, który zrehabilituje przysłowiowego Kenny'ego G w oczach indie community, to fajnie (że w końcu), tylko trochę szkoda, że nie zawiera lepszych kompozycji (zakładając, że to celowo miała być eskapada anty-chwytliwa, jak zarzeka się w wywiadach autor). Aha, i nie klasyfikujmy tego jako "jazz", bo max przegięcie (patrzę na was Wikipedyści). Zresztą Fagena też tu nie słyszę, a słucham gościa regularnie. Fagen umie tak zmienić tonację, że coś zatyka w gardle; tu nic podobnego nie ma miejsca, więc może i Dan, ale średnio stalowy.

* * *

20 lat "na scenie" (co początkowo bardziej znaczyło "w domowym zaciszu"), solowy projekt z nazwą zawstydzającą "wielką czwórkę thrash metalu", wiele innych mniej i bardziej porywających "ujawnień" muzycznych, zasłużona acz spóźniona o wiele lat popularność w szerszych kręgach fanów alternatywy, głos i maniera z cyklu "love it or hate it", zawiłe teksty z mnóstwem odniesień do literatury i popkultury, #100 na mojej liście ulubionych "kompozytorów piosenek".

prywatne top 10:
1. It's Gonna Take an Airplane
2. The Bad Arts
3. Queen of Languages
4. Jackie
5. The Sublimation Hour
6. Painter in Your Pocket
7. School, and the Girls Who Go There
8. Execution Day
9. An Actor's Revenge
10. The Way of Perpetual Roads
(moment definiujący karierę - wiadomo, 3:29 w "The Bad Arts")
(2015)