DANIEL DUMILE

 

MF Doom: Operation: Doomsday (1999)

Przepaść między sympatycznymi nagrywkami składu KMD, gdzie zaczynał Daniel Dumile, a jego kolosalnym solowym debiutem, jest niewiarygodna. Cenię późniejsze projekty Madvillain, King Geedorah i Viktor Vaughn, ale to właśnie na "Operation: Doomsday" narodziła się wielowymiarowa, fascynująca postać Dooma. Bodaj najwybitniejszego off-bitowego rapera na świecie, który międli słowotwórstwo jak dzieci modelinę na lekcji plastyki. Zamaskowanego, zjaranego, komiksowego superbohatera, zdystansowanego od rzeczywistości, skrytego za parawanem drwiny i olewki. Wreszcie świetnego producenta, który wypracował specyficzny – niby pokraczny, a chwytliwy – styl samplowania. "Doomsday", "Rhymes Like Dimes", "Go With Flow", "Red and Gold", "Gas Drawls" – to manifest obowiązujący przez całą artystyczną drogę Dooma. A najbardziej w tej kolekcji dewastuje mnie track bonusowy, dodany przy reedycji z 2001 roku – "I Hear Voices, Pt. 1". Zapraszam niedowiarków do debaty na następujący temat – czy jakiś MC przeskoczył kiedyś leksykalny OIimp tej nawijki? Za takie wersy ktoś powinien postawić Danielowi pomnik, bo to się w głowie nie mieści po prostu. Mój kandydat do tekstowego rekordu świata w konkurencji rap.
(T-Mobile Music, 2012)

King Geedorah: Take Me to Your Leader (2003)

"Follow the light / The light is your guide". Takim hasłem King Geedorah aka MF Doom aka Viktor Vaughn inauguruje bezskaźny niemal flow entuzjastycznej samplowanki albumu Take Me To Your Leader. Gorzej obrotnych w niezależnym rapie ta bezskaźność może nieźle skonfundować. Ale wtajemniczeni skojarzą MF Dooma poprzez uznane w pewnych kręgach za sporego kalibru dziełko Operation: Doomsday, tudzież zczają gościnny udział Viktora w "Black List" na milowym kamieniu instrumentalnego hip-hopu, Vocal Studies + Uprock Narratives Prefuse 73. King Geedorah to najwyraźniej efemeryczny projekt Vaughna, wykreowany naprędce, z głupia frant, dla urozmaicenia w trakcie pracy nad płytą sygnowaną własnym nazwiskiem. Tak daleko jak się orientuję, King Geedorah to pseudonim nawiązujący do japońskiej bajki o Godzilli, inspirujący specyficzną otoczkę science-fiction wokół skądinąd wypełnionego po brzegi kapitalnymi podkładami i zapierającymi dech w piersiach rapowankami krążka.

Przez co najmniej sześć numerów prąd rytmiczny wydaje się tu być morską falą: nie sposób jej powstrzymać, nie warto się jej sprzeciwiać. Niesamowity, raz przycinany, a raz puszczany wolno kosmiczny loop openera "Fazer" odnosi sukces na dwóch polach jednocześnie, emablując baśniową fantastyką przyszłości oraz refleksyjną, romantyczną atmosferą. Tutaj, jak i również w dwóch innych kawałkach, za mikrofonem stoi sam MF Doom, wprowadzając w arkany spreparowanej, fikcyjnej historyjki. Beat się nagle urywa i nic nie przygotowuje już-urzeczonego słuchacza na odjazd w postaci "Fastlane". To dyskusyjnie highlight całości, błyskotliwie lotny, unoszący się na cudownie wyczesanym samplu miękkiego, smykowego, ale iście bohaterskiego funk-jazzu z lat siedemdziesiątych. Sama progresja wymiata; dodając doń kłującą solówkę gitary a la ugładzony Santana otrzymujemy kandydata do dźwiękowego tła kwartału. Nawijający lekko z boku Biolante (aka Kurious) po prostu nie ma szans zepsuć tego cuda.

Uspokajając nieco pobudzone organy recepcyjne Vaughn uroczyście przechodzi do rozpamiętliwego, nostalgicznego hardcore soul "Krazy World", gdzie wokalnie udziela się uszczypliwy, złośnicki, acz ciepły Gigan. Plecione partie smyków i harfo-podobnej gitary prowadzą przez sklejone dialogowe interludium "The Final Hour" do epopei nadejścia Geedorah na Ziemię, "Monster Zero". Tu urywki filmowych tekstów w stylu "It's Geedorah! Geedorah the space-monster!" krzyżują się w podniecającym podkładzie rodem niczym ze ścieżki do Aniołków Charliego, zahaczającym o zmutowane, zredukowane do słodkiej, kredkowej esencji fusion. Następuje balladowy szczyt zestawu "Next Levels", gdzie potrójnie głosują Lil' Sci, ID 4 Winds i Stahhr. To być może perfekcyjne osiągnięcie MF Dooma na lirycznym gruncie. Stricte jazzowy melanż poetyckiego pianina, podskakującego kontrabasu i ślicznych wstawek saksofonu swoim zasięgiem przekracza wszelkie rapowe ograniczenia. W takich chwilach najbardziej kłania się Quality, zeszłoroczny jazz-hopowy majstersztyk Taliba Kweli. Oba dzieła stykają się w metodzie czerpania ze zbliżonych próbek, ale są odległe ze względu na odmienne aury: duchowo-medytacyjny / słuchowiskowo-futurystyczny feel.

Luknąłem zaledwie na połowę płyty i trudno mi wychwycić tam niepowodzenia. Niby po "Next Levels" jakość nieznacznie spada, harmonie ewoluują w stronę mniej chwytliwą, kolaże dotykają nieraz potwornej psychodelii. Ale i wśród nich znajdzie się kilka porywających sekund, po trochu na każdy. Popis rapowy pod koniec "No Snakes Alive", zjarany duet Dooma i Mr Fantastika w "Anti-Matter", przywołujący odjechane francuskie seriale sensacyjne z epoki wczesnego Bonda motyw w który ubarwiono "Lockjaw" i "One Smart Nigger", czy może zbyt patetyczny, symfoniczny, ale wciąż solidny i głęboki temat "I Wonder". Jeśli kazano by mi wyliczyć niedociągnięcia, wskazałbym pewnie z lekka chaotyczne pluskanie kawałka tytułowego albo męczące na dłuższą metę celebrowanie closera "The Fine Print". Choć w zakresie innowacji bitów akurat te sprawdzają się w zupełności, jako że album rządzi pod wieloma pozorami. Kwestia podejścia.

Produkcyjna płaszczyzna Take Me To Your Leader wciąga posmakiem lo-fi, przyprawiając wszak skrzące, zwarte ślady swingujących groove'ów o komunikaty w rodzaju "Look out there, those two space monsters, among them the three-head, it's King Geedorah", rozdzielające większość tracków. Nad materiałem sam czuwał MF Doom aka Metal Fingered Villain (jak wzmiankuje się we wkładce) i to głównie jemu należą się brawa za efektywne inkrustowanie relatywnie prostych loopów sytuacyjnymi, okazyjnie śmiesznymi, ale głównie nawiedzonymi nutą niestworzonych scenariuszów urywkami, choć każdy z kontrybutorów wpasował się superosko i dopomógł w realizacji. Koncept-album? Fuck you! Przy całej fabularnej oprawie Take Me To Your Leader, album skrywa niedopowiedziane przesłanie antywojenne. Czerwono-biała okładka to składany plakat prezentujący modele zabawkowych żołnierzyków i ich wyposażenia: czołgów, moździerzy, rakiet, samolotów. Ale obok tych zbrojeń widnieje też kilka warstw poukładanych na sobie jak naleśniki płyt analogowych, podpisanych "vinyl". I co wy na to.
(Porcys, 2003)

sporo trapu i ogólnie nowych rapsów ma to do siebie, że do pewnego stopnia niejako demaskuje, ośmiesza miałkość, "lamusowość" starego hip hopu z jazzowymi samplami i bezpiecznie symetrycznymi nawijkami. chodzi o to zerwanie historycznej i kulturowej ciągłości, o którym wspominał kiedyś na Porcys redaktor ŁŁ. wiadomo – inna epoka, inna estetyka, inne środki wyrazu, inny zeitgeist.

ale akurat Doom pozostaje nietknięty, bo funkcjonuje poza czasem i poza narracjami (obie kategorie w podwójnym znaczeniu <palacz>), na eskapistycznej chmurze komiksowych, fantastycznonaukowych urojeń. był meta, był osobny, był najchorszy i "miał wyjebane". ten concept album (gdzie Dumile daje głos w dwóch wałkoniach i produkuje całość pod kolorowe gościnki) ukazał się równo 15 lat temu – i jak ilustrował lato 2003, tak z powodzeniem może je ilustrować w 2018.
(2018)

Viktor Vaughn: Vaudeville Villain (2003)

Kameleon alternatywnego hip-hopu tradycyjnie w znakomitej dyspozycji. Niektórzy złośliwcy drwią, że Daniel Dumile aka MF Doom aka Viktor Vaughn aka Zevlove X aka King Geedorah (i tak dalej, i tak dalej) dysponuje ponoć większą liczbą pseudonimów, niż płyt na koncie. Możliwe, ale w prywatnej skali artysty to wciąż ogromnie dużo. Gdyż potrafi on wydać kilka krążków rocznie. I zwykle charakteryzują się one wyborną jakością. Od kultowych początków w undergroundowym KMD, poprzez liczne kolaboracje i współudziały (chociażby uroczy "Black List" na debiucie Prefuse 73) Vaughn zbudował sobie reputację czołowego niezależnego rapera Ameryki, zawsze wychylającego się przed szereg i poszukującego świeżych rozwiązań. Tylko w zeszłym roku ukazały się jego dwa rewelacyjne albumy: sygnowany King Geedorah science-fiction projekt Take Me To Your Leader i podpisany własnym nazwiskiem, osobisty Vaudeville Villain właśnie.

Obydwa łączy aspekt niesamowitości i baśniowości (ukłon w stronę Wu-Tang Clan), lecz jeżeli pierwszy stanowił gratkę dla miłośników chwytliwych popowych motywów i wyrastających z jazzu i fusion groove'ów, drugi wymaga od słuchacza większego skupienia i wniknięcia w hermetyczną, psychodeliczną kreację. I warto, gdyż flow Vaughna potrafi zahipnotyzować, a podkłady sytuujące się blisko metody lo-fi zachwycają głębią. Mniej zwarty, mniej konkretny Vaudeville Villain to raczej idealna jazda dla wyławiaczy najdrobniejszych szczegółów, co tyczy się na równi tekstur dźwięku oraz przekazu werbalnego. Mimo to kilka fragmentów, w rodzaju funkowego "Saliva", mrocznego "Popsnot" (groźne przełamanie nastroju w połowie) czy ironicznej "ballady" "Let Me Watch" z gościnnym wokalem Apani B (kapitalna kwestia "I'd rather masturbate than fuck with Vik Vaughn") dołącza do listy "hitów" rapera. Potwierdzając, że "Vikta The Slicksta", jak sam siebie tu określa, wygrywa na każdej płaszczyźnie.
(Clubber.pl, 2004)

***

jakiś chłopaczyna zrobił "Sadevillain" - całą ep-kę mashupów Dooma z Sade. "lubię to", "fajne" to", "śmieszne to" - ale to ledwie kolejny pretekst, żeby przypomnieć potęgę Dumile'a, jednego z niekwestionowanych gigantów hip hopu, człowieka który "posiadł" tę formułę i na pewnym etapie kariery poczuł się w niej tak swobodnie, że zaczął ją spontanicznie dekonstruować, rozsadzać od środka, wywracać do góry nogami...

...ciekawe jednak, że być może ten genialny, naturalnie offbeatowy raper potrafiący na luzie ożenić post-Illmaticową kondensację werbalno-leksykalną z totalną wyjebką interpretacyjno-tajmową oraz niezwykle charakterystyczny bitmejker w celowo koślawy/krzywy/pęknięty sposób samplujący ładne smooth/funk/jazzowe pasaże to o dziwo jedna z mocniej niedocenionych postaci w dziejach gatunku...

...bo np. niedawno wpadły mi w ręce dwie fajne książki - Rap Yearbook i Periodic Table of Hip Hop - takie niezobowiązujące leksykony chronologiczne/historyczne - i w pierwszej Doom przemyka się po rubieżach narracji, a w drugiej autor wprawdzie uważa Mr Hood KMD (skądinąd sympatyczną płytkę) za "zagubiony skarb amerykańskiej kultury XX wieku" (!!!), a poza tym... Dooma brak w książce. WTF.

moje top 10:

1. I Hear Voices Pt. 1
2. Raid
3. Fazers
4. Rhinestone Cowboy
5. Doomsday
6. One Beer
7. Popsnot
8. Rhymes Like Dimes
9. Trial 'N' Error
10. Great Day
(2016)