D TRAIN



"Keep On" (1982)

James Williams i Hubert Eaves wzięli post-disco "I Wanna Be Your Lover" Prince'a i "Sure Shot" Tracy Weber, po czym pchnęli jeszcze bardziej w stronę synth-boogie. W efekcie zainspirowali "Sky's the Limit" Biggiego (interpolacja "Sky is the limit and you know that you keep on just keep on pressin' on, sky is the limit and you know that you can have what you want, be who you want") i "Let Me Know" Róisín Murphy. Morał: The D Train Is a Swell Train and I Don't Want to Hear You Indies Complain.
(2019)

DAMIEN RICE

 

O (2002, singer/songwriter) !2.8

Po pierwsze. Ktoś nazwał Damiena Rice "drugim Timem Buckleyem". Wiecie... Domowe przedszkole, czy słońce, czy deszcz. Przyjść może do ciebie, jeśli tylko, jeśli tylko, jeśli tylko, jeśli tylko chcesz. Ja nie wiem, Tim Buckley, anyone? TIM FUCKING BUCKLEY? Banda pedalskich gówniarzy z Wielkiej Brytanii podszywa się pod geniusza, używając tytułu jednej z jego płyt jako nazwy. Teraz ten, uduchowiony poeta się znalazł. Z akustykiem w dłoniach. Naprawdę, są jakieś granice. W miarę odkrywania "głębi" podobnych "dzieł" cierpliwość się wyczerpuje. Ponieważ rzeczy w rodzaju Damiena Rice są płytkie jak kałuża po kapuśniaku. Płaskie jak biust Michelle Pfeiffer. Ok, nieładnie teraz pan powiedział. A ja serio uważam, że Pfeiffer z lat osiemdziesiątych miała bardzo ładną twarz. Where was I? Ach, byłem przy gumisiach. Czy mówiłem już co cenimy na tej stronie? Pasję? Talent? Mówiłem? Irlandzki młody śpiewaczyna może i trafi do utęsknionych duszyczek przeczulonych długowłosych niewiast w okresie przedmiesiączkowym, co to Grace poznają za pięć lat z mp3. Tylko że, wybaczcie, mam inne zmartwienia na głowie, niż los tych stworzeń. A mówiąc dosadniej: co mnie to kurwa obchodzi?

I znowu w takich sytuacjach pojawią się pretensje i wyrzuty. Samotne zapłakane nastolatki, których świat właśnie legł w gruzach, spytają mnie histerycznie: "Skoroś taki mądry, to wskaż mi, czego mam słuchać wieczorami, gdy atrakcyjniejsze koleżanki uskuteczniają intensywne ukrwienie ust". Spoko. Po to tu jestem. Jeśli błagacie o natchnionych, mistycznych singer/songwriterów, to mam paru w zanadrzu. Z nowszych, polecam Olka Varleta. Jak wypunktował Michał, "Alex Varlet" is French for "Mark Fucking Eitzel". Tudzież Sufjana Stevensa. Tatusia wyjebali z roboty? Mniej kieszonkowego i nerwowa atmosfera w domu? On o tym śpiewa. A w ogóle to kupcie sobie Astral Weeks: widziałem ostatnio jak leży na przecenie w sklepach. Myślę, że to są na przykład właściwe soundtracki do topienia nocnych dziewczęcych smutków w łagodnych trunkach. Ale nie jakiś Damien, na miłość boską! To kwestia szacunku do swojego czasu. Do swojego życia! Jutro możecie wpaść pod samochód! Nigdy nic nie wiadomo. Chwytajcie dzień. Damien, z prawdziwą wrażliwością nie masz nic wspólnego, chyba że black metal jest podobny do reggae. Romantyczne gówna, a wzruszające ballady, to dwie odmienne kurwa sprawy.
(Porcys, 2004)

 

DAN DEACON
 

Bromst (2009, avant-pop) !5.9

Proces to tylko połowa sukcesu. Pod przykrywką minimalistycznych konstrukcji kryją się tu bowiem sztandarowe grzechy amerykańskiego nu-indie: galopujące bębny, egzaltowany fortepian, irytujące trąby, elektroniczne sample a la Merriweather i plemienne zaśpiewy z "trzeciego świata". Wszystko to wydaje się strasznie "obowiązkowe", by na dzień dzisiejszy zdobyć poklask środowiska skupionego wokół PFM. Kontrolowany hałas, wykalkulowany trans, zinstytucjonalizowane szaleństwo... Wychodzi z tej mieszanki taki trochę instrumentalny Max Tundra dla (melodycznie) ubogich. Sorry Dan, ale Ben robił takie rzeczy (i to lepiej) kiedy ty jeszcze studiowałeś tę swoją kompozycję... A w ogóle przez chwilę na początku "Snookered" myślałem, że powita mnie Bożena Torbicka, jeśli ktoś pamięta tamten skecz.

***

Dan Deacon robi wspaniałą muzykę na papierze, ale w praktyce niestety nie ma daru do jakichś wyjątkowo porywających hooków. Ten szkopuł wysuwa się na pierwszy plan przy spotkaniu z Deaconem na scenie – pod gęstą przykrywką dźwiękowych wariactw czai się treściowa słoma, czy powiedzmy słomka ("środowiskowych" złośliwców uprzedzam, żeby nie doszukiwali się tu zakamuflowanych szyderstw, bo naprawdę określenie "treściowa słomka" mi tu odpowiada, i co, z pewnych względów mam przestać używać jakiegoś słowa, żeby nie prowokować towarzyskich kontrowersji?) – czyli umówmy się, Dan stosuje nieco metodę "na aferę" – generuje spore zamieszanie, żeby odwrócić uwagę od braku takiego konkretnego, sedna, osi, centrum, w swoich numerach.
(Porcys, 2009)

 

DANIELLE BREGOLI

 

"Cash Me Outside"
Punkt przecięcia post-reality-showowego outsider-popu Farrah Abraham, wzorcowych bastardyzmów Girl Talk i meme-rapsów Lil B circa "I'm Miley Cyrus". What's not to like, jeszcze raz posłucham i wysłyszę tam Far Side Virtual.
(2017)

 

DARK0

 

Fate (EP) (2014)

W 2014 przystopowali nieco "moderniści" - jak potocznie nazywamy w Porcys producentów przystępnej elektroniki, próbujących "przyśpieszyć bieg historii" i z wyprzedzeniem odkryć, jak będzie brzmiał pop przyszłości. Spośród niewielu śmiałków absorbującą wizją popisał się zwłaszcza ten oto londyńczyk nazwiskiem Davor Bokhari, który po kilku próbnych nagrywkach w końcu nieskazitelnie zmieszał patenty z muzycznej oprawy gier wideo oraz repetycyjne wzorki rytmiczne wyrastające z grime'u, redukując aranże do samego szkieletu. Czy istotnie będzie to "sound of tomorrow" dowiemy się w następnym odcinku, ale na chwilę obecną formalna precyzja kolesia mnie zachwyca.
(2014)

 

DAS POP

 

Das Pop (2009, pop/rock) !5.4

Belgijskie Phoenix: aż tyle i tylko tyle.

 

DATSUNS

 

Kariera The Datsuns potwierdza, że świat absolutnie zbzikował na punkcie nazw kończących się na „s”, zapominając, co miały one symbolizować. Coś, co z początku było powrotem do garażowej stylistyki punkowej rewolty, przerodziło się teraz w „wolną amerykankę” wszelkiego rodzaju grania opartego na przesterowanych gitarach. Tacy Nowozelandczycy z Datsuns o wiele więcej zawdzięczają czystemu hard-rockowi, czy nawet heavy-metalowi, niż nowej fali. Złośliwcy dopatrują się w nich nawet następców... Motley Crue. Tradycyna, bluesowa harmonika, prymitywne refreny w typie AC/DC i zakorzeniona w prekursorskich dokonaniach MC5 siła składają się na sztampową ostrą mieszankę. Którą o dziwo kupuje brytyjska prasa. Zanim jednak okrzyczano ich rewelacją, przeszli długą drogę. Pierwszym osiągnięciem Dolfa, Christiana, Phila i Matta, którzy na marginesie poznali się jeszcze w szkole w mieście Cambridge, było zwycięstwo w konkursie młodych zespołów organizowanym przez lokalną stację radiową w 1997. Wygrali występując pod nazwą Trinket, a sukces ten powtórzyli też rok później, już jako Datsuns. Jednak, jak wiadomo, takie miejscowe wybicie nie gwarantuje popularności na miarę międzynarodową. I pewnie zostaliby grupą szanowaną w Oceanii, gdyby nie nagłe zainteresowanie z drugiej półkuli. Z pomocą nadeszła jak zwykle żądna nowej rewelacji brytyjska prasa. Zaczęła rozpowiadać o dzikich, pełnych rockowej mocy koncertach Datsuns. Wtedy, na fali pochwał, formacją zainteresowali się agenci firm płytowych, oferując kuszące propozycje kontraktów. W ten sposób udało się czterem panom nagrać i wydać swój pełnowymiarowy debiut, zatytułowany zwyczajnie The Datsuns (2002, V2). Należy przyznać, że scenariusz przypomina bajkę o spełniającym się śnie. Członkowie grupy zdają się jednak mocno stąpać po ziemi. „Graliśmy przez siedem lat i nie zarobiliśmy na tym ani centa, więc i teraz nie przejmujemy się, czy naprawdę nam się uda”, mówi Dolf. Wszystko wskazuje, że już się udało.
(Tylko Rock, 2003)

 

DAUGHTERS

 

Daughters (2010, mathcore) !5.5

Tato, co to jest matchore? Coś jakby pan od MAJZY przyszedł na lekcję i rzekł "dzieci, liczy się pierdolnięcie". A potem zatańczył BRETGENSA. Chociaż czekajże, świdrujące gitary zostały poskromione i fani się zawiedli. Skoro tak, to nie chcę wiedzieć czego słuchają na co dzień. Brakuje mi tu konkretniejszych riffów, żebym doznał jak McLusky.

DAVID JOSEPH

"You Can't Hide (Your Love From Me)" (1983)
Nieco zapomniany brylancik garażowego boogie z Londynu. David Joseph skomponował ten zapętlony w kółko JINGIEL w duchu późnego EWF i wyśpiewał go lekko rozchwianym falsetem. Indywidualnie facet zostawił po sobie tylko jednego longplaya, ale tutaj jego elektroniczny brit-funk zdecydowanie przetrwał próbę czasu. I może nadinterpretowuję, ale uszami wyobraźni kreślę nawet linię w stronę 2-stepu, UK Funky czy przestrzennej łagodności gości typu MJ Cole.
(2019)

 

D'EON

 

Palinopsia (2010, downtempo) !6.8

Ambientowe intro w stylu mid-70s (think Steve Hillage) prowadzi do balearycznej błogości, od której wieje lekką nudą. Wtedy były mnich tybetański (wtf?) wykłada karty na stół: będzie imitować Dam-Funka w nieco sztywniejszej, digitalniejszej wersji, podleje chillowym sosem i doda irytujące zawodzenie. I cholera, ta metoda się sprawdza, a nawet przynosi jedną perełkę, wizualizującą wspólną balladę Reni Jusis i Noviki "Keep the Faith", którą Dr. Dre wyprodukowałby chętnie, gdyby zamiast jarać blanty chodził na jogę i ćwiczył ASANASY.

LP (2012, ambient pop) !6.3

 


DE LA SOUL

dela.jpg

3 Feet High and Rising

Wczoraj minęło 30 lat od premiery epokowego debiutu tria z Amityville. Akurat kaseta którą w 1993 roku tata przywiózł "z Ameryki" była moim pierwszym zetknięciem nie tylko z hip hopem, ale i z dźwiękową poetyką "sampledelii" skodyfikowaną tu przez wizjonera PRINCE POLO. Influence on: Pharcyde, Blackalicious, DJ Shadow, Avalanches, Madvillain, wczesny Kanye, Jan Jelinek etc etc etc...
(2019)

highlight – youtube.com/watch?v=pxkOWjZAPLs
(evocative moment: wokalne cuty w roli perkusjonaliów – zapowiedź maksymalistycznej metody Since I Left You)

PS: Wjazd katalogu na streamingi to niewątpliwie jedno z muzycznych wydarzeń roku – do zobaczenia na plejce "best of"...
(2023)

 





DEAD WEATHER



Horehound (2009, alt-rock) !3.6

Ach tak, Jack White, najmniej utalentowany z rockowych gwiazdorów. Will there be enough water? Też się zastanawiam, to posłucham może Black Sea Fennesza. "Debil" (Tym w Misiu).


DEAFHEAVEN


Sunbather (2013)

Obserwatorzy już teraz zgodnie przyznają, że to może być kluczowa metalowa płyta 2013 roku. Choć warto zaznaczyć, że formacja z San Francisco przygotowała tu barwny melanż wielu estetyk – od post-rockowych konstrukcji spod znaku Isis, przez emo Sunny Day Real Estate i shoegaze'ową ścianę dżwięku, aż po black metalową ekspresję wokalisty. Ich epickie suity (najdłuższa trwa 14 minut) wprost przygniatają. Miłościwie panujący nam naczelny określił niedawno Sunbather mianem "hipsterskiego". Nie wiem, czy słusznie, czy nie (prawdopodobnie perspektywa jest inna, gdy królestwo metalowe zna się na wylot od lat). Ale ta uroczysta, poetycka mozaika blacku, post-rocka, prog-rocka i shoegaze'u wprost olśniewa.
(T-Mobile Music, 2013)

 

DEATH CAB FOR CUTIE

 

Myslovitz, nasza chluba wybierająca się właśnie na Zachód, wyrastają niestety na największych zrzynaczy w zasięgu oka. Przewodni temacik "Nienawiści" to ksero z "Disarm" Smashing Pumpkins. A zwrotka "Sprzedawców Marzeń", czyli miejsce ze słowami "Jaki piękny jest ten świat", nieudolnie, acz wprost podrabia sławny hook do "President Of What?", znakomitego singla ze świetnego debiutu Death Cab For Cutie, Something About Airplanes. Podkład skopiowali bezczelnie, wokal trochę mniej. Grunt, że świadomie, bo przecież Artur Rojek uchodzi za znawcę amerykańskiej sceny niezależnej. Do fascynacji Yo La Tengo się przyznaje, do Death Cab już nie, bo z nich właśnie ściąga. Sprytnie. Z kolei Something About Airplanes może kandydować do miana płyty, z której najczęściej zrzynano. No bo weźmy chociaż arpeggio, które ją otwiera... Haha, wtajemniczeni wiedzą o co pływa. A sama muzyka? Cóż, na debiucie Gibbard brzmi jeszcze rewelka. Im dalej w las kariery, tym jego głos się bardziej rozdrabnia. Postal Service to już w sporej mierze dawka, skądinąd całkiem sympatycznego, ciotostwa.
(Porcys, 2003)

"I think your bruuuise was understated / 'Cause you can't feel this anymore"

z okazji dzisiejszego dwudziestolecia (!) studyjnego debiutu Death Cab for Cutie pozwalam sobie przypomnieć TEN refren, który już dawno temu wrył mi się głęboko w mózg i czasem nie wiedzieć czemu nawiedza w najbardziej niespodziewanych chwilach.

zwrotki to jeszcze typowo rozmemłane, acz urokliwe midwestowe smęty. natomiast w połowie piosenki (2:08) wjeżdża TEN refren, gdzie każdy z czterech bazowych akordów za każdym odsłuchem mnie zaskakuje, jakby pachnie sensacją względem poprzednika. co ciekawe sekwencja nie ociera się nawet o żadną jazzowość czy progowość, zupełnie logicznie pozostając "harmonicznie college'ową". melodia zaś kontynuuje pewien rodzaj niewymuszonej, dyskretnej, post-beachboysowskiej barokowości, która zawsze prowokuje mnie do nucenia słowa "bruise" w tercji wielkiej.

widocznie Gibbard i Walla faktycznie w młodości nasłuchali się Hall & Oates i takie są potem skutki. dziś w krainie ledwo zipiącego "indie" nie ma już tak utalentowanych harcerzy, którzy umieli opowiedzieć historię samymi nutkami – wymyślić temat jednocześnie nośny i szlachetny, nieprzewidywalny i dający poczucie bezpieczeństwa, emocjonalny i inteligentny, prosty i skomplikowany.
(2018)

"We Have The Facts And We're Voting Yes"
Do końca mych dni będę to miał zaszufladkowane jako "przejście z mono do stereo, skąd im to przyszło do głowy, przecież niby banał". Gibbard dobre zdania też zapodaje. "I tried my best to keep my distance from your dress", cholera, ziomuś, CO MIAŁEŚ Z POLSKIEGO? ZAPISZ SIĘ KURCZĘ NA KÓŁKO POETYCKIE. 
(Musicspot, 2011)

 

DEATH IN VEGAS

 

Scorpio Rising (2002, elektroniczny rock) 6.3

Trzecie dzieło brytyjskiej grupy, która do pracy nad nim zdecydowała się zaprosić szereg sławnych i ciekawych gości. Pierwsze wrażenie jest takie, że panowie Tim Holmes i Richard Fearless obsesyjnie zasłuchują się w Primal Scream. Sprawdźmy choćby "Leather", zapodany na sam początek. Ściana gitar, jednostajny bit, urozmaicenia w postaci zdeformowanych dźwięków klawiszy. Ekipa Gillespiego mogłaby z powodzeniem umieścić tę instrumentalną kompozycję na swojej ostatniej płycie. Przeistacza się ona swobodnie w tajemniczy numer "Girls", odsyłający z kolei do gitarowej psychodelii brytyjskiej z końca lat osiemdziesiątych; ślamazarnie rozwijany temacik rośnie znienacka w potęgę, a echo kobiecej wokalizy bez słów (Suzanne Dillane z Woodbine) robi czarowne wrażenie. Tak samo intrygująco prezentuje się "Hands Around My Throat", efekt kolaboracji duetu z Nicolą Kuperus, na co dzień jedną drugą electro-popowej rewelacji Adult. Niby monotonne to, a jednak wciągające. Mogę zdradzić, że schemat tego gęstego transu powielany jest już do końca.

Czy są jednak niespodzianki? Tak. Liam Gallagher nareszcie dostał do zaśpiewania ciekawą, kręcącą piosenkę, o całkiem psychodelicznym, beatlesowskim posmaku (utwór tytułowy). Jest ona niespodziewanie jednym z najlepszych momentów całości. Udowadnia też, że Liam wciąż potrafi wywołać w słuchaczu pewien rodzaj emocji, jeśli tylko repertuar mu na to pozwala. W tym kierunku powinien był kiedyś podążyć Oasis... Mniej udała się współpraca z Hope Sandoval (gdyby ktoś zapomniał: głos Mazzy Star) w folkowej balladzie "Killing Smile" i podniosłym finale "Help Yourself", które wyszły nijako, bez wyrazu. Nie przekonuje też zbytnio Paul Weller w przeróbce "So You Say You Best Your Baby" Gene’a Clarke’a (oczywiście The Byrds). Za to Dot Allison użycza swojego głosu w chorym "Living Horses" i czyni to po mistrzowsku. Funkcję (niestety) wypełniacza pełni mroczna impresja "Natja". Ale ogólnie Scorpio Rising powinno być powodem do dumy dla dwóch Brytyjczyków. Za dużo mocnych punktów, by przejść obok tej płyty obojętnie.
(Tylko Rock, 2002)

 

DELOREAN

 

Subiza (2010, balearic) !5.0

Niegroźne, nieinwazyjne, nawet sympatyczne, ale jednak pitu-pitu.
 

 

DEL AMITRI

 

Can You Do Me Good? (2002, alt-rock) 5.4

Pop-rock w dobrym wydaniu, z kilkoma momentami godnymi uwagi. Del Amitri istnieją już od dwudziestu lat, ale udało się Szkotom nagrać dotąd zaledwie pięć albumów z nowym materiałem; Can You Do Me Good? jest tym szóstym. W świecie melodyjnych, chwytliwych piosenek taka częstotliwość należy raczej do rzadkości, zwłaszcza, jeśli miało się w przeszłości kilka popularnych singli. Zespół z Glasgow nigdy nie był może na samym topie, ale zdążył w ciągu swojej kariery zyskać sobie spore grono fanów, oscylując na granicy rocka i różnych odmian muzyki popularnej. Nowy krążek pozostawia słuchacza w rozterce między uczciwym docenieniem kilku zaskakująco udanych, ambitnych fragmentów, a krytyką słabości do zbyt wypolerowanej, chciało by się rzec komercyjnej oprawy. Co by jednak nie powiedzieć, Del Amitri prezentują się dziś bardzo dobrze prawie w każdym ze swych wcieleń. Potrafią przejść od przyswajalnego hard-rocka w "Drunk In A Band" do eterycznego popu w "One More Last Hurrah" bez większych problemów budując klimat i co ważne, zachowując przy tym względną wiarygodność. Wykorzystują też sporo technicznych zagrywek, stosując loopy perkusyjne ("Cash & Prizes", "One More Last Hurrah", "Just Getting By"), dodające utworom współczesnego posmaku. Na korzyść Can You Do Me Good? należy wreszcie zaliczyć same kompozycje, nierzadko wyraźnie wzlatujące ponad średnią. Już wybrany na singiel, delikatnie soulujący "Just Before You Leave" jest solidną dawką wysmakowanego popu, ze smykami i elektrycznym pianinem. Wrażenie robi numer "Buttons On My Clothes", z ładnie ułożoną, wybijaną mocno perkusją, oraz interesującą, ciepłą aranżacją. Z kolei "Wash Her Away" świetnie wykorzystuje prosty riff przesterowanej gitary, na którym zbudowano wcale nieoczywistą, wciągającą melodię. Warto jeszcze wyróżnić lidera – wokalistę Justina Currie, za mocne interpretacje, za wyczuwalny zapas w możliwościach głosowych. Gdy odejmiemy kilka słabszych minut, zostaje kawał równego pop-rocka.
(Tylko Rock, 2002)

 

DENNIS JOHNSON


November (1959)

Tropienie źródeł minimalizmu to fajna zabawa, ale gdzieś musi być jej kres. Jeśli więc mówimy o korzeniach "minimalizmu sensu stricto", to niewykluczone, że ten utwór z 1959 zamyka temat. JAK WYLICZYŁ TYGODNIK KIBICA jest to bowiem pierwszy (według wielu ekspertów) przykład kompozycji, którą można całościowo zaklasyfikować jako minimal music. Autorem był raptem 21-letni wówczas Dennis Johnson, postać dziś raczej zapomniana. Mimo że na inspirację protominimalizmem "November" powoływał się sam LaMonte Young przy "Well-Tuned Piano", to jednak mówimy tu o innej definicji i innym kontinuum, niż Riley/Reich/Glass etc. To raczej asceza i przestrzenność, które utorowały drogę Eno (od Music for Airports po Neroli), Haroldowi Buddowi, George'owi Winstonowi, "1-100" Michaela Nymana czy wreszcie "linearnej nieskończoności" prawie trzydziestogodzinnego "Meditation on Wage Labor and the Death of the Album" Terre Thaemlitz. Warto w wolnej chwili poczytać o historii "uratowania" tego "zagubionego klasyka", mnie natomiast szczególnie rozwala fakt, że trzy lata po napisaniu "November" Dennis porzucił muzykę na zawsze i poświęcił się matematyce – trochę niczym wcześniej Duchamp (szachy) i później Van Vliet (malarstwo). A jak komuś teraz nie podejdzie, to niech spróbuje w listopadzie – może wtedy słucha się tego najlepiej.
(2017)

 

DEPARTURE LOUNGE

 

Too Late To Die Young (2002)

Tytuł nowej, drugiej w dorobku brytyjskiej formacji Departure Longe płyty długogrającej, zdaje się sugerować pewne sprecyzowane zagadnienia. Too Late To Die Young. W wirze codziennej pracy, obowiązków, pośpiechu, zapominamy, że czas mija nieubłaganie, wyprzedza nas zawsze o krok, niezależnie od tego, co zrobimy. Jak to śpiewał Gilmour: "Sun is the same / In the relative way / But you're older". Nic bardziej przygniatającego. Too Late To Die Young. W jednej chwili człowiek uświadamia sobie, ile ma lat, czego jeszcze nie dokonał, ile zmarnował czasu. Jeśli widzicie jakiś sens w takim tytułowaniu krążków z optymistyczną, bądź co bądź, muzyką, to przyślijcie mi maila.

Chyba, że wiem, jak to należy rozumieć. Młoda śmierć to symbol poświęcenia, bezkompromisowości, podążania wytyczoną ścieżką bez oglądania się na innych, według własnej hierarchii wartości. Młoda śmierć Morrisona, Hendrixa, Cobaina i innych – wiecie o co biega; zawsze oprócz tragizmu biła z tego jakaś siła, niezależność, szczerość. Kiedy jesteśmy już starymi piernikami, za późno jest na "młodą śmierć". (Swoją drogą, moment ten nadchodzi wtedy, gdy przestaje was ruszać Emergency & I, jak sądzę skromnie.) Departure Lounge znakomicie nazwali więc swój nowy album. Bo choć ich debiut sprzed trzech lat, Out Of Here, zwiastował niektórym narodziny nowej kreatywnej grupy, to wraz z tegoroczną propozycją panowie odbierają nadzieję. Podczas, gdy piątka Szkotów z Mogwai nawołuje swym drugim opusem do "młodej śmierci", DL otwarcie przyznają: "Staliśmy się konserwatywnymi, przewidywalnymi odtwórcami; nagrywamy tylko dla zasady".

Paradoksalnie, nie ma niczego w Too Late Too Die Young, co przygnębiałoby wyjątkowo. Generalnie płyta jest poprawna, użyję nawet określenia "równa", bo rzeczywiście, żaden z fragmentów nie wybija się wśród innych zbyt wyraźnie – ani na minus, ani na plus. Ale sęk w tej monotonni, w tej bezradności, zabijającej, mimo widocznych chęci zespołu, wszelkie pomysłowe próby w zalążku. Przykro obserwować jest kapelę, której z pewnością nie brakuje świadomości (słychać, że kilka niezłych płytek to oni przesłuchali w życiu), czy potencjału warsztatowego. Boli wtedy, gdy wszystkie atuty zostają w szatni, jak by powiedział na pomeczowej konferencji prasowej trener przegranej drużyny. Zdecydowanie, DL brakuje ochoty do gry i wiary w zwycięstwo. Wiadomo, sama kondycja i doświadczenie nie wystarczą.

Słowo doświadczenie padło potrzebnie – gdyby ktoś chciał wiedzieć, to liderem i wokalistą Departure Lounge jest Tim Keegan, niegdyś gitarzysta u takiego gostka, co to zwał się Robyn Hitchock. Wystąpił on zresztą gościnnie w numerach "Alone, Again And..." oraz "Coke & Flakes", z których ten drugi, instrumentalna jazda pełna barw na modłę Spiritualized circa Ladies & Gentlemen, to chyba najjaśniejszy punkt całego albumu. Inni kontrybutorzy? Zasila formację Simon Raymonde z Cocteau Twins. Dwoi się i troi słynny Francuz Kid Loco, nie tylko producent całości, ale i muzyk (gra na gitarach i instrumentach perkusyjnych). Są zaproszone wokalistki. Co z tego.

W ciągu owych bez mała pięćdziesięciu minut, obraz się po prostu rozmywa. Choć szczerze, nie brakuje tu udanych motywów, melodyjek, wstawek, przejść. Już sam początek – ambientowe wprowadzenie do "Straight Line To The Kerb" może się podobać, po minucie jednak zostaje zaprzepaszczone: wchodzi wokal, typowo brytyjsko senny i zwykła gitarka a la Travis. "King Kong Frown" stara się rockować w ten sam sposób, jak "I'm The One Who Loves You", ale rywalizację z lekkością wygrywa Wilco. "I Love You" to słaba namiastka Lennona, w pół drogi między "Imagine" i "All You Need Is Love". Mimo przyjemnej, pozytywnej atmosfery, krzepiących oklasków i ładnie wiercących w ścianie gitar, pozostaje pewien niedosyt.

"Tubular Belgians In My Goldfield" trwa siedem minut, ale nie nuży i wciąga oceanicznym klimatem. Brzmi jak kolaboracja Briana Eno z DJ Shadowem, a w tle migoczą jakieś piski i jęki (generowane zresztą za pomocą oboju). Bezpośrednio z tych statycznych dźwięków wypływa narkotyczno-radosny "Be Good To Yourself", który z głosem Steve'a Masona nie byłby intruzem na The Beta Band. Instrumentalny przerywnik z wokalizą bez słów nieopisany we wkładce jest naprawdę rozczulający i tylko szkoda, że tak szybko (po półtorej minuty) mija.

Jest to jednak za mało, jak na możliwości widniejące na papierze. Ballady "Over The Side" i kończąca "Animals On My Mind", choć pozornie fajne, są zbyt przewidywalne. Wszechobecny klimat optymizmu przeszkadza sobie z wątkami tajemniczymi, przez co w głowie tworzy się mętlik. Warto oczywiście dać szansę Too Late To Die Young raz ósmy, dziesiąty, może i piętnasty. Niestety, szansa odkrycia czegoś nowego jest znikoma.

Tyle przynajmniej teraz wiemy, że Departure Lounge nie umrą młodo. Nie pozostaje więc nic innego, jak życzyć im jak najdłuższego życia.
(Porcys, 2002)

Szeroki wybór brzmień, nastrojów, stylów. Ale momentami wydaje się, że zbyt wiele tu oprawy w stosunku do samej zawartości. To nie jest w żadnym wypadku zła płyta. Widać spore ambicje brytyjskiego kwartetu, który na swoim drugim pełnoprawnym albumie stara się dokonać efektywnego połączenia dźwięków nieraz bardzo od siebie odległych. Gitarowa melancholia z jednej strony, syntezatorowe smaczki z drugiej. Progresywny rock w wersji wziętej prosto od klasyków lat siedemdziesiątych, a obok niego tryskająca życiem psychodelia ze wcześniejszej dekady. Wreszcie trendy najnowsze: stonowane mechaniczne rytmy, rozmaite efekty dźwiękowe... Jest w czym posmakować, niewątpliwie.

Dlaczego natomiast nie jest to płyta dobra – odpowiedź wydaje się prosta. Otóż muzycy Departure Lounge najwyraźniej przeliczyli się z proporcjami i nie poparli szerokiej palety aranżacyjnej i gatunkowej zbyt wieloma na tyle dobrymi utworami, które pozwoliłyby na skonsolidowanie materiału i stworzenie z niego zgrabnej całości. Too Late To Die Young rozpada się więc na części i przez to pozostawia odbiorcę z uczuciem lekkiej niepewności. Dwa, trzy kapitalne motywy z pewnością załatwiłyby sprawę. A tak, piosenki w stylu What You Have Is Good, Over The Side, czy Animals On My Mind przepadają gdzieś podczas przesłuchania.

Nie ma jednak dwóch zdań co do tego, że kilka nagrań się zespołowi wyraźnie udało. Na przykład trochę zwariowany Coke & Flakes, bluesujący jam oparty na prostym motywie, stopniowo przeradzający się w psychodeliczne szaleństwo, na co wpływa luzacka partia sekcji dętej oraz rytmiczne wtręty harmonijki ustnej. Interesujące rzeczy dzieją się też w Tubular Belgians In My Goldfield. Jedwabne pejzaże dominują przez dwie minuty, wtedy jednak do gry wkracza zapętlony, hip-hopowy beat, który orzeźwia atmosferę i prowadzi utwór prawie do samego końca. Z niego zaś wynika logicznie Be Good To Yourself, kolejna próba wskrzeszenia kolażowej estetyki schyłku lat sześćdziesiątych.

Dorzucając do tego przejrzystą produkcję, jest na pewno kilka powodów, dla których można sięgnąć po Too Late To Be Young. Pewna ostrożność byłaby jednak zalecana, przynajmniej dla tych, którzy nad kolorystykę i eklektyzm muzyki przedkładają natchnione wątki melodyczne.
(Tylko Rock, 2002)

 

DEVILISH DEAR

 

These Sunny Days (2015)

"Ja z klubów to lubię Brazylię-ee-eeeee—e-eee-ę…" (Galvin Paris).

"Szu.... Szu to jest myślenie..." (Wielki Szu).

Szugejz... Szugejz to też jest myślenie. Sposób myślenia o muzyce, a nie konkretne narzędzia, środki i brzmienia. Weźmy M83 na Dead Cities – zrobili synthgaze z soundów chwilami podpatrzonych u wczesnych discopolowców? Zrobili. Closer jedynego dotąd longplaya tego shoegaze'owego tria z KRAJU KAWY brzmi jak solidnie przesterowane pacnięcia w klawiaturę Rhodesa. Można szugejz? Można szugejz. Prawda Władziu? Prawda Włodziu. Oczywiście – "w rękach niesubtelnego gota wyszedłby wymuszony fuzz". Ale jeśli ktoś pochodzi z ojczyzny Jobima, Gilberto, Veloso, Nascimento, Borgesa i Lobo, to automatycznie ma bliżej do piękna – niezależnie czy PARA się dryblingiem, pozowaniem nago na plaży, czy nagrywaniem SHOEPHISTIGAZE po linii Cocteau Twins, wczesnego Lush, późnego MBV, Sereny Maneesh, Darling Buds, Swirlies, Curve circa "Horror Head" tudzież grupy Swervedriver.

TSD to rzecz oryginalnie opublikowana w 2015 – przeszła zupełnie bez echa. "Reedycja" wyłącznie cyfrowa z 2017 z tego co widzę też raczej nie podbiła świata. Sytuacja o tyle ciekawa, że w tym wypadku pochodzenie geograficzne i kulturowe naprawdę może być przyczyną nadzwyczajnego harmonicznego uwrażliwienia, co cholernie wzbogaca zgodny z kanonem zestaw produkcyjnych patentów. Następstwa akordowe w otwierających tracklistę "Face Without Eyes" i nagraniu tytułowym są tak daleko od sztampy, jak tylko bywały dziwne piosenki. A to dopiero początek, bo zeszłoroczne "Glass React" każe "żywymi naprzód iść, przełamiwać nienawiść" (Waldemar Pawlak). Może wokalistka Michelle Modesto i jej dwaj koledzy wkrótce znormalnieją i spowszednieją, ale dopóki to się nie stanie, MY NAME IS RIO AND I'M GAZING AT THE FUCKING SHOE.
(2017-2020) 

Miodny shoegaze zza oceanu serwują nieprzerwanie Brazylijczycy. Nie tylko z powodu okładki ich ostatnia propozycja Army of Nothing przywołuje czasem epicki prog-rock Duńczyków z Mew. Oczywiście trademark DD czyli tremolowane septymy żyją i mają się smacznie (...a momentami też strasznie).
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

DIANA KING
 

"Shy Guy"

Wszystko zaczęło się od tego, że koledze zdarzało się uparcie nucić pod nosem "falami, falami, falami" z nieco "arabską" intonacją. Akcent nie padał po polsku na przedostatnią sylabę "la". W dwóch pierwszych słowach padał na "fa", a w ostatnim na "mi". Brzmiało to bardzo chwytliwie, a co więcej dość łudząco "coś mi przypominało", ale nie wiedziałem co – na zasadzie dzwonienia w kościele, ale w którym. Spytałem go wreszcie, skąd to wziął, a on na to – "był kiedyś taki kawałek...". I tylko szelmowski uśmiech. Ale kiedy oznajmiłem, że skończyłem żartować i proszę o tytuł, to sam musiał chwilę pogłówkować. Finalnie okazało się, że chodzi o refren "Shy Guy" jamajskiej wokalistki Diany King. 

Ten reggae-popowy, dancehallowy crossover był jednym z okazalszych one hit wonderów firmy Sony w latach 90. i nie jako współdefiniuje tamtą epokę, choć wątpię, by do dziś ktoś oficjalnie, publicznie traktował ten numer poważnie. Wymieniam w tym sezonie rozmaite przypadki "zagubienia" singli w odmętach pamięci, ale "Shy Guy" to scenariusz specyficzny i osobny. Wprawdzie komedii <i>Bad Boys</i> z Willem Smithem i Martnem Lawrence'em albo nie widziałem, albo leciała gdzieś w tle i niewiele pamiętam. Ale piosenkę świetnie kojarzę z 1995 roku i o pamiętałem o nie przez dwie dekady, choć chyba większość z nas nie była gotowa przyznać, że to taki melodyczny zabijaka.

Głównym atutem jest tu  nośność "topline". Zadziwia już naturalna muzykalność i koloryt linii w zwrotce i nieco dramatycznym, hollywoodzkim prechorusie. A refren... Well, you've heard this song. I mean... To co mnie najbardziej tu rozwala, to udowodnienie po raz kolejny, jak wiele dla melodyki znaczy harmonizacja. Podobnie jak w "Gypsy Woman" Crystal Waters, tak i tu pozornie banalny, repetytywny układ dźwięków zmienia kontekst w miarę postępowania logicznych akordowych ciążeń. To jakby "pop doby końca historii" – optymistyczny, beztroski i pełen natychmiast wyczuwalnego ciepła. Wątpię, żeby takie wibracje prędko wróciły w "erze Trumpa".
(2017)

 

DIANA KRALL

 

Quiet Nights (2009, smooth-jazz) 6.5

Możecie opluwać, krytykować, wyszydzać, że pod mieszczańskich grubasów, że Mahcin Kydhyński, że to są bezpłciowe wyrazowo covery standardów, że zachowawcza konserwa, która nic nie wnosi i powinna być spalona na stosie. I ja się zgadzam z tymi zarzutami, tylko radzę zapuścić sobie na słuchawkach i obczaić, jak to jest kurwa nagrane. Jak te boskie melodie są bezbłędnie zorkiestrowane. Jak kilkadziesiąt instrumentów robi mieniący się barwami ambience pod jej szepcący głos. Zimna, beznamiętna, wtórna, bezczelna i artystycznie niby godna potępienia, ale jednak jebana per-fek-cja.

 

DIETERICH BUXTEHUDE

 

Quemadmodum desiderat cervus (~1690)

Tym razem majówka, więc również "w locie" mała niespodzianka, której świadomość dosłownie przed kilkoma dniami "dał mi kolega... dał mi kolega...". A dokładnie redaktor Krzysiek Michalak (ex-?-Porcys), którego niezobowiązujące rekomendacje poważkowe zawsze wezmę serio, bo zdarzyło nam się parę lat temu zamienić parę zdań o gigantach dawnej muzyki wielogłosowej (taking sides Gesualdo vs. Gabrieli) i "po jednej nutce" już wiem, że "to nie są leszcze, Stefan". Ale tak serio – wkleja mi KM poniższy filmik i okrasza trafnym komentarzem "jacy Skaldowie po konkrecie". Faktycznie, odpalam i... kto by się spodziewał takiej "popowości" po nieuchronnie "dworskim" (z całą konsekwencją jednak pewnej "geriatrii" tej kategorii) posmaku aranżacji? "Lubię sobie posłuchać w domu – czuję się wtedy jak w pałacu", co nie.

Ale jeszcze większym zaskoczeniem był dla mnie sam wokalny format (kantaty) tej kompozycji Dietericha. Jeśli bowiem kiedyś przypadkowo natknęliście się na jego twórczość, to były to prawdopodobnie ORGELWERKE ( :| ), a więc muzyka organowa. To dzięki niej wymienia się go dziś wśród kluczowych graczy środkowego germańskiego baroku. Buxtehude to zresztą wymarzona postać do takiej rubryki jak ta, bo nie należy do puli nazwisk oczywistych, a jednocześnie jego miejsce w historycznym kontinuum wydaje się zabezpieczone. No i wiąże się z nim wdzięczna anegdota o tym, jak dwa lata przed jego śmiercią, w 1705 roku, do Lubeki (gdzie D.B. stacjonował) przybył sam JAN SEBASTIAN BACH. Według legendy miał przejść "z buta" aż 300 kilometrów, by posłuchać skillsów tego Duńczyka (?) na "parapecie" i zachwycony inspirował się potem jego utworami.
(2017)

 

DINOSAUR

 

"Kiss Me Again"
Czasem jednak jedna prośba nie wystarczy (na przykład panna nie przepada za niewidomymi gospel-soulowymi śpiewakami) i trzeba ją powtórzyć. Ta kolaboracja wybitnej postaci nowatora podziemnego dance'u 80s Arthura Russella z niejakim Nickym Siano (niezal-snobki – to nie ma nic wspólnego z ekipą J. Mascisa!) to mały standard tego genre. Jak mawiają znawcy – ciężko uwierzyć, że dawno temu ktoś tworzył sobie tak prekursorską i równocześnie urokliwą taneczną muzę. Przed kompilacją The World Of Arthur Russell z 2003 roku nawet nikt o nim nie słyszał!
(Porcys, 2006)

 

DIRTY PROJECTORS

 

Bitte Orca (2009, nu-indie) !6.1

Longstreth ma ambitną wizję syntezy, to prawda, ale chociaż bardzo doceniam ten krążek, to w przeszłości zdarzały się już nagrania pod tą nazwą, które wolałem. Ponadto: nie znajduję tu osławionych śladów komercyjnego popu. "Stillness Is the Move" leży bliżej TV on the Radio, niż r&b. To wciąż nu-indie, sorry. Kelsa, Cassie czy McPhee nie zastąpi.

Swing Lo Magellan (2012, nu-indie) !5.8

Skoro według krytyków to ma być ten jego "popowy" album, to chyba inaczej rozumiem słowo "pop"... Jeśli cokolwiek, koleś ożenił swoje firmowe wieślarskie zygzaki i doo-wopowe popisy wokalistek z szantową manierą folko-wycia. Poza "Maybe That Was It" i "Just From Chevron" raczej uznałbym te wałki za dowód na marnowanie niekwestiowanego talentu Dave'a. Needs more jazz chord changes!

 

DISCOVERY

 

Discovery (2009, synth-pop) !5.4

Casus tego "projektu pobocznego" świetnie oddaje mój stosunek do "nu-indie". Vampire Weekend słuchałem parę razy i polubiłem jeden kawałek, a reszta po mnie spłynęła. Ra Ra Riot kojarzę z nazwy. Ale oto idea: dwóch muzyków z kręgu alternatywnego robi "dla żartu" płytę imitującą niedawne trendy w mainstreamowym r&b (btw skąd ja to znam, ekhm). I nagle jestem zainteresowany. Wow, świeżość tego. Koncepcja ciekawsza nie tylko od macierzystych formacji obu panów, ale i większości smętów wspomnianego "nu-indie". Dlaczego ci wszyscy hajpowani obecnie przez PFM gogusie częściej nie wpadają na równie odjechane pomysły? Okej, druga połówka odstaje, wyraźnie zabrakło im materiału, ale... At the very least szacun, że projekt nazwany po słynnym albumie jest przyzwoity, a to rzadkość (sorry Kid A, Starsailor, Happysad, Washing Machine, Lizard...).

 

DIZKRET PRAKTIK

 

IQ (2002)

Dizkret, znany miłośnikom genre z kultowej formacji Stare Miasto, to MC obdarzony unikatową, natychmiast rozpoznawalną, deczko nerwową manierą – wypluwa z siebie zgłoski olewawczo, nonszalancko i zarazem w pewien naturalnie bossowski, opanowany, samo-kontrolowany sposób. Dziwne. Dodatkowo zdarza mu się (bardzo po "warszawsku") "zjadać" końcówki wyrazów, co wzmaga wrażenie zobojętnienia i zdystansowania narratora od wypowiadanych słów. Ale właśnie dlatego, że Kret nie jest "needy", to trudno oderwać się od jego opowieści. On się nie narzuca, nie krzyczy, nie przekonuje do siebie – i dlatego chcemy go dalej słuchać. Bo to nam zależy, a nie jemu. Przy uważnym oglądzie jego nawijki zdradzają kompetentny, świadomy, wyrazisty flow. Żaden inny producent nie dałby mu tyle, co Praktik – maestro przyczajonych, kontemplacyjnych, czułych, jazzowych loopów spod znaku Soulquarians. Z powyższych powodów wspólny projekt obu panów to wydarzenie bezprecedensowe na krajowym podwórku. Inna sprawa, że chociaż naszpikowana kapitalnymi momentami ("Idę Dalej" z otwierającym panczem "Nie lubisz mnie bo twoja panna mnie słucha / I nagrałeś pięć demówek / Ale każda ssie fiuta", "Hip Hop" z "dyskretnie" przemyconym nawiązaniem do "Sky's The Limit" czy przywołujące Jazzmatazz bądź Tribe'ów kolektywne chwalenie się wraz z gośćmi w funkującym "Braggadocio"), płyta nie jest pozbawiona skuch i pomyłek: toporny refren Gutka w "Zburzyć Mur", zmierzający donikąd molowy podkład "Jednego Życia" albo adekwatnie do tytułu, lecz zbyt infantylnie narastające "Tempo" psują rewelacyjnie zapowiadające się kawały.

Wszystkie te zarzuty bledną jednak w obliczu utworu, bez którego każda dyskusja o IQ nie ma sensu, czyli "3", prawdopodobnie najwybitniejszego literacko fragmentu w dziejach polskiego rapu. Jak większość wiekopomnych tekstów kultury, "3" funkcjonuje na kilku poziomach. Biorąc bezpośrednio, to zasadzona na melancholijnym, smutnawym, chill-dżezawym bicie, błyskotliwie zinterpretowana sklejka trzech krótkich nowelek o krótkich, acz nieudanych przygodach z dziewczynami – modelową pozerką-artystką, yuppie i bananówą – poruszająca już na gruncie dokumentalnym, a to dzięki obserwacji bogatej w detale celnie definiującą epokę ("Kiedyś było – wejść nie możesz / Po pół roku byłem w środku, bo hip-hop jest w modzie", "By dotrzeć do niej używał słów kluczy / Prada, Dolce Gabbana lub Gucci" etc.). Na drugiej płaszczyźnie mamy popis posługiwania się środkami stylu, świetne operowanie techniką i nieszablonowe pomysły semantyczne wykorzystane do wydobycia maksimum znaczeń ("Wytrzymaliśmy 100 dni ze sobą w sumie / Nawet nie wiem co było przeszkodą w sumie"). Trzeci, ujawniający się najpóźniej, wymiar "3" to jego wydźwięk filozoficzny. Jeśli Debussy mawiał, że "muzyka to przestrzeń między nutami", to tu Dizkret stosuje subtelny zabieg ze szkoły Różewicza – wydobywając najważniejsze z tego, co nieobecne explicite. Zagubiona partia saksofonu "dopowiada" brakującą, czwartą zwrotkę niczym "podsumowujące" fabułkę sola na koniec piosenek Steely Dan. Każdy sam może sobie uzupełnić ten element o własny "morał", ale nie ulega wątpliwości, że prawda, którą przekazuje tu, między wierszami, w domyśle, w niedopowiedzeniu, Dizkret, jest ponadczasowa, uniwersalna i esencjonalna. Dotyka spraw wspólnych nam wszystkich – wpisanej w los nieuchronnej samotności "egzystencjalnej" każdego człowieka oraz koniecznego, zdeterminowanego w relacjach międzyludzkich stopnia "niedopasowania" do drugiej osoby – za pomocą skutecznej projekcji i metaforyzacji osobistego, jednostkowego doświadczenia. Nie udało się, i już się pewnie nie uda, żadnemu rodzimemu reprezentantowi gatunku przebić głębi i szlachetnej rezygnacji tego numeru. Za wiele dekad, kiedy w Polsce hip-hop już "nie będzie w modzie", "3" pozostanie w kanonie polskiej muzyki. Stąd też niewyczerpana, stoicka moc i pomnikowy blask nagrania promieniują na całe IQ, zapewniając mu status absolutnej klasyki.
(Porcys, 2010)


DJFUNKYKOVAL


Nie mam pojęcia kim jest DJFunkyKoval i dlaczego daje w tytule filmiku na YouTube po myślniku słowo "piosenka", skoro oferuje tu raczej rytmiczną melodeklamację w porywach godną miana upośledzonej nawijki, niczym nieco mocniej stąpający po ziemi kuzyn Seby Rejwera. Ale "Dług Publiczny" realizuje koncept na tyle epicki, że nawet jeśli nas nie bawi i nie ciekawi – to trudno przejść wobec niego obojętnie. Otrzymujemy groteskowy krzyk rozpaczy przeciwko sprawcom długu publicznego – rodzaj nudnego i oczywistego rymowanego felietonu, komicznie nieporadnego i amatorskiego od strony formalnej, a w planie ogólnym niby słusznego treściowo (choć w szczególe, niestety, im bliżej końca tym mocniej pachnie to ideologią, bo autor niepotrzebnie zabarwia swawolny klimat kawałka lekka nutką indoktrynacji). W zwrotkach zdarzają się hooki leksykalne w rodzaju "minister roztrwonił", oryginalne zabiegi typu inwersja na bazie wątpliwej składni ("Bo żeby dać, choćby w dobrej wierze / Urzędnik co wypłaca drugie tyle bierze") i mrożące krew w żyłach wizje z pogranicza kina sensacyjnego i noir ("Wyjaśniam, bo nie chcę spotkać BOR-owików / Gdy tuman z rządu dotknie palcem drucików"). W refrenach zaś narrator dokonuje słusznego odkrycia – że miast zasyfiać sobie głowę polityką, warto zanurkować w muzykę – i postanawia pograć na basie "terapeutycznie", konkludując zresztą: "hołoto zwana rządem, niech bas razi was prądem" (fajny rym wewnętrzny). Słowem: ostra psychodelia. Ale jeżeli ktoś sądzi, że tekst stanowi tu jedyną atrakcję, to jest w grubym błędzie. Kontrabas grywa frywolnie i świeżo skacze po skali (zwłaszcza w post-chorusach). Sam podkład trudno jednoznacznie sklasyfikować, bo to jakieś figlarne jazzo-polo z synkopowanym bitem i kameralistyczną chwilami orkiestracją. Wreszcie stricte harmonicznie, trafia się czasem moment (na przykład koniec zwrotki – 1:09-1:11), gdzie rozwiązanie pozostawia słuchacza drapiącego się w głowę. Ten cały karykaturalny cyrk zostaje niejako dopełniony równie czerstwym, co zabawnym (przez czerstwość) teledyskiem z cyklu "found footage", który z powodzeniem odnalazłby się (both stylistycznie & jakościowo) obok "didełoklipów" SP Records w rodzaju "12 Groszy". Parę smaczków (jak zdjęcia kosmonautów przy słowach "na Marsa", mina Kalisza na konferencji prasowej czy pędzący na ekranie w trakcie trwania numeru "licznik długu") warto odnotować reżyserowi na plus. Bottom line: na pytanie "czy słyszałem/widziałem kiedyś takie kuriozum", odpowiadam "nie" i ten morał mi wystarcza.
(Porcys, 2010)


DJ MAPHORISA


"Amantombazane" (2019)
Uduchowiony afro-house z RPA. Najbliższy mi esej o neokolonializmie od czasu epokowego mixu Minesweeper Suite ambasadora post-kolonialnej muzyki basowej i transglobalnego miejskiego podziemia, Jace'a Claytona aka DJ /Rupture. Ostatni raz oddechy w formie perkusjonaliów miażdżyły mnie tak mocno chyba w "Big Love" Fleetwood Mac. "Fuck the 'world music’ tag – this is pop in the purest sense".
(2019)


DJ RASHAD


Double Cup (2013)


Stoczyłem kilka batalii o realny wkład footworkowego gwiazdora w rozwój szeroko rozumianej estetyki mikrosamplowej. Sceptycy widzą w nim ledwie sprawnego kontynuatora Prefuse 73 po linii house. Nie mnie oceniać, o ile dokładnie centymetrów przesunął facet do przodu muzykę elektroniczną i futurystyczne bity, ale jego dzieło z pewnością wyróżnia dbałość o współbrzmienia, której nie posiadł ani RP Boo na Legacy, ani jemu podobni wydający w labelu Planet Mu.
(T-Mobile Music, 2013)

EDIT: R.I.P. Rashad Harden 1979-2014 🙁


DODOS

 

Visiter (2008, psych-folk) !4.8


Time to Die (2009, psych-folk) !6.2

Chwilami fajoskie. Elliott Smith, Shins, Greater California mi się kojarzą.

 

DOMENIQUE DUMONT

 

Comme Ça (2015)

Enigmatyczność tego 25-minutowego krążka sięga dalej nawet, niż upozorowane znalezisko Science Of The Sea Jürgena Müllera sprzed kilku lat. Zamiast ściśle nakreślonej historii i backgroundu mamy szeroko rozłożone ręce przedstawicieli francuskiego labela – w geście rzekomej niewiedzy. Plotki krążą, że Dumont pochodzi z Litwy, ale najciekawszym aspektem tej maskarady wydaje się "ambigualność płciowa" omawiane(go)(j) artyst(y)(ki). W czasach gdy wielu wykonawców świadomie igra z identyfikacją seksualną, życzeniowo dekonstruując w ten sposób domniemany ciasny gorset heteronormatywności i wręcz budując na tym cały image/komunikat, czymś o wiele bardziej wysublimowanym wydaje mi się pominięcie w press release informacji, czy Domenique Dumont to kobieta czy mężczyzna. Kobiecy głos może być ficzeringiem, producent może być kimkolwiek. Pomyślcie o tym: to wyzwanie rzucone pierwotnemu ukontekstowieniu percepcji, reminiscencja szwedzkich eksperymentów z wychowaniem przedszkolaków, gdzie żadnemu dziecku nie narzuca się "roli" dziewczynki czy chłopca – albo innych podobnych "lewackich" (lol) idei. A sama muzyka to rodzaj zjaranego, sennego proto-balearic. Tytułowy i "L'esprit De L'escalier" to w sumie rzecz najbliższa Camino Del Sol jaką słyszałem w życiu. I wiecie jak mam na nazwisko, wiecie co sądzę o Antenie. Infantylny psych-dub "La Bataille De Neige" brzmi jak soundtrack do wieczorynki z pluszakami, względnie jakimś przećpanym Colargolem. Rozleniwiona, rozpływająca się galaretka dźwiękowa "Un Jour Avec Yusef" udanie naśladuje Mouse on Mars circa Iaora czy Glam. No więc jak: dziewczyna czy chłopak? Czyli pewnie heca na 14 fajerek.
(Porcys, 2016)

 

DOMINIQUE LEONE

 

"Sometimes You've Got to Be Happy"
W ogóle genialne, że Leone konsekwentnie kontynuuje karierę muzyka – szacun za to. Kultowego pisku "Claire!" czy tam obleśnego kasłania tu nie znajdziemy, ale ten numer w stylu nieco mroczniejszego Maxa Tundry lub Crimsonów z okresu matematycznego (80s/90s) sprawnie komplikuje harmoniczną łamigłówkę dla fanów popowej akrobatyki wyrazowo-strukturanej. Zresztą "Nellie McKay" (musiałem sprawdzić z powodu tytułu) jeszcze bardziej a la Belew. Pewnego dnia uzbieram składankę piosenek, których tytuły będą nazwiskami fajnych panien ("Cheryl Tweedy", "Cindy C", "Kim Wilde" etc).
(Porcys, 2009)


DOUBLE


"The Captain of Her Heart" (1985)
Ktoś prychnie, że one hit wonder – jasne, co druga piosenka tutaj to one hit wonder ("co druga tutaj to Mariola, reszta panienek ma na imię Violetta"). Ale ta jest ze Szwajcarii! To dopiero słodkie. Podobnie jak sam wykon Kurta i Felixa, pachnący miłą amatorskością. Rzecz brzmi jak dość średnio zagrana (również wtręty saksofonu kompletnie nietrafione), średnio zaśpiewana (bardziej "pilot" dla kogoś z mocniejszym głosem) i średnio zmiksowana (niechlujnie urywane pacnięcia pianina na pierwszym planie vs cicha bossanova gitary akustycznej w tle – WTF) demówka. Więc cały urok wisi tu na kompozycyjnym włosku tej melodycznej wprawki z refrenu, przypominającej hooki z jakiegoś "elementarza na keyboard" Mieczysława Niemirskiego. I tu też jest PODPUCHA, bo w sumie sama w sobie ta melodyjka to nic wyjątkowego. Ale modulacja ze zwrotki – i owszem. Vibe z cyklu "tylko najmniejsze przeboje", a jednak proszę – stacje radiowe po obu stronach oceanu oszalały. Zagadka.
(2019)

 

DOUG MARTSCH

 

Now You Know (2002)

Solowy debiut lidera legendy niezależnego rocka. Built To Spill byli jednym z najważniejszych zespołów lat dziewięćdziesiątych. Klasycznymi dziś płytami There's Nothing Wrong With LovePerfect From Now On i Keep It Like A Secret stopniowo wyznaczali drogę rozwoju gitarowych kapel z kręgu alternatywnego popu. Ich znaczenie po prostu nie podlega dyskusji. A największą w tym zasługę miał właśnie Doug Martsch, kompozytor o nieprawdopodobnym talencie, wokalista o ujmującej prostocie wyrazu, gitarzysta pięknie nawiązujący do klasyki amerykańskiego rocka, mózg całego projektu. Kiedy więc potencjał grupy wypalił się wraz z krążkiem Ancient Melodies Of The Future, Martsch postanowił zrealizować album solowy.

Now You Know prezentuje artystę od surowszej i łagodniejszej zarazem strony. Brak jest tu typowych dla Built To Spill potężnych wioseł, skomasowanych riffów, czy efektów pogłosowych. Właściwie fani zespołu mogliby być tym wydawnictwem rozczarowani, gdyby nie sam Doug. Jego wrażliwość, rozpoznawalna na kilometr, jego głos, który trudno pomylić z jakimkolwiek innym, wreszcie charakterystyczny, nieco zrezygnowany nastrój – to wszystko decyduje o poziomie Now You Know. Dominują akustyczne, oszczędne, wręcz ascetyczne w klimacie ballady, sytuujące się gdzieś między tradycyjnym alt-country a przesiąkniętym wczesnymi latami siedemdziesiątymi folkiem. Teksty – znów można się zasłuchać i zamyślić. Now You Know nie zastąpi wprawdzie nowej, wielkiej płyty Built To Spill, ale nie ma co narzekać; Martsch świadomie nagrał rzecz suchą, pozbawioną fajerwerków i należy to uszanować.
(Clubber.pl, 2003)

 

DOVES

 

The Last Broadcast (2002)

Spore rozczarowanie. Zespół, który swoim uznanym debiutem sprzed dwóch lat narobił wielkiego apetytu, zupełnie nie potrafi spełnić pokładanych w nim nadziei. Trudno było nie obiecywać sobie wiele po drugim krążku Doves. Pamiętajmy, że ich pierwsza płyta, Lost Souls, zrobiła spore zamieszanie w środowisku melodyjnego, nowoczesnego rocka gitarowego. I choć, umówmy się, nie wnosiła nic więcej poza błyskotliwym wykorzystaniem pomysłów swoich mistrzów (Radiohead, The Verve, czy The Smiths), to na pewno czarowała nastrojem. Pozwalała też liczyć na więcej w przyszłości. Szkoda więc bardzo, że The Last Broadcast nie jest krokiem do przodu.

Zaczyna się wprawdzie obiecująco: elektroniczne Intro z eteryczną wokalizą bez słów otwiera drogę dla numeru Words, kto wie, czy nie najlepszego w zestawie. Ten dostojnie kroczący, mocny hymn ma w sobie coś z ducha U2. To dobre otwarcie, ale już następny w kolejności, singlowy There Goes The Fear, jest tylko nijaką próbą zbudowania chwytliwej piosenki na łatwym motywie i rozwiewa wszelkie wątpliwości: oto Doves, zamiast iść za ciosem Lost Souls, próbuje się wpisać w rozkwitające ostatnio na Wyspach (i nie tylko) zamglone gitarowe granie.

Do końca, mimo wielu dobrych momentów (Where We're Calling From i następujący po nim zadziorny N.Y., upiększony smykami Friday’s Dust), trudno pozbyć się delikatnego uczucia znużenia. Sytuacji nie ratuje nawet Moonshine, interpretacja słynnego Moonchild King Crimson, miła, sympatyczna, ale zbyt mdła jak na pochwały. Brakuje mi tu czegoś zapierającego dech, perły takiej, jak Rise z debiutu. Dominują jednak pieśni przewidywalne i jednorodne. Wszystko to sprawia, że The Last Broadcast jest płytą przeciętną, a przecież miało być zupełnie inaczej. Mam nadzieję, że obniżka dyspozycji nie potrwa zbyt długo, podobnie, jak i czekanie na następny album grupy z Manchesteru.
(Tylko Rock, 2002)

***

WYWIAD Z DOVES

Brytyjska grupa Doves wydała niedawno drugą w swym dorobku płytę długogrającą, zatytułowaną The Last Broadcast. O jej zawartość i różnice w porównaniu z uznanym poprzednikiem zapytaliśmy gitarzystę i wokalistę formacji, Jeza Williamsa.

Rozmowa z Jezem Williamsem:


– Wasz debiut, Lost Souls, był prawdziwym wydarzeniem na Wyspach. Kochali go dziennikarze, kochali słuchacze. Spodziewaliście się tak pozytywnego odbioru?

– Szczerze mówiąc, byliśmy ogromnie zdenerwowani, gdy album się ukazał. Wiesz, przez pewien okres pracowaliśmy niezwykle intensywnie, byliśmy maksymalnie zaangażowani w naszą muzykę. I teraz ludzie mieli ocenić to, co było owocem długich wysiłków. Reakcje były miłe, ale sądzę, że zasłużyliśmy na nie. Jestem naprawdę dumny z Lost Souls.

– Utworem, który najbardziej ujął mnie na waszej pierwszej płycie, jest Rise. Czy pamiętasz, jak powstał?

– Rise, podobnie jak mnóstwo innych fragmentów naszej muzyki, był efektem wspólnej improwizacji na temat. Improwizacji w sensie studyjnym – każdy z naszej trójki dokładał coś od siebie do głównego sampla. Motyw się rozrastał, aż w końcu narodził się cały utwór. Często tak tworzymy.

– Jaka jest twoim zdaniem główna różnica między Lost Souls i The Last Broadcast?

– Nowa płyta jest chyba bardziej zwarta muzycznie, piosenki mają bardziej przejrzystą konstrukcję... Ale nie, tak naprawdę największą różnicą jesteśmy my sami. Dziś jesteśmy innymi ludźmi, niż byliśmy przy nagrywaniu Lost Souls. I sadzę, że to słychać. Przyznam też, że taki właśnie mieliśmy zamiar – zrobić coś odmiennego od Lost Souls. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby drugi album był kopią pierwszego. The Last Broadcast to dla nas jakby kolejny szczebel w rozwoju artystycznym.

– Wydaje mi się, że The Last Broadcast jest nieco radośniejszy od poprzednika...

– Wszyscy to podkreślają. Czy ja wiem? Widzisz, Lost Souls odbierano zwykle jako zbiór przygnębiających, depresyjnych kawałków. Ja natomiast dostrzegam tam również sporo nadziei. Czy teraz gramy bardziej optymistycznie? Mogę rozumieć taki punkt widzenia. Więcej tu światła, mniej mroku, niż wcześniej – zgoda.

– Czy inspiruje was muzyka ambient? Wiele fragmentów dorobku Doves, choćby Intro, czy Where We’re Calling From z nowej płyty, nasuwa takie skojarzenia.

– Tak. Obrazy dźwiękowe to coś, co nas porusza. Przypuszczam, że sprawia to specyficzny klimat Manchesteru. To miasto przemysłowe. Jeśli tutaj chcesz się zapomnieć, zatracić w sobie, to masz dwa wyjścia: piłka nożna, lub muzyka. Dla nas trzech nurkowanie w głębi dźwięku zawsze było fascynujące. Stąd w niektórych utworach Doves słychać elementy muzyki tła.

– Dlaczego na pierwszy singiel wybraliście There Goes The Fear? Gdybym miał wskazać swojego faworyta, byłby nim Words – rzecz o wiele mocniejsza, bardziej energetyczna.

– No tak, Words to wręcz typowy singiel (śmiech). Istotnie, przebojowy numer, ale wiesz, my nie jesteśmy chyba grupą singlową. Ważna jest cała zawartość albumu. There Goes The Fear jest rzeczą bardziej reprezentatywną dla całości.

– Zaskoczeniem na The Last Broadcast jest M62 Song – nawiązująca do ballady Moonchild grupy King Crimson.

– Na wstępie muszę wyraźnie zaznaczyć, że nie jesteśmy fanami King Crimson (śmiech). Ani żadnej innej formacji z kręgu prog-rocka. Sama piosenka powstała przypadkiem. Andy (Williams, brat bliźniak Jeza, perkusista Doves – przyp. bd) został któregoś dnia opętany przez tę melodię. Dosłownie nie mógł od niej uciec. Wtedy sięgnąłem po gitarę, zagrałem ów motyw i napisaliśmy tekst. Po rejestracji kawałka, stwierdziliśmy, że jest całkiem niezły! (śmiech).

– Eksperymentalne aranżacje smyków we Friday's Dust przywodzą na myśl How To Disappear Completely grupy Radiohead. Czy lubisz ich ostatnie dokonania?

– Powiem tak: kocham Radiohead. Za to, za co wszyscy ich kochają. Za to, że po Ok Computer nie nagrali drugiego Ok Computer. Że wciąż poszukują czegoś nowego. To podejście godne podziwu. Natomiast nie sądzę, żeby Radiohead mieli bezpośredni wpływ na to, co robimy w Doves. Wiesz, wyrastamy chyba z kompletnie innych źródeł. Dla mnie osobiście najważniejsi byli zawsze tacy wykonawcy, jak The Smiths, The Velvet Underground, New Order, Talk Talk...

– Jak to jest pracować we trzech? Jakie są tego zalety, a jakie wady?

– Cóż, mamy w Doves trzech oddzielnych autorów piosenek. Każdy z nas może pisać osobno, w domu. Nie ma żadnych podziałów, w stylu – ty robisz to, ja tamto. Ale żeby powstało coś wartościowego, i tak musimy się spotkać i podzielić pomysłami. Możemy się zamknąć w jednym pokoju na długo i wcale nie jest tłoczno (śmiech). Odpowiada mi to.

– Co sądzisz o obecnej kondycji rocka? Czy podąża w dobrym kierunku?

– Hm, to zależy. Na pewno nie nastraja optymistycznie komercyjny rock ze Stanów, cały ten nu-metal. Ale w Wielkiej Brytanii dzieje się dużo dobrego. Są nowe zespoły, całkiem kreatywne, jak The Music, czy Elbow. Nie wierzę w coś takiego, jak upadek rocka. Rock będzie istniał zawsze, podobnie jak muzyka taneczna, czy inne gatunki.

– A Doves? Co z wami będzie się działo w najbliższej przyszłości? Czy myślicie już o nowym materiale?

– Jeszcze nie. Na razie jesteśmy w trasie, której koniec przewidujemy na wczesny rok 2003. Chcemy się cieszyć koncertami. Wiesz, jak jest z tournee – jednego dnia to kochasz, następnego nienawidzisz. Ale póki co staramy się dać z siebie wszystko na żywo.
(Tylko Rock, 2002)

DREAM UNDENDING


Projekt nowy ("bramka ładna..."), acz właściwie należałoby ich zaliczyć do "starego rocka", bo to ponoć dwóch wiarusów sceny deathowej, którzy na Songs of Salvation odkryli dla siebie kryształowe piękno gitarowych harmonii i późno-floydowskich, około-new age'owych przestrzeni. Rezultat to – śmiem twierdzić – rzecz wybijająca się normalnie pojmowaną "muzykalnością" obok tych kilku(nastu) szczególnie hajpowanych metalowych pozycji, które zawsze odruchowo sprawdzam. Zaryzykuję nawet nudziarsko, że ten niestety dość konserwatywny soundowo (kolega miał deja vu z Anathemą i Type O'Negative na reverbie) "dream doom" to około-szatański strzał na miarę Deafheaven, a może nawet Isis? "Uuuu, za daleko... Ksiądz da mi popalić" (lol). Ale nawet tonując zachwyty należy uczciwie przyznać, że rzadko zdarza się płyta zdolna zachwycić zarówno Piotra Kaczkowskiego, jak i Sama Sodomsky'ego z Pitchforka.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

DRY CLEANING


Ilekroć ich słucham, to myślę też o niezwykłym darze Sue Tompkins. Skojarzenie z Life Without Buildings wystarcza, by polubić Florence i jej ziomków – a pewna inteligencka maniera Sonic Youth na koncertach tylko pogłębia sympatię. Lecz ci laureaci (drugi rok z rzędu!) płyty roku Reynoldsa podobnie jak na debiucie wykraczają poza drętwą formułę "deklamującej poetki z backing rockbandem", pomimo obleśnej okładki cyzelując jakość geometrycznie plecionych riffów Stumpwork do zaskakująco chwytliwych standardów.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

DUA LIPA

 

"Be The One"

W chwili gdy piszę te słowa "Be The One" okupuje szczyt RMF-owskiej POPLISTY. I podobnie jak moje styczniowe, spóźnione rediscovery czyli "Jebać... Ruchać..." Stonogi (oraz w mniejszym stopniu inny odcinek przygód Diplo – ten z udziałem Skrillexa i Biebera), wydany jesienią 2015 ("suplement" sensu stricto) przebój Lipy udowadnia, że w świecie "muzycznego mcdonalda" zdarzają się przebłyski smacznej, autorskiej kuchni zdolne porwać podniebienia masowych konsumentów.

Mknący na melodycznych i interpretacyjnych patentach rodem z 80s-owych chartsów, oparty ledwie o dwa historycznie wyeksploatowane (acz niewątpliwie szlachetnie sklejone) akordy, rozegrany w średniowiecznej, sakralnej skali miksolidyjskiej przejmujący lament wyprodukowany przez Londyńczyków z Digital Farm Animals paradoksalnie sprawia wrażenie bardzo aktualnego, "o miejscu i czasie", synthpopu.

Dua jest niby "podrabiańcem", farbowanym lisem, bo urodziła się już w UK – jej starzy wcześniej uciekli z Pristiny. Ale z pochodzenia to jednak prawdziwy Albańczyk. A tu już wyjumpowała kolejna lasia – jak nie brunetka, to tym razem blondyna, faktycznie urodzona w Kosowie, czyli Era Istrefi z kolejną bezczelną próbą experimental-dance-pop crossoveru, "Bonbon". Goni na YouTube młodszą o rok koleżankę – na dziś ma 29 mln do 33 mln wyświetleń Lipy.

Za rogiem czają się zapewne kolejne kandydatki, a w czerwcu na francuskie boiska wybiegnie piłkarska repra Albanii (oczywiście w kominiarkach po zdjęciu których naszym oczom ukażą się... Pop, Borixon, Alibaba – courtesy Clifford Wednesday). I co wtedy? "Panie Lebiedź, ja tylko Panu mówię...", może naprawdę trzeba coś postawić u buka?
(Porcys, 2016)

Calvin Harris / Dua Lipa
"One Kiss"
Oto "wielki unifikator" mijającego rocznika – blisko PÓŁ MILIARDA (:O) wyświetleń na YT, a do tego niemal pełna zgodność szanownych ekspertów i koneserów, że obecnie w "dużym mainstreamie" sztosów aż takiego KALIBRU raczej "ze świecą szukać". Lecz paradoksem tej masowej popularności i powszechnej przychylności jest to, że obiektywny "przebój roku" to przecież dość tradycyjny w aranżu, HOUSE'OWY numer, który ripitowałem bezwiednie, uparcie i namiętnie, gdy akurat nie miałem pod ręką 100lbs czy Secondhand Sounds. Co zatem stało za mega sukcesem nagrania brzmiącego jak wczesny Herbert z Dani Siciliano gdyby ta nieco podkręciła i uprzystępniła swą kameralno-jazzową interpretację? Produkcja za PÓŁ MILIARDA od etatowego hitmejkera? A może w szerszym "wymiarze marketingowym" jednak nietuzinkowa charyzma i niepodważalna aparycja albańskiej wokalistki – tak nienachalnie stylowej, kompletnej wizerunkowo i "spójnej warsztatowo" gwiazdy pop, jak tylko się da w bieżącej dekadzie? Nadal pachnie to jakąś SYMULACJĄ, w której "ktoś nami gra". I może właśnie stąd tyle tych odsłon, że "ziomy takie jak my" (pozdrawiam Śledzika Muzycznego) dalej nad tym główkują... słuchając.
(2018)

Future Nostalgia (2020)

Nie tylko moim zdaniem ta skądinąd udana pod niemal każdym względem (hitowe piosenki, sukces komercyjny/medialny, równy materiał) płyta jest niestety niesamowicie WSTECZNA. To jest coś, co wnikliwi krytycy zauważali, że w przeciwieństwie do około-disco-popowych crossoverów z 00s (od Kylie i Roisin przez Nelly Furtado i Justina po Daft Punk i Basement Jaxx) album nie reprezentuje żadnej "state-of-the-art" kondycji bieżącej produkcji w muzyki rozrywkowej a la "modern Revolver", tylko żeruje bezczelnie na tym, że target artystki zwyczajnie nie pamięta revivalu disco/funkowych groove'ów i start/stopowych patentów rytmicznych (Timba etc.) w popie z 00s – powoli zamyka się cykl 15-20 lat (Reynolds) i można na świeżo sprzedać to samo nowym konsumentom. To jest efekt rozbudowanej analityki i cyniczna strategia rynkowa. W przeciwieństwie np. do takich głośnych POZYCJI z ostatniej dekady jak KRĄŻKI Beyonce, Rihanny czy Grimes (których nie zawsze miło mi się słucha) Future Nostalgia mogłaby być spokojnie nagrana w 2005 roku – po prostu recykling dobrze sprawdzonych patentów opakowany w nową okładkę i charyzmę wokalistki. Mówię to wszystko z bolącym sercem, bo ja mega lubię Duę, uważam że ma najwięcej zajebistych singli z wszystkich obecnych gwiazd pop i wybieram się na jej koncert na Openerze. Ale po prostu nie mogę się oszukiwać – Future Nostalgia to powinien być nowy standard i płyta dekady, a jest to po prostu zbiór świetnych piosenek bez żadnego przesunięcia PARADYGMATU do przodu i strasznie mnie to rozczarowuje. To nie wina Duy, super artystka, ale np. Fever ze swoimi klubowymi i elektronicznymi pierwiastkami było przy całej fascynacji disco czymś nowym i futurystycznym, wyznaczało jakiś kierunek. Może to wyznacznik ducha czasów – znakomicie skrojony, acz przerażająco wtórnym (choć niewątpliwie urokliwy) produkt 😐
(2022)

Przy inicjalnym kontakcie byłem dość sceptyczny wobec performance'u istnego dream teamu w "Potion". Dziś nie mam wątpliwości, że powstał tyleż bezpieczny, co właściwie bezskaźny letniaczek na słonecznej plaży z drineczkiem i wakacyjny szlagier. Każdy z trio dał to, co ma najlepszego – Calvin pewien luksusowy chill z drogiego klubu, Dua sex appeal misternego topline'u a la "Levitating", a Thugger ko(s)miczny dar abstrakcyjnej melodyki.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

 

DUCKTAILS

 

Backyard (2009, hypnagogic pop) !6.5

Matt Mondanile w swoim intelektualnym wcieleniu. Wydane chyba tylko w Sverige. Nie wiem, ciężko się o tym pisze, rozmawia.

Ducktails (2009, psych-pop) !6.1

Nie do końca kumam "o co mu chodzi temu gościu" tutaj. I to wcale nie jest wada.

Landscapes (2009, psych-pop) !6.9

Gdyby Ariel ("Roses", "Spring", "Oh, Magnolia Tree") zasypiał błogo ("House of Mirrors", "Welcome Home") przy Ralf & Florian ("Deck Observatory", "Seagull's Fight"). Win-win, w sensie.

Watercolors (2019, sophisti pop)

"Wiem, może to głupio zabrzmi i nie to ja powinienem mówić, ale wszedłem to... jak w masło... Po prostu... To jest program który czuję, no... Bardzo mi się to podoba... Oczywiście to wy ocenicie, ale... Jest jazda, no... Jest wesoło, jest sympatycznie, jest... Nie spodziewałem się, że tak pójdzie, naprawdę" 🤔 (credit: red. Tomasz)
#prefabvibes #boryscore #sundaychill

 

DURAN DURAN

Rio (1982)

Zadziwia, irytuje i jednocześnie bawi mnie niezdecydowanie brytyjskich PISMAKÓW w kwestii tej płyty. Weźmy chociażby samiutki rok 2000 – w dwóch numerach magazynu "Q" znalazłem diametralnie różne opinie i oceny SOFOMORA kwintetu z Birmingham (czyżby barwy klubowe Aston Villi wpłynęły na kolor okładki?). Z jednej strony uplasował się on w zaszczytnym gronie top 100 brytyjskich albumów ever, z komentarzem w duchu "oto definicja wczesno-ejtisowego, aspiracyjnego glamouru, składająca się z dziewięciu kiczowato uzależniających kawałków". Z drugiej zaś – reedycja napotkała miażdżącą recenzję pod leadem "sadly, they're nothing without the yacht", zawierającą gorzkie żale do "epoki Reagana i Thatcher" oraz oszczerstwa w rodzaju "zestarzało się gorzej, niż rzeczy pięć lat starsze" czy "nie dzikie, glamour i kosmopolityczne, a sztywne, głupie i prowincjonalne". Ja rozumiem, że to pisały inne osoby, ale szokuje brak jakiejkolwiek linii programowej – zdecydujcie się na coś, mordki.

Przy czym według mnie żadna z przytoczonych eksplikacji nie chwyta sedna (bo nie każdy writer jest Robem Mitchumem). Otóż uwielbiam ten KRĄŻEK, ale jego sekret tkwi w idealnie wyważonym napięciu między ówczesnym bezwstydnie komercyjnym "popem z MTV" (stadionowość chorusów, syntezatorowa nowoczesność, kreacja wizerunkowa), a tendencjami artystowskimi (szykowne kompozycje, egzotyczne rytmy, eksperymenty soundowe). Le Bon, Rhodes i trzech Taylorów (niczym bracia Kreft w Błyskawicy Reda Rekowo – Okrój, Hebel i jeszcze Ryszard jest La Buda) mistrzowsko lawirują tu między "muzyką dla mas" (top 3 refrenów: "Hold Back the Rain", "My Own Way", "Last Chance on the Stairway") i "muzyką dla krytyków" (nie bez przyczyny w artykule "Same Hity" z 2011 odrzuciłem w przedbiegach Rio, gdyż "serię mocarnych refrenów wieńczy statyczny The Chauffeur w duchu berlińskich wyczynów Bowiego i Eno albo grupy Roxy Music", a warto dodać, że antycypuje też "Teach Me How to Fight" Junior Boys), co mimo wielu świetnych piosenek nie udało się im już nigdy później.

highlight – youtube.com/watch?v=6Uxc9eFcZyM (evocative moment: wiele ciarkogennych, ale chyba głównie to jak basowa plątanina w połowie zwrotki rzuca chwilami potencjalne zupełnie inne światło na przebieg topline'u)
(2023)


DURUTTI COLUMN

The Return of the Durutti Column (1980)

Kończący wkrótce 70 lat (do zoba na jubileuszowej plejce) WINI Reilly na debiucie i kolejnych albumach w rodzaju choćby LC (ponoć lista życia Eno), The Guitar and Other Machines czy tego sygnowanego własnym nazwiskiem bywał indie-Oldfieldem lub alt-Methenym, antycypował post-rock, "balearic", proto-dreamgaze, a nawet vaporwave. Niemniej to właśnie wyprodukowany przez Martina Hannetta POWRÓT (cóż za filozoficzny tytuł, skłaniający do zadumy równie sugestywnie, co same dźwięki), podobnie jak London Calling, The Wall czy Metal Box/Second Edition czasem mylnie datowany (odwrotnie niż one: na późny 1979 – a wydany w styczniu 1980) pozostaje dla mnie esencją firmowej melancholii Wincentego, gdzie ulotny czar ascetycznych repetycji wiosła kiełkuje już ku wymienionym wyżej innowacjom, a przez wzgląd na osobę producenta może też oznaczać głęboki soniczny rewers post-punkowego dyptyku Joy Division.

We wczesnej podstawówce chodziłem przez pół roku "na gitarę klasyczną", gdzie nauczyciel niestety kazał mi przez całą godzinę mozolnie ćwiczyć trącanie pojedynczej struny. Pewnie gdyby lekcji udzielał mi FAHEY Z MANCHESTERU (as in "Pele z Olsztyna"), to nie zniechęciłbym się tak szybko. Jego pozornie sielankowe ambient-flamencowe szkice i rekwia są tu tak samo uroczo odkształcone, co imienne zapożyczenie godności hiszpańskiego anarchosyndykalisty Bonawentury poprzez sytuacjonistów. RIYL: akwarele, FACTORY of Humanities (pozdro Krzysiek), "muzyka końca lata", snucie motywiczne, Guitar Craft (Robert Fripp), Szkoła gry na gitarze i na gitarze hawajskiej (Józef Powroźniak), Gitarowe ABC (Leszek Cichoński).

highlight – youtube.com/watch?v=4hyp8kTdtuY (evocative moment: ścieżkowe kaprysy przewidujące matematyczny rygor "Electric Counterpoint")
(2023)

 

DUŻE PE

 

Zapiski z życia na terytorium wroga (2010, hip-hop) 7.1

Konsensus w krajowym indie-światku był taki: Pe ma niespotykaną, potężną emisję głosu i fantastycznie jedzie na wolnym, ale jak dotąd, mimo miliona projektów, nie nagrał płyty na miarę swoich możliwości - głownie z powodu beztreściowego braga w nawijkach. Wraz z Zapiskami artysta obala ten mit, przy okazji dopisując kolejną pozycję do panteonu polskich hip-hopowych klasyków. Teraz czeka mnie trudne zadanie "wyargumentowania" tak odważnego werdyktu, więc po kolei. Co do jakości bitów Kixa chyba się zgodzimy: to u nas kolo praktycznie bez konkurencji, a że uprawia szczególnie bliskie mi poletko (mid-90sowe pętle z pianinkiem i czarującymi liniami basu), to opadła mi szczena - dzięki niewielkiej, Illmatic-owej objętości, muzycznie każdy joint zachwyca, przywołując skojarzenia z bezbłędnym Najebawszy. Kontrowersje wzbudza warstwa literacka, zbierająca zarzuty o "gimnazjalność przekazu" i zacofany rastafarianizm. Imho niesłusznie, bo konstrukcja narratora wcale nie jest tu banalna. Fakt, szczytem hipokryzji byłaby jednostronna, dziecinna krytyka konsumpcjonizmu i wielkomiejskiego pędu ku karierze od strony "Wyścigu szczurów" czy "Dynamitu" przez jednoosobowe przedsiębiorstwo znane z intensywnej (i skutecznej) autopromocji. Ale urok tych LYRIKÓW tkwi w ich ideologicznym marazmie i niekonsekwencji haseł. Kluczem do interpretacji są tu wersy typu "Musisz w końcu zrozumieć / Co z tego, skoro nie potrafisz / Skoro nie umiesz". Dla mnie to dialogi wewnętrzne, teksty o sobie samym, tyle, że lepsze od "poezji" Gawlińskiego. Jasne, pada sporo dosłowności i naiwnych zdań (btw niesprawiedliwość irracjonalnego przeświadczenia, że "ulicy wolno wszystko", a "inteligenci muszą"), ale przynajmniej gość walczy o wyrwanie się z zaklętego kręgu materialnych pokus - co mu ofkorsa nie wychodzi i ta niemożność mnie precyzyjnie w tych rozkminach rusza najmocniej. No i kwestia ostatnia: obsługa mikrofonu. Owszem, to wybitny "krzykacz", ale osobiście lubię krzykliwych MCs i brak wyrazistości w nawijkach to chyba obecnie główny mankament skądinąd solidnej polskiej sceny hip-hopowej. Hajpowane niedawno tu i ówdzie Ortega Cartel czy Mardi Gras są "pretty, nice and... forgettable", ze względu na nudnawy emceeing właśnie. Cieszy więc, że najbardziej przebojowy fragment Zapisków to zarazem ich najbardziej chory moment, czyli paranoidalny refren pierwszego singla i flagowego dla całości tracku "Problemy", gdzie chwilę po niedorzecznych w tym kontekście (i potęgujących przez to paranoję) żeńskich wokalizach popularny "Dużuś" skanduje zaskakująco trafną diagnozę współczesnej so-called "normalności" Zachodu: "Problemy / Problemy / Problemy, problemy, problemy". Oczywiście, złośliwcy przypierdolą się, że co to za rapowa płyta, gdzie najlepszy pancz to "Problemy / Problemy / Problemy, problemy, problemy", ale to już ich problem, nie mój.

 

DŻEM

 

Detox (1991)

Taaaak, ja wieeeem – rzyg, śląskie kluchy w zawiesistym sosie i Przystanek Woodstock. Zresztą nadal jeśli gdzieś przypadkiem zasłyszę refren "W Życiu Piękne Są Tylko Chwile", to mam ochotę zabijać – ja, pacyfista. A jednak będę się upierał, że dwie długogrające pozycje w dorobku tej (generalnie słusznie) znienawidzonej na niezal-dzielni grupy są co najmniej godne uwagi. Cegłę odnalazłem niedawno na kasecie zachowanej z głębokiego pacholęctwa i momentami dostajemy tam równo skrojony post-(tak!)-blues-rock, jakiego nie powstydziłby się O'Rourke na Insignificance naśladując Lynyrd i Allmanów. Jeszcze nawet elegantsze oblicze grupa zaprezentowała na swoim opus magnum Detox (for the record – nabyłem przed laty na CD za grosze). Nie będę rozpisywał się nad mitologią tego albumu – zajrzyjcie se do "Tylko Rocków". Ale jest to wyjątkowe dzieło jak na ten brodaty zespół, świadectwo osiągnięcia dojrzałości tak muzycznej, jak i tekstowej, rodzaj ich Abbey Road, czyli bezskaźna kolekcja symetrycznych, platońskich formalnie utworów. Zachwyca wachlarz stylistyczny: jest patetyczna ballada hard-rockowa a la Guns N Roses ("Ostatnie widzenie"), zaskakująco udany fusion-funk "Mamy forsę – mamy czas", chora auto-adaptacja riffu z "Powiał Boczny Wiatr" w "Jak Malowany Ptak", dwie pełniące rolę klamry, niezwykłej urody miniatury na akustyczne gitary ("Śmiech czy łzy" Otręby i "Letni Spacer z Agnieszką" Styczyńskiego), jazz-blues w tytułowym (kapitalny refren!), wzniosła fortepianowa ballada "Sen o Victorii" (btw splagiatowana z pamiętnej kody Jima Gordona do "Layla" Claptona) oraz oczywiście słynny "List do M." – tak konfesjonalny, boleśnie osobisty numer, że ciężko się go w ogóle słucha. Riedel jest coraz bliższy śmierci z nałogu i w planie literackim ten materiał portretuje jego zmagania. Lecz nie jest to żadne użalanie się i upajanie nieszczęściem, tylko zapis walki z krwi i kości – fantastyczna rockowa płyta na swoich prawach, bez rozmemłania właśnie. Reasumując: TAK WIEM, że Dżem = zło, ale tego akurat krążka będę bronił do upadłego. A zatem wznieście się ponad uprzedzenia i zrozumcie, że – jak palnął niegdyś Crispian Mills – "Hitler też miał dobre strony".
(Porcys, 2014)