CHORDETTES

 

Chordettes (1957)

Jak voják Švejk jest Jaroslava Haška, jak my mieliśmy później Alibabki czy Filipinki, tak Amerykanie mieli nieco wcześniej Chordettes, a więc białasowski "żeński zespół wokalny", w tym przypadku kwartet. Chronologicznie to niemal "pure fifties" – grupa powstała w 1948, a rozpadła się w 1961. Po krótkim epizodzie folkowym panie poświęciły się temu, co było im pisane (!!), czyli "fryzjerskim" bliskim harmoniom w pół drogi między tradycyjnym popem a doo wop, wykonywanym z niespożytymi pokładami uśmiechu, słodyczy, niewymuszonego WDZIĘKU. I chociaż zgodnie z obowiązującym wówczas formatem Chordettes (w wolnym tłumaczeniu: AKORDETKI <3 ) operowały głównie w planie singlowym, a ich self-titled z 1957 został "dorobiony" troszkę na "zamówienie z rynku", to wydaje się on w pełni zrealizowanym longplayem, doskonałą wizytówką możliwości Jinny Osborn i koleżanek. A jednocześnie połowa (sześć z dwunastu) tracków, napisanych przez zawodowych TUNESMITHÓW przeważnie niedługo przez sesją, została zaserwisowana jako osobne hity, więc potencjał przebojowy KRĄŻKA był ogromny.

Jeśli kojarzycie Chordettes ze słyszenia, to prawdopodobnie dzięki "Lollipop" albo "Mr. Sandman". Wyeksploatowane w mediach "Lollipop" nieco razi dziś infantylizmem, ale "Mr. Sandman" zachowało świeżość i właśnie ta piosenka otwiera album jako jeden z esencjonalnych manifestów poptymizmu. To rodzaj nienarzucającego się, lekkiego jak piórko "earworm", który raz usłyszany przy śniadaniu nie pozwala o sobie zapomnieć do końca dnia. Wprawdzie The Bird and the Bee nie umieścili tego szlagieru na swojej wyśmienitej plejce Favorites (btw: tak korzysta się ze Spoti!), ale podobnie jak przy kilku innych nagraniach Chordettes słyszę tu narodziny "retro" estetyki Inary i Grega. Przysłużyły się tej analogii również plastyczne aranże Archiego Bleyera oraz dość szeroki arsenał środków wokalnego wyrazu: niektóre spośród najskuteczniejszych zastosowań reverbu i echa na wokalach (zwłaszcza w "Teen Age Goodnight"), gwizd w "Born to Be With You" lub "pom pom pom..." w "Love Never Changes", antycypujące zarówno Robbiego Williamsa, jak i Oskara Pom Pom.

A ponadto "owocowy, badmintonowy" pre-pop Chordettes wydaje się idealnym pra-patronem poetyki nieodżałowanego przez skromne grono czytelników, kultowego bloga Malinowe Nutki. Na koniec oddajmy więc głos enigmatycznej Lenie Jonkisz, dla której (sądząc po ujawnionym guście) s/t Chordettes mogłaby być, zakładam, jedną z płyt dekady. Uwaga, cytaty wyselekcjonowane tendencyjnie!

"wyrafinowany jak sorbet z yuzu songwriting"

"apple pie + lody waniliowe"

"nutki-kryształki wypływające powoli z butelki Cristala"

"malinowe ciasteczka i popijając kawą z mlekiem i potrójną sacharozą, ale nigdy reszty fruktozowe nie osłodzą melancholii..."

"cytrusowy, dziewczęcy, jazzujący w skali mikro house z moich marzeń"

"przepływy dopaminy przez układ limbiczny zakochanych"

"cytoarchitektonika infundibulum", "2-procentowe roztwory hydroksykwasów", "zmiana entropii burzliwego rozkładu nadtlenku benzoilu".
highlight
(2016)