CERRONE

 

Love In C Minor (1976)

W wakacje 2001 roku kupiłem sobie płytę "Since I Left You" australijskiego kolektywu didżejsko-producenckiego The Avalanches. Zakochałem się w tej muzyce i potrafiłem katować biedny kompakt kilka razy dziennie, nie zauważając u siebie syndromów znudzenia. Bo przez tę godzinę działo się tak wiele i to na tak wielu frontach, że za każdym odsłuchem odkrywałem jakiś drobiazg, na który wcześniej nie zwracałem uwagi. Zresztą założę się, że w tym oszałamiająco gęstym kalejdoskopie kilkuset sampli nadal czają się niespodzianki czekające na odkrycie. W każdym razie przewaga "Since I Left You" nad innymi chwytliwymi płytami polega między innymi na tym, że poza melodiami i refrenami zapamiętuje się z niej też kwestie mówione, sprytnie wplecione w muzyczną narrację. A ja za jedną z fajniejszych gadek na płycie – obok otwierającego całość zaproszenia do raju, mechanicznego "sending those signals, those digital signals" z "Radio" i "that boy needs therapy" z singla "Frontier Psychiatrist" – uważałem od początku delikatnie kuszące żeńskim głosem "Suzy, he's looking at you" ulokowane we wstępie do "Diners Only". Album zawsze kojarzył mi się z urlopem, miłością, radością, dobrem i ciepłem, ale nigdy z niczym wulgarnym. Toteż insynuacyjne słowa "Suzy, he's looking at you" wypowiadane przez koleżankę do koleżanki, zapewne przy kawiarnianym stoliku, traktowałem jako wyraz niewinnego, grzecznego flirtu. Ot, takie "turnus mija, a ja niczyja", nic więcej.

Dopiero gdy po latach poznałem źródło tego sampla, zrozumiałem swoją naiwność. I aż ręka świerzbi mnie w tej chwili, aby raz jeszcze napomknąć krótko o fenomenie Avalanches, których wirtuozeria w zakresie montażu atrakcji pozwalała na swobodną dekontekstualizację źródeł i nadawanie im nowych znaczeń, nowego klimatu, nowej funkcji fabularnej poprzez umiejętne zestawianie ich z mozolne wyszukiwanymi wycinkami innych nagrań. To fascynujące... Tyle że o fenomenie Australijczyków napisano w ubiegłej dekadzie miliony znaków, zaś o autorze płyty, z której pochodzi zdanie "Suzy, he's looking at you" (oraz parę innych urywków na "Since I Left You"), wspomina się dziś raczej rzadko. A to błąd. Jean-Marc Cerrone, bo o nim mowa, debiutował w 1976 roku zwięzłym longplayem "Love In C Minor", którego siła tkwi głównie w monumentalnej, szesnastominutowej wersji utworu tytułowego. Ów rozpoczyna się właśnie od dialogu trzech pań dyskutujących o tym, że jedna z nich wyraźnie podoba się Marcowi. I kiedy Marc w końcu zbliża się do ich stolika, wkracza też bit oparty na nieustająco repetycyjnym 4/4 stopy (za zestawem sam Cerrone). Wtedy rozpoczyna się szaleńcza dyskotekowa orgia, numer przez wielu uważany za archetypiczny dla nurtu euro-disco. Łączy on w nieskazitelnej formule elementy czarnego amerykańskiego disco (zaczerpnięte z funku, r'n'b i soulu) i mechaniczne, zautomatyzowane podejście do bitu, które narodziło się w Europie (Kraftwerk, Neu!).

Pokomplikowany przebieg fantastycznego "Love In C Minor" to dobitny przykład na to, jak bagatelizuje się nieraz, szczególnie w kręgach gitarocentrycznych, stricte muzyczne walory stylu disco. Wielowątkowość, ostre zakręty nastroju i potęga brzmienia składają się na iście epicki rozmiar całości. Już sama linia basu, beznamiętna w swojej nienagannej geometrii (bezwzględnie precyzyjny wykon Mo Fostera), acz w istocie przecież stricte funkowa, rozkłada na łopatki. Na tym fundamencie pieczołowicie budowany jest aranżacyjny domek z kart. Zachwyca zwłaszcza rozplanowanie przestrzeni w miksie. Z jednej strony słyszymy wypełniające kolejne rejestry partie gitar, elektrycznego pianina, innych instrumentów klawiszowych, przeszkadzajek, wreszcie dęciaków. Z drugiej - mamy cudną oprawę orkiestrową. Smyki pogrążone są w pięknie ustawionym pogłosie, przez co wibrują nierealnie, baśniowo. Kontrast między tym słynnym staccato smyczków (porywająca gra zespołu Pata Hallinga) i statycznym groovem sekcji to najwspanialsze producenckie osiągnięcie "Love In C Minor". Ale sensacje czekają tu na każdym kroku. Mnóstwo mostków, romantyczny refren ewokujący atmosferę rejsu ekskluzywnym statkiem (...miłości?), no i słynna "pornograficzna" sekwencja od 5:40, w sposób właściwy dla kultury disco wykorzystująca dźwiękowe właściwości miłosnego aktu. Ostatni raz w obrębie wybitnej kompozycji tak bezczelny zapis odgłosów łóżkowych igraszek miał miejsce chyba na "Histoire de Melody Nelson" Gainsbourga. Ach ci Francuzi.

Album "Love In C Minor" uzupełniają dwa krótsze kawałki – przeróbka przeboju "Black Is Black" brazylijskiej grupy Los Bravos z 1966 roku oraz własne "Midnite Lady". W obu powielone zostały rewolucyjne zabiegi z suity tytułowej. "Black Is Black", w oryginale przypominające skrzyżowanie The Animals i Jefferson Airplane, to przykład nieco mniej spektakularny, choć duże wrażenie robią przetworzone żeńskie wokale i nienaganna dynamika pulsującej sekcji. Z kolei "Midnite Lady" to znowu popis w kreatywnym przetwarzaniu mikro-motywów, w konstruowaniu wieloczęściowej kompozycji, no i w operowaniu zmianami nastrojów (chodzi mi o te nagłe skoki od agresywnego funku do pościelowego liryzmu). W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że nad tym wspaniałym materiałem pracował cały sztab ludzi, którzy już wkrótce mieli stać się kluczowymi figurami na scenie disco. Na największe brawa zasłużył niejaki Alec Costandinos, który odpowiada za współautorstwo tracków "Love In C Minor" i "Midnite Lady" oraz współproducent całości. Ba, według złośliwców to w ogóle faktyczny producent większości płyty, na co wskazywałby jego charakterystyczny styl za konsoletą, ale czemu przeczyłyby późniejsze sukcesy Cerrone na tym polu. Myślę, że prawda leży pośrodku. Nie zapominajmy też o aranżacyjnym wkładzie pianistów Alana Hawkshawa i Dona Raya. Cała trójka niebawem miała rozpocząć kariery na własne konto. Co za dream team!

A sam Cerrone? Bębniarz, któremu przypisuje się przesunięcie tak wyraźnego akcentu na stopę i przez to skierowanie tanecznej muzyki na zupełnie inne tory? Człowiek, którego eksperci uznają za najważniejszą obok Giorgio Morodera postać europejskiego disco? Rok po "Love In C Minor" wydał dwie płyty. "Cerrone's Paradise" było efektowną kopią patentów z debiutu, zaś na "Supernature" Marc zdecydował się na odważny krok w nieznane i nagrał jeden z najdziwniejszych, najbardziej progresywnych i zarazem mrocznych krążków disco, uważany zwykle za jego szczytowe osiągnięcie artystyczne (ale to już temat na jeden z kolejnych odcinków Wielkiej Płyty, być może w niedalekiej przyszłości).

Później wydał jeszcze kilkanaście płyt, na których stopniowo elektryfikował brzmienie, idąc z duchem technologii lat 80., a może nawet, jak chcą oddani sympatycy, trochę zapowiadając oblicze synth-popu. Mimo zaawansowanego wieku wciąż sporadycznie wydaje pod swoim nazwiskiem. Jego nowy kawałek "Good Times I'm In Love" z wokalistką Adjaną to całkiem przytomne granie – nigdy nie domyśliłbym się, że stoi za tym sześćdziesięcioletni facet (chyba, że nie zatracił zdolności otaczania się odpowiednimi współpracownikami). A jednak na hasło Cerrone entuzjastycznie reaguje dziś zwykle tylko wąskie grono entuzjastów starego disco. Może dlatego, że okładki jego albumów były tak szpetne i kuriozalne, a często preferowany przezeń styl żartobliwie ochrzczony "porn-disco" nie doczekał się rehabilitacji wśród hipsterów i opiniotwórczych mediów?

Gdy jednak mówimy o wartościach czysto muzycznych, wpływ nagrań Cerrone z lat 70. wydaje się nie do przecenienia. W swojej oficjalnej biografii artysta podkreśla, że zainspirował cały zastęp wykonawców spod znaku French Touch i pochodnych – jak Daft Punk, Bob Sinclar czy Groove Armada. Ja odbieram to jako przesadną skromność. Pomijam już fakt, że na French Touch większe piętno odcisnęła chyba grupa Chic, a w "Love In C Minor" czy "Supernature" słyszę raczej antycypację space-disco Lindstroma z Norwegii, electro-popu Baxtera z Finlandii albo popowego deep house'u Mario Basanova z Litwy. To tylko moje prywatne skojarzenia, ale myślę po prostu, że spis producentów świadomie bądź nieświadomie wyrastających w prostej linii z pomysłów Cerrone mógłby spokojnie wypełnić artykuł o długości takiej, jak ten.
(T-Mobile Music, 2012)