CARDIGANS

 

#13
PETER SVENSSON
W ostatnich latach wraz z zaprzyjaźnionymi redaktorami Porcys sporo się NAREHABILITOWALIŚMY w kwestii Cardigans, więc miast się obszernie powtarzać, to proponuję sam ekstrakt w formie "13 powodów, dla których Svensson zasłużył na miejsce 13":
1. Nie znam drugiego songwritera, który w latach 90. łączyłby tak niewymuszoną, bezpretensjonalną, spontaniczną zwiewność...
2. ...z progresywnymi łamańcami rytmicznymi...
3. ...barokowym przepychem raz waniliowych, a raz złowrogich harmonii...
4 ...oraz melodycznymi huśtawkami nastrojów, brzmiącymi jak łamigłówki dla osób obdarzonych "lepszym słuchem"...
5. ...nie zapominając przy tym o potędze *wielkiego refrenu* dla mas...
6. ...często łącząc te elementy w obrębie jednej piosenki...
7. ...i odnosząc dzięki nim komercyjne sukcesy również w skali międzynarodowej (typu PLATYNA W AMERYCE)...
8. ...trzymając twardo powyższe parametry na przestrzeni trzech-czterech albumów...
9. ...zaczynając tę serię w wieku lat DWUDZIESTU...
10. ...komponując gdzieś po drodze coś tak nieskazitelnie przebojowego jak "Lovefool", własną odpowiedź na "Dancing Queen" dwie dekady później...
11. ...zachowując przy tym takt, elegancję i nienaganny styl (muzyczny) niczym Roger Moore w Świętym...
12. ...robiąc to wszystko z miną znudzonego kota...
13. ...i ostatecznie zachowałby względną anonimowość dla szerokiego odbiorcy popkultury.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Emmerdale (1994, pop rock) 8.7

Debiut jednej z najbardziej emblematycznych kapel dekady był – jak na jej późniejsze standardy – skromny, oszczędny i bezpretensjonalny. Szwedzi przejawiają tu skłonności do gustownych dekoracji dźwiękowych, ale póki co dawkują je ostrożnie i z rozwagą. Głównie stawiają na pojedyncze dęciaki, okazjonalnie sięgając po fortepian, wibrafon czy smyki. Bez szaleństw. Choć zdarza się kilka dynamicznych zrywów, jest to zwykle popołudniowy soundtrack do wylegiwania się na trawie i rowerowych wycieczek (tak też podpowiadają zdjęcia w książeczce). Z piosenek wyłania się aura leniwego, przeważnie akustycznego indie-popu – może poza zaaranżowanym na kwartet smyczkowy i głos Niny Persson "Last Song", gdzie grupa nieoczekiwanie zbliżyła się na parę sekund do poetyki swojej krajanki Stiny Nordenstam. Nina i chłopcy najwyraźniej zrozumieli, że to rewelacyjne kawałki i chętnie przenieśli kilka z nich ("Sick & Tired", "Rise & Shine", "After All", "Celia Inside", cover "Sabbath Bloody Sabbath") na drugi album Life. A tuż za rogiem czaiło się coś wielkiego.
(T-Mobile Music, 2012)

Life (1995, pop rock) 9.7

Chciałbym się na chwilę zatrzymać przy opublikowanym przedwczoraj komentarzu Pawła Nowotarskiego do płyty Icky Mettle Archers Of Loaf. Bo dokonał on tam bardzo sprytnej, zgrabnej i płynnej manipulacji (brawa za warsztat) w odwiecznej polemice na temat znaczenia kontekstu w ocenie dzieła. Akurat najtrudniejszy zakręt na trasie swojej przemowy wziął on z pozoru bardzo pewnie, lekko i na luzie. Gdy jednak obejrzymy ten przejazd na ripleju, zauważymy, jak wehikuł myślowy przekroczył linię toru i dlatego bieg nie powinien zostać mu zaliczony. A zatem przeczytajmy to ponownie, tym razem już na spokojnie, z dwudniowej perspektywy: "Niestety, nie masz pojęcia jak nazywa się ten utwór, kto go wykonuje, a słowa są w bliżej nieznanym ci języku. Słowem nie wiesz o tym kawałku nic... Ale nie przeszkadza ci to. Słuchasz tej piosenki godzinami". Hm. Czy coś rzuciło Wam się w oczy? To może jeszcze bardziej zawężę cytat: "Słowem nie wiesz o tym kawałku nic... Ale nie przeszkadza ci to. Słuchasz tej piosenki godzinami". A teraz? Okej, wytłuszczę fragment, o który mi chodzi: "Słowem nie wiesz o tym kawałku nic... Ale nie przeszkadza ci to. Słuchasz tej piosenki godzinami". Otóż jeśli dobrze rozumiem, Paweł właśnie powiedział, że po wielokrotnym przesłuchaniu mp3 z piosenką, nie wiemy o tej piosence NIC. Tym samym zdefiniował "wiedzę o piosence" poprzez znajomość jej a) tytułu; b) wykonawcy; c) tekstu; d) ewentualnych innych informacji, które pozostawił w domyśle (ale według niego odsłuch mp3 z piosenką tych danych nie przekazuje, czyli nie zawiera, tak?). No doskonale. Innymi słowy, Paweł nagiął trochę zasady gry, ponieważ już na wstępie całej swojej "hipotetycznej sytuacji" ustawił wynik i wiedział kto w tej potyczce zwycięży, a kto poniesie klęskę. W ripoście nie tylko wyciągam żółtą kartkę za kantowanie, ale i oznajmiam, że się z takimi definicjami nie zgadzam. Nie wiem, co jest realną, obiektywną, mierzalną wartością muzyki – dla każdego pewnie ta wartość tkwi w czym innym. Wiem natomiast, na jakiej podstawie wyrabiam sobie zdanie o piosence i skąd zdobywam na jej temat wiedzę. Na podstawie odsłuchu tejże piosenki.

Osobiście ów sławny, przywołany przez Pawła "test z neonazistami" stosuję na rozmówcach regularnie od jakichś... sześciu lat. Czemu? W ten prosty sposób mogę łatwo dowiedzieć się, czy mój interlokutor potrafi spełnić najpotrzebniejszy moim zdaniem postulat w dyskursie o analizie dzieła sztuki – oddzielić samo dzieło od osoby twórcy. Nietrudno chyba zgadnąć, że moja odpowiedź w tym teście brzmi "nadal lubię tę piosenkę, tak jak ją lubiłem wcześniej". W swoim wczorajszym blurbie do Emmerdale Kuba Wencel trafił w sam środek tarczy, widząc w nagraniach Cardigans przykład muzyki "redukującej się wyłącznie do własności melodycznych, rytmicznych i harmonicznych". Ja wiem, że są mądrzy i przebiegli writerzy, którzy potrafiliby bez problemu zanurzyć szwedzki kwintet w głębokim, zawiesistym sosie społeczno-kulturowym. Pewnie dla jakiegoś Simona Reynoldsa byłaby to bułka z masłem. I ja mu nie bronię, a niech pisze, "skoro autor tak sobie życzy, a wydawnictwo pochwala". Ale jeśli spytacie mnie, to z mojego punktu widzenia piosenki Cardigans są sztandarowym, podręcznikowym, klinicznym wręcz okazem dzieł pozbawionych jakiegokolwiek backgroundu. Wszystko co muszę o nich wiedzieć, tkwi jakby w samym materiale (...z którego te swetry zostały uszyte – suchar alert). I gdyby ktoś dziś próbował przebić tę bańkę mydlaną i doprowadzić mnie do wielkiego rozczarowania Cardigansami używając "kontekstu" – to nie udałoby mu się. Gdyby ktoś uświadomił mnie nagle, że Cardigans to przecież zespół neonazistów ze Szwecji, a przekaz ich tekstów sprowadza się do hasła "Żydzi i Murzyni do gazu" – odparłbym "to smutne i przerażające, że są ludzie o takim światopoglądzie; nie chciałbym się z nimi kumplować; powinna się tym zainteresować policja; wciąż, Life uważam za arcydzieło". Cóż, poza tym, że dwóch kolesi ze składu grupy dorabiało sobie na boku w kapelce metalowej, nie wiem o członkach Cardigans dosłownie NICZEGO. I dobrze mi z tym. Ba, powiem więcej. Ja NIE CHCĘ wiedzieć niczego więcej. Być może to banda cynicznych, niemoralnych skurwieli, ŹLI LUDZIE, którzy pójdą do piekła, a do nieba pójdą Jeff Mangum, Phil Elverum czy inny Sufjan Stevens. Nie wiem. Nie interesuje mnie to. I do takiej metody krytycznej muzyka Cardigans pasuje wprost idealnie. Ponieważ kiedy słuchamy Manguma, Elveruma czy Stevensa, mimowolnie *utożsamiamy* ich fonografię z ich... postaciami. Taki odruch nasuwa się sam i prawdopodobnie jest słuszny. Ale kiedy puszczamy Cardigans, muzyka nie odsyła do żadnego konkretnego człowieka z krwi i kości. Jest kompletnie przeźroczysta osobowościowo, niczym hologram. I właśnie w tym tkwi jej potęga.

Redaktor Wencel zwrócił też uwagę na sprawę niedokończonej (a przynajmniej nie z takimi skutkami, jak my byśmy chcieli) rehabilitacji Cardigans w krajobrazie muzyki rozrywkowej. Wyzwanie to na polskim poletku ogromne, bo w swojej wydanej ponad dekadę temu kultowej rockowej encyklopedii (tom A-E) Wiesław Weiss odniósł się z pobłażaniem i lekceważeniem do popowych prób Cardigans, porównując je (w ramach obelgi) do (miałkości) artystycznych poczytań ABBY (biorąc pod uwagę stylistyczny profil legendarnego krytyka, nie dziwi mnie to zupełnie). Z kolei raptem miesiąc temu, relacjonując tegoroczny festiwal Open'er, znany recenzent "Tylko/Teraz Rocka" Grzegorz Kszczotek nazwał Gran Turismo najwyżej ocenianym albumem w dyskografii Cardigans (wprawdzie nie wiem przez kogo, ale spoko) i określił "Lovefool" mianem "tej piosenki z filmu Romeo + Julia". Jak widać, sprawa jest poważna. Ale spokojnie – dzięki temu podsumowanie 90s na Porcys zyskuje kolejny argument na rzecz zaistnienia. Kiedy w ubiegłym tygodniu wrzuciliśmy pierwszą odsłonę topu singlowego (miejsca 100-81), odezwał się do mnie kolega reprezentujący "duże media" z propozycją napisania artykułu o naszym podsumowaniu 90s, ale już na starcie spytał, czy te rankingi mają "jakąś kulturotwórczą rolę do spełnienia?". Odpowiedziałem, że chyba nie mają, bo przygotowywaliśmy je bez żadnych tez, bez ideologicznych założeń, bez z góry ustalonej linii interpretacji. Aczkolwiek sądzę, że jeżeli coś z tych bezpretensjonalnie i spontanicznie układanych list się jednak wyłania, to głównie podświadoma chęć udowodnienia światu, że lata 90-te nie są jeszcze epoką zamkniętą na kluczyk, nie są zaszufladkowane i wcale nie sprowadzają się do przysłowiowej wyliczanki "Nirvana, Radiohead, Beck, Björk, trip-hop". Są jeszcze inni artyści, niezasłużenie bagatelizowani, którzy tamten okres puentują w równie, a kto wie, czy nawet nie bardziej definitywny sposób. I najwyraźniej wśród nich Cardigans zajmują naszym zdaniem miejsce szczególne.

Zresztą, czyim zdaniem, jak nie naszym? Generalnie to doliczyłem się, że w porcysowej klasyfikacji drużynowej za lata 90-te zwyciężył właśnie nie kto inny, a Nina i jej kumple, zamieszczając najwięcej tytułów w obu zestawieniach – razem aż 5 (2 single i 3 płyty). Przy czym dodam jeszcze, by ostatecznie rozwiać wątpliwości, iż "My Favourite Game" uplasowało się na #101 w plebiscycie singlowym. Z samej matematyki wynikałoby więc, że w szerszym planie Cardigans są dla Porcysowców najlepszym bandem ostatniej dekady XX wieku – i ja broń Boże nie mam zamiaru protestować. Ale statystyka to w tym wypadku realne odzwierciedlenie redakcyjnych nastrojów. Tylko jedna na tak wiele głosujących osób w ogóle nie zagłosowała na żadną rzecz Cardigans, choć w duchu zakładam, że też darzy tę formację jakąś sympatią (przy okazji pamiętajmy – to nie jest tak, że lubimy tylko to, co znalazło się na listach – czy indywidualnych, czy wspólnych – wszak są to spisy nagrań najulubieńszych, a nie tych ogólnie jakośtam lubianych). Zaryzykowałbym więc wysnucie paraleli świadomościowej między Cardigans z ich najwybitniejszego longplaya Life, a kolektywnym spojrzeniem licznego grona obecnej redakcji Porcys na zagadnienie estetyki muzycznej. Analogii jest sporo. Zaplecze indie-popowe (Emmerdale to w pewnym sensie jeszcze niecodzienna odmiana tego nurtu), ale aktualne otwarcie się na całą gamę różnych środków wyrazu, takich jak barokowe aranże, europejska przebojowość, nordycka precyzja, jazzowe ciagoty harmoniczne, szczypta progresywności w strukturze rytmicznej etc. Dążenie do "czucia się dobrze", ale nie w bezrefleksyjnej amerykańskiej wersji ze spinką na "zawsze super fantastycznie", tylko z pewną naturalnie gorzką nutką zwątpienia, wynikającego po prostu z jakiejśtam wrażliwości i niczego innego. Fenomenalnie wysokie IQ kawałków (Peter Svensson jako kandydat do "szerokiego podium" songwriterów 90s), ale zarazem unikanie kompozycyjnej przemądrzałości spod znaku smerfa Ważniaka i hiper-przebojowość każdej uruchomionej melodii. Wreszcie wokalistka – niby stroniąca od tanich, ordynarnych, prowokacyjnych poz (chociaż ten wers można ze słuchu zrozumieć różnie...) i ewidentnie "kobieta z klasą", a jednak też bezdyskusyjnie i w tradycyjnym znaczeniu *seksowna*, niewinnie powodująca u mężczyzn swoim zalotnym uśmiechem na okładce i w teledyskach zjawisko "mięknięcia kolan". Słowem: synteza, a zarazem część wspólna wszystkich tendencji, preferencji i ambicji, jakie spotkacie u redaktorów Porcys w ostatnich latach – coś na kształt komfortowego miejsca przecięcia naszych gustów.

O muzyce pisać można przepięknie – pod względem idei, analizy, wizji, wyobraźni, formy czy leksykaliów – i to nasi writerzy w ostatnich dniach potwierdzają (swoją drogą – zwracam się do co leniwszych odbiorców – weźcie czytajcie te komentarze, a nie tylko sprawdzacie co na którym miejscu, bo tam ekipa odstawia przeważnie kawał mistrzowskiej pisaniny, każdy zresztą w innym stylu). I ja mógłbym wypocić tu normalny, regularny akapit o czysto muzycznych zaletach Life, bo aż proszą się o wyrecytowanie. Mógłbym ogłosić, że to najmisterniej zaaranżowana płyta lat 90-tych (flet w "Gordon's Gardenparty", sekcja dęta w "Sick & Tired", dzwoneczki w "Tomorrow", pitch shifter syntezatora przed ekstatycznym refrenem "Daddy's Car", Pet Sounds-owy klawesyn i smyki w "Beautiful One", organy w "Fine" i "Hey!..", pianino w "After All...", wirtuozerska pudłówka i króciutki ornament wysokich rejestrow Rhodesa w "Celia Inside"). Że zawiera kilka spośród najładniejszych momentów w dziejach pop-rocka. Że sztukę coverowania Black Sabbath ta piątka opanowała (tak na Life, jak i na First Band...) w stopniu celującym. Że ma refreny, w których gitara jest w procesie wywoływania uśmiechu radości na buźce słuchacza równie ważna co urodziwa partia wokalna. Że za ich posrane podziały rytmiczne bez cienia pretensjonalności ghost-odpowiadali chyba Chris Squire i Steve Howe. I że odpierdalają takie hece, przy których ja nie wiem, umiem tylko wykrzyknąć "CO TO KURWA BYŁO? CO TU SIĘ STAŁO?", pamiętając, że Stereolab uznali koktajlowy early 60s lounge za bardziej cool od naśladowania VU i Neu! dopiero jakieś 2 lata później. Ale Cardigans z czasów Life to nie jest zespół do polemizowania czy do spierania się. Ja nie wiem, czy to był zespół istotny, wpływowy, kluczowy dla rozwoju tego, ewolucji tamtego i powstania owego. Pewnie nie! Ale wiem, że gdybym zobaczył czyjąś listę z ulubioną muzyką lat 90-tych i nie byłoby na tej liście Cardigans, to mógłbym zareagować tylko w ten sposób, a następnie musiałbym odwrócić się i odejść. Bez wartościowania czegokolwiek, tak po prostu. Pozornie ten album ma absolutnie nietrafiony tytuł, bo życie nigdy takie nie jest i nawet gdybyśmy mogli być czym tylko byśmy chcieli, to i tak spotkałby nas zawód, jak prawił inny patron tego serwisu. Ale po chwili zastanowienia myślę sobie – właśnie dlatego, że jest taki nietrafiony, ten tytuł jest trafiony perfekcyjnie.
(Porcys, 2012)

Drugi longplay szwedzkiej grupy to ideał przeźroczystego wizerunkowo pop-rocka. Oswobodziwszy się z więzów smooth-indie-popu debiutu Emmerdale, kompozytor i gitarzysta Peter Svensson postanowił zagospodarować tereny barok-popowe, przybliżając alternatywnej publice uroki lounge'u zanim zrobili to Stereolab i przy okazji śrubując rekord w konkurencji utworów, które po wierzchu brzmią jak kojący balsam, choć wewnątrz są progresywnym popem. Co jednak równie ważne, zaśpiewała je Nina Persson, istny Marcello Mastroianni muzyki popularnej, która na tym etapie jeszcze nie pomagała w układaniu piosenek, będąc jedynie odtwórczynią. Wyobrażam sobie, że podobnie jak Marcello na planie filmowym, Nina podczas sesji nagraniowych cały czas spała zamknięta w osobistej przyczepie, po czym budziła się na pięć minut przed swoim wejściem, bezbłędnie odgrywała napisaną dla siebie rolę, znów wracała do przyczepy i dalej spała. Jej głos nie odsyła do żadnej realnej osoby z wiarygodną biografią, uczuciami, problemami – i to w jej śpiewaniu jest najlepsze, bo żadna inna ekspresja nie pasowałaby tu lepiej. Dodając aranżacyjny przepych, nieskazitelną produkcję Tore Johanssona i skandynawsko precyzyjny ("sidemeństwo z duszą") wykon, wychodzi... perfekcja. Warto też dodać, że ta ekipa była wtedy nieprzyzwoicie młoda – Nina i Peter mieli po 21 lat. Phi, nie ma się czym podniecać – Mozart napisał pierwszą symfonię w wieku 8 lat.
(T-Mobile Music, 2012)

"Daddy's Car"
Persson fantazjuje w tekście (piórem sekcji Sveningsson-Lagerberg) o dalekich wojażach autkiem tatusia – to oczywiście jej metafora euforycznie beztroskiej, młodzieńczej wolności. Jak pierwszy raz słuchałem tego numeru, to dałbym sobie rękę uciąć, że panna śpiewa "from Paris to Los An" i ten skrót wydawał mi się cholernie klawy. "Lausanne" to jednak nie to samo... Ale i tak podawane przez nią odległości są, hm, "odlotowe". Z tym, że to nie jest piosenka o podróżowaniu. Bo to jest piosenka o dwugłowej bestii refrenu, gdzie wokalny SZLAGWORT przecina Svensson poprzecznymi haczykami gitary podpatrzonymi u wczesnych Doorsów (już za rok doprowadzi je do abstrakcyjnego maksimum w "Blah Blah Blah"). Bestii, którą zresztą w tej oto akustycznej wersji dla rodzimej telewizji Nina, Peter i Lars-Olof snadnie oswoili, ukazując jej dyskretnie liryczne podbrzusze i udowadniając, że dobrze napisany song broni się w każdych okolicznościach:

https://www.youtube.com/watch?v=YPVpo6qF-0k
(Porcys, 2012)

First Band on the Moon (1996, pop rock) 8.4

Wyczyny szwedzkiego zespołu z ich trzech pierwszych płyt mógłbym egzaminować bez końca, "w te i we w te", od przodu, od tyłu i z boku. Nie tylko dlatego, że Peter Svensson komponował wtedy najlepszy studyjny pop-rock na planecie, a same aranżacje i miksy przyprawiają o ciarki. Chodzi też o takie pozorne błahostki, kruczki, które w gruncie rzeczy odróżniają koryfeuszy od rzetelnych rzemieślników. To, jak elektryczna gitka przegryza się z trącaniem strun pudłówki w "Your New Cuckoo" kiedy Nina Persson śpiewa pierwsze słowa piosenki. Cytat z Black Sabbath w hiobowym wstępie do "Heartbreaker", który sugeruje, że to "zła kobieta była" (co potem potwierdza tekst – więc w kategorii opowiadania historii za pomocą muzyki Szwedzi zgarniają sto punktów na sto możliwych). I dlaczego zwrotka "Never Recover" brzmi jak sfrustrowane Radiohead z The Bends? Niech mi ktoś wytłumaczy... Pierwsza kapela na księżycu? Megalomania rzadko bywała tak skrupulatnie usprawiedliwiona.
(T-Mobile Music, 2012)

"Lovefool"
Chyba najzabawniejszym motywem przewijającym się w internetowych komentarzach na temat Cardigans jest forsowanie przez muzykologicznych dyletantów takiej taniej mądrości, że to jest niby "prosta" muzyka. Litości... Jest wiele słów, którymi można opisać muzykę Cardigans z lat 90-tych, ale na pewno nie należy do nich słowo "prosta". Zresztą Nina odkryła trochę karty w "Happy Meal", przyznając: "I make things look smart and easy". Smart and EASY. I to jest cały sekret prawie wszystkich piosenek z Emmerdale, Life czy First Band: one finalnie mogą BRZMIEĆ łatwo, ale "od kuchni" są PO-PIER-DO-LONE. Wtedy na arenę zmagań wkracza największy hicior grupy, jej mainstreamowa wizytówka, synonim dla statystycznego przechodnia. Z pozoru nieinwazyjna, błaha, acz pysznie przesłodzona nucanka, rodzaj sowicie podszytego frasunkiem rewersu "Dancing Queen" krajanów z ABBY – czyli takie wolne disco, którego na papierze nigdy byście nie podejrzewali o zapełnianie parkietu, bo przecież za mało BPM-ów i zbyt zatroskany tekst. Ale gdy już wydaje się, że zaszufladkowaliśmy fenomen i ustaliliśmy "oficjalnie" jak to ten jeden raz Svensson dał se spokój z pokurwieniem, zapewniając tym łaskawym gestem sobie i reszcie kompanów wieczne zaiksowe plony, pojawia się "schodkowy", wzrastający prechorus. Prechorus, w którym zdarzyło się coś przedziwnego i bezprecedensowego. Otóż Nina chyba nie bardzo wiedziała o co tam chodziło Peterowi: najpierw deklamuje, a potem coś błądzi po skali; generalnie chujoza straszna. Dlaczego? "Bo nie ma białego". Może pod tę progresję nie da się wymyślić linii wokalnej? I co z tego, skoro nadal brzmi jak MTV.
(Porcys, 2012)

"Blah Blah Blah"
Jednym z mało nagłośnionych paradoksów tej kapeli było to, że niektóre spośród swoich najlepszych *kompozycji* ukrywali na stronach B singli, co pokazuje dobitnie wyśmienity składak The Other Side Of The Moon. Mam taką nieśmiałą teorię, że w duchu Peter Svensson był prog-rockowcem i kiedy przedkładał wytwórni szkice na nowy album, to odrzucali mu te co bardziej pojebane, więc potem kisił je po b-stronach singli... Niezmordowana powyginaność motywów gitar i wokalu w tym wałku mnie troszkę "zgięła"... Plus jest coś podniecającego w tym, że taka lalkowata blondyneczka jak Nina śpiewa jakieś "bla bla bla" (cóż za przenikliwa krytyka powierzchownych relacji międzyludzkich!) pod coś, co brzmi jak wykapane King Crimson z Thrak.
(Porcys, 2012)

Gran Turismo (1998, pop rock) 7.5

Long Gone Before Daylight (2003, pop rock) !2.7

W kultowej dziś już pierwszej księdze Tytusa, Romka i A'Tomka jest wątek harcerskiego punktu usługowego "Odnawianko". Po ogłoszeniu upadłości spółki "Welodrom", wypożyczającej małym dzieciom rowery (Duduś o posturze Godzilli), trójka naszych bohaterów postanowiła zatrudnić się w charakterze ekipy remontującej mieszkania. Pierwsza klientka zażyczyła sobie odmalowania ścian dużego pokoju. Ten w istocie z początku był duży, lecz w miarę nakładania kolejnych warstw zmniejszał się w oczach. A to dlatego, że babsztylowi nie podobały się kolory, które panowie dobierali. "E, nieładnie. Za zielono". "Seledynek się pani nie podoba? Trudno, przemalujemy". I tak po kilku podejściach pomieszczenie przypominało już wąską sień, by w kulminacyjnym momencie zwężyć się do rozmiarów odpowiadających niemalże przesmykowi, przez który McLane przeciskał się w Szklanej Pułapce. "Chłopaki, przestańmy zmieniać kolory. Farba nie mieści się już w pokoju", oznajmił przerażony A'Tom.

Przywołałem ten słynny komiksowy epizod, gdyż pierwsze, co kojarzy mi się z Cardigans, to znakomity, prywatnie mój ulubiony ich hit "Erase / Rewind" i teledysk do niego, zapadający w pamięć właśnie ze względu na stopniowo zwężającą się przestrzeń zajmowaną przez zespół. Nina Persson wyglądała w nim pięknie, niczym zimna nordycka petentka, kalkująca życie jak zmanierowany matematyk. Ale tekst sugeruje inaczej. "Hey, what did you hear me say? / You know the difference it makes" – ona jest niepewna, zagubiona, boi się uczucia, jednocześnie go potrzebując. Te słodkie dziewczęce rozważania umieszczono na podstawie kapitalnego synth-popowego wzoru klawiszy, zdublowanej, stukającej stopy i celowo kontrastującego, ciepłego podjazdu akustyka. Majstersztyk w postaci refrenu stymulował hipnotyzujące napięcie, nie rezygnując z quasi-emocjonalnej oprawy. Finałowe "I've changed my mind" wizualnie wyrażono otwarciem bocznego wyjścia z tej klaustrofobicznej kabiny. Kwintet uratowany.

Pierwszy singiel z Gran Turismo też ubrano w dość wyrazisty clip. Były zresztą dwie wersje, brutalna i ocenzurowana. Wyglądało to tak, że Nina pędziła sobie cabrioletem po autostradzie. Pod koniec dochodzi do kraksy. Z powodu kontrowersji wywołanych ostrymi ujęciami zakrwawionej wokalistki w stanie po-wypadku, pierwsza wersja nie została dopuszczona do emisji w godzinach dziennych. Aby ją obejrzeć, musiałem nocami przeszukiwać kanały. Najbardziej liberalna okazała się pewna niemiecka stacja i tamże skonfrontowano mnie z rzeczywiście makabrycznym widokiem. Cały filmik miał szokować i zadanie spełnił, a kto wie, czy nie przyczynił się także do popularności albumu. Chociaż moim skromnym zdaniem wystarczyłaby sama piosenka, "My Favourite Game", bo o nią chodzi. Równo zrytmizowany bit i jęczący riff wiosła urozmaicono lirycznymi wstawkami, gdzie królowała już sama Nina w neurotycznej pozie, nieświadomie tworząc nowy, "szwedzki" typ chłodnej wrażliwości.

Natomiast moje inicjalne zetknięcie, tak z twarzyczką Niny, jak i z dźwiękami autorstwa jej kolegów, nastąpiło o wiele wcześniej. Pewnego dnia odpaliłem MTV i z miejsca zostałem zarażony gryzącym gitarowym hookiem. Młoda blondynka nuciła marzycielsko: "Love me, love me, saaaay that you love me". Stałem jak przyspawany do ekranu. Zniosłem nawet wmontowane tu i ówdzie zdjęcia Leo DiCaprio z Romea I Julii. Uzależniłem się momentalnie od zwiewnej, leciutkiej melodii i przeszywającego serce głosiku charyzmatycznej damy z dołkami w policzkach. Wyświetlił się tytuł. Nie miałem pojęcia, co to za zespół, ale kawałek nazywał się "Lovefool". I skok o lata do przodu: duet Niny z wiochmanem Tomem Jonesem przy coverze "Burning Down The House". Choreograf ubrał Toma na czarno i jego ryk przełknąłem jedynie z powodu jakości kompozycji Byrne'a. Tymczasem Nina miała na sobie białą sukienkę i uwodzicielsko rozkazywała swoim aksamitnym głosem. Białe wygrywają!

Takie są z grubsza rzecz biorąc moje wspomnienia z względnie beztroskiego okresu ogólniaka, co może i smutne. A może przesadzam. Bo przecież w Ninie kochały się rzesze niezal-słuchaczy, a Cardigans po wypłynięciu na szerokie międzynarodowe wody objawili się jako jeden z najfajowszych europejskich popowych combo, że się tak wyrażę staroświecko. Wciąż chronię przed ewentualnym zniszczeniem swój skatowany oryginał Gran Turismo, płyty, która dostarczała wielkiej przyjemności wielbicielom inteligentnego, perfekcyjnego studyjnego popu. Głównie z powodu udoskonalenia przesprytnych hooków bez skazy dawką ostrożnej radioheadowej eksperymentacji. Któż by mógł się spodziewać, że Gran Turismo komercyjnie nie wypali i piątka Skandynawów zawiesi działalność na całe pięć lat? Ale tak się exactly stało. W międzyczasie Nina zagościła u Marka Linkousa na jego It's A Wonderful Life i wyraziła się indywidualnie poprzez dość przynudzający projekt A Camp. Co może mieć znaczenie w kontekście smętnej, balladowej estetyki nowego krążka Cardigans.

Jak na powrót po dłuższej hibernacji, Long Gone Before Daylight brzmi bowiem zadziwiająco miękko, wodniście i słabo. Rozlazłe motywy balansują między ledwo tlącą się skłonnością do weny a pogrążeniem w totalnie załamującej klęsce. Zwykle "comeback" charakteryzuje się mocą i energią, ale Cardigans wybrali drogę powielenia najbardziej cierpiących elementów ich kameralnego oblicza, co w moim kluczu do skali artystycznych ambicji przekłada się na zero. Ożywcze chwile obecne są jedynie w miernym pop-rockowym numerze "A Good Horse". Przypominam, że na Gran Turismo odstawałby on na kilometr od reszty, zarówno w sensie jałowości, jak i monotonii. Banał bijący z rockerki gitarowej godny jest mainstreamowych produkcji amerykańskich z lat osiemdziesiątych. "Ice burning on the quicksand" zawodzi Nina, a wychodzi z niej brak zaangażowania i zwykła olewka. Dla fanów, którzy kiedyś wsłuchiwali się w każde jej słówko, to spore rozczarowanie.

Emocjonalna nieobecność Persson udziela się albumowi najsilniej, jakby wraz z przefarbowaniem lodowato jasnych włosów na czarne pozbyła się tajemnicy. Ale winę za rozlane mleko ponoszą głównie jej towarzysze. Jeśli wcześniej misterne podkłady, operujące efekciarską produkcją, uwiarygodniały bezładne w sumie wyznania Niny, to obecnie dodatkowo podkreślają ich grafomanię, sprowadzając zawartość płyty do zestawu mizernych pieśni o utraconej miłości, obleczonych w szarą, akustyczno-orkiestrową instrumentację. Odbiera to ochotę do przerzucania się tytułami, bo żaden na to właściwie nie zasługuje. "Couldn't Care Less"? "Lead Me Into The Night"? Singlowy "For What It's Worth"? Wszystkie równo żałosne. I nawet obecność frontmana Hives, rodaka w końcu, przeszła niezauważona. Przykro się robi, że odpadła nam kolejna super kapela.

W obozie Cardigans musiało chyba dojść do nieporozumienia. Może takiego, jak w cytowanej na wstępie księdze pierwszej przygód Tytusa? "Zanim się rozstaniemy, ustalimy sygnał alarmowy. Jeśli zobaczycie w moim oknie kwiatek przesunięty na lewo – zbiórka". "Oho! Kwiatek przesunięty. Alarm!". "O rety! Romek pierwszy ode mnie!". "Przed chwila się rozstaliśmy i już alarm?" "A co, myślałeś, że służba w harcerstwie to banan z masłem?". "O co chodzi? Przecież was nie wzywałem". "To dlaczego przestawiłeś kwiatek?". "Widocznie babcia podlewała kwiatki i przestawiła". "Jeśli u ciebie babcia miesza się do spraw harcerskich, to ja się nie zapisuję".
(Porcys, 2003)

* * *

Smacznego, Nina!
 

Kontynuując świecką ekstradycję zapoczątkowaną w poprzednim odcinku, znowu chciałbym naszkicować kilka cisnących się na klawiaturę zdań o jednej piosence (choć tym razem w dwóch wersjach). Aczkolwiek brak mi pretekstu – poza moją nieustającą miłością do wczesnych nagrań formacji Cardigans, która nawiedza mnie ze szwedzką regularnością od wielu lat. Tak sobie po prostu wymyśliłem, bo mam tu białą kartę na dowolność, i co mi państwo zrobią.

Tematem dzisiejszej notki nie będzie oczywiście wspomniana grupa jako całościowe zjawisko, fenomen pop/rocka połowy lat dziewięćdziesiątych. Na omówienie bogactwa czyhającego na słuchaczy w Life i First Band On The Moon należałoby przecież poświęcić solidną książkę. Nawet teraz, ponad dekadę później, gdy obcuję z tymi płytami ciśnie mi się na usta frazesowe "jak oni to zrobili!", z lekką nutką zazdrości pomieszanej z zachwytem. Koktajlowy czar słodkich melodii, skandynawska precyzja produkcyjna, unikatowy sznyt brzmieniowy, "less is more" w warstwie aranżacyjnej i formalnej, zadziwiająca świeżość i polot skrywające muzyczną kompetencję godną wszelkich "post-" nurtów. Czy wspominałem o inteligentnych coverach i błyskotliwych nawiązaniach do Black Sabbath? I wreszcie postać Niny, której timbre głosu (typ "kreskówkowy", jako mniej parodystyczna antycypacja Britney) i teksty (czasem dopisywane przez kolegów z zespołu) wywoływały poruszenie pewnych części ciała u mężczyzn (mam na myśli drgawki i gęsią skórkę).

Ale cała sprawa nie jest tak banalna jak mogłoby się wydawać – erotyczna aura wokół frontwomanki, frywolne skojarzenia słowne tu i ówdzie (owszem, nie zaprzeczam) i cień ABBY swoją drogą, lecz uderza tajemnicza wielowymiarowość i głębia tych utworów. Weźmy pod mikroskop "Happy Meal". Pierwsza opublikowana wersja kawałka zagrała rolę bonusu amerykańskiej edycji albumu Life (z 1995), druga o wiele lepiej pasowała do sekwencji numerów na First Band On The Moon rok później. W tej pierwszej, Nina odrobinę fałszuje – wrzućmy na autotune wejście "just before a meeting", jest wyraźnie "pod dźwiękiem". Chwilami faluje "nie w tajmie", zwłaszcza na początku, kiedy śpiewa bez porządkującej rytmu perkusji. Naturalnie, Nina jest superbohaterką, więc takie luzackie niedociągnięcia i nonszalancje dodają jej tylko charakteru – sygnalizuję zaledwie, że w pierwotnej inkarnacji wyglądało to na solidne demo fantastycznego hymnu. Wygładzone i dopieszczone, z nieznacznie zmodyfikowanymi kilkoma wersami liryku, w ponownym wydaniu "Happy Meal II" miażdży.

O czym jest ta piosenka? To z pozoru dość niewinna opowiastka o oczekiwaniu zakochanej panny na przyjęcie u siebie swojego wybranka. W zwrotkach relacjonuje ona czynności ze sporym pedantyzmem – bo też i taki charakter one mają: porządkowanie książek na półce, przygotowanie kolacji przy świecach, makijaż. Plus obowiązkowe "zboczone myśli", sugerujące co się będzie działo po spożyciu posiłku. Niby schemat, ale zastanawia kłujący kontrast między kameralnymi, czułymi zwrotkami, a wybuchowo niepokojącym i histerycznie ambitnym w ekspresji refrenem. "I teraz już znalazłam partnera! / Nikt nie może być szczęśliwszy ode mnie!", oznajmia wampiryczną barwą Nina, budząc ciarki. Przyznajmy – wkrada się tu znienacka motyw "zawłaszczenia" drugiej osoby, konkretny materiał na reportaż o owładniętej chorą obsesją kobiecie, która zabiła kochanka "przy winie i smyczkach". Mamy drugie dno. Ale to nie koniec. Może to nie ona jest winna nerwowej sytuacji? "Shape up my face" kojarzy się bowiem nieodparcie z linijką "modny fiolet zdobi jej powieki" Nosowskiej. Sherlock nagle zrozumiał, że dziewczyna jest fizycznie maltretowana przez jakiegoś wykolejeńca. Zastraszona szykuje kolejną randkę idealnie tak, jak życzy sobie jej chłopiec...

Tego typu tanie kryminały (prócz Niny za scenariusz wzięli: basista Magnus i dostarczycielka żeńskich chórków w "Your New Cuckoo", czarnoskóra Lynette Koyana) nie sprawdziłyby się bez odpowiedniej oprawy kompozycyjnej. Tu wystarczy że rzucę dwa słowa: Peter Svensson. Koleś napisał hook do "Lovefool", kumacie? Czy może być lepsza rekomendacja dla songwriterskich talentów? Nie sądzę, ale "Happy Meal" to jakieś ekstremum wyrafinowanej konstrukcji zakamuflowanej minimalistyczną prostotą podania. Progresja harmoniczna od "hungry for the meeting" prezentuje się jak akademickie ćwiczenie, mini-koncert imitujący wiedeńskich klasyków w odsłonie popołudniowej. Rozkoszą jest zagrać sobie to na gitarze – jak narastają akordy pod repetycją wokalu. I dramatyczny podkład w chorusie, dobarwiający liryczną psychozę zacięciami organów i głuchym bębnieniem Bengta Lagerberga (czyżby hołd dla Billa Warda?). Najkrótszy kawałek zarówno na Life, jak i na First Band, eklektyczny horror "Happy Meal" cierpi z nadmiaru sensacyjnej treści. I podobnie jak swój realny odpowiednik-produkt, prócz spodziewanego oferuje zabawkę-niespodziankę.
(Offensywa, 2007)