BILLIE HOLIDAY

 

Lady In Satin (1958)

Spotkałem się niegdyś ze stwierdzeniem, że Tim Buckley na Happy Sad używał swojego głosu jak instrumentu, a skoro duchowo wyrastał z jazzu, to w efekcie jego śpiew łudząco przypominał sposób, w jaki na saksofonie tenorowym grał Lester Young. Możliwe jednak, iż była to inspiracja zapośredniczona, bo autor Blue Afternoon w młodości zasłuchiwał się w Billie Holiday, a ta z kolei otwarcie naśladowała dęty styl swojego przyjaciela Preza, który w ogóle był dla niej wzorcem "pod niejednym względem". Zresztą łącząc tę skłonność interpretacyjną z charakterystycznym spóźnieniem w stosunku do tajmu Lady Day napoczęła zupełnie osobną ścieżkę w jazzowej wokalistyce, którą podążało potem wiele jej AKOLITEK, choć żadna nie musnęła nawet poprzeczki zawieszonej przez mistrzynię. Ale zmierzam do czego innego. Otóż to tylko jedna z wielu anegdot uświadamiających, że spośród wszystkich murzyńskich div jazzu około-rockowi odbiorcy zawsze będą wybierać dla siebie Eleanorę, głównie z powodu dość mrocznej otoczki towarzyszącej jej muzycznym wyczynom. W tym przypadku ewidentna maestria techniczna szła dodatkowo w parze z dość przygniatającym mitem samej postaci. Czyli dokładnie z tym, co gitarocentryczne tygrysy lubią najbardziej. Pełen pakiet: permanentnie wyniszczający styl życia, wódka i rozmaite narkotyki non stop, przewlekła depresja i problemy zdrowotne, co razem ostatecznie doprowadziło do przykrej degradacji głosu. Po obejrzeniu w ostatnich latach dokumentów o Janis i Amy nie mam wątpliwości, że Billie w tej materii była ich prototypem.

Jeśli jednak zapytacie die-hardów Holiday o jej esencjonalne dokonania, to bez namysłu wskażą legendarne nagrywki z lat trzydziestych i czterdziestych. Wskażą obszerne sesje z Teddym Wilsonem. Wskażą odważny protest song "Strange Fruit". Wskażą specjalnie pod nią napisany future standard "Lover Man". Natomiast Lady in Satin to od początku przedmiot zażartych dyskusji dwóch frakcji fanowskich. Część z nich uważa, że album nie ma startu do wyżej wymienionego "peaku" kariery - niepotrzebnie przearanżowany, przesłodzony tytułowym "atłasem" orkiestrowej oprawy, pozbawiony szerokiego spektrum nastrojów, palety kobiecych "póz" przy mikrofonie, z jakich Billie słynęła; za to eksponujący zniszczony, charczący voice "po przejściach". Inni zaś postrzegają ten przedostatni longplay artystki wydany za jej życia w kategoriach artystycznego testamentu, którego słuchanie bywa owszem niezręczne niczym podglądanie z bliska czyichś zmagań z samym sobą, ale ten rozgrywający się na naszych oczach osobisty dramat to narracja wyciskająca łzy. Siebie zaliczyłbym do tej właśnie paczki. Ponoć aranżer i dyrygent Ray Ellis trochę nie wiedział jak ugryźć temat. Barwa głosu Holiday brzmiała jak u staruszki, więc postanowił skontrastować jej zwichnięte wibrato z sacharynową orkiestracją, by pozostał jeszcze bardziej nagi i samotny. Dla mnie ma to doskonały, choć tragiczny sens - zabieg uwypuklił niespełnienie życiowe, które zagląda w oczy na ostatniej prostej. Jak śpiewała grupa Kombii: "zostanie żal, zostanie ból". Billie zmarła rok po wydaniu płyty.
highlight
(2016)