ANIMAL COLLECTIVE

 

Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished (2000, prog-psychodelia)

I można by w tym miejscu zrelacjonować w szczegółach naszą klanową obsesję. "Nie słucham niczego innego od tygodni", zwierzała się mojej lubej i mnie Sophie w kawiarence przy Placu Konstytucji z miesiąc temu. "Nie, no tak, metafizyka", spoważniał nagle, mimo żartobliwych okoliczności Chomicz. "Stareńki, te wokalne wybuchy w drugim utworze to wiesz, dla mnie coś więcej niż muzyka", wywnętrzał się Kinol telefonicznie rankiem po korespondencyjnym, nocnym dźwięko-spektaklu. "Gdy wchodzi ostatni motyw closera, to latarnie zakwitają, a ptaki zaczynają mówić ludzkim głosem", stwierdzał Szatow przekraczając granicę polsko-czeską. I dla mnie prywatnie też kilka zaułków Spirit przerasta wyobrażenia o artystycznym potencjale posiadłym przez Człowieka. Rozmowa dziewczyny i fantoma, gdzie Avey głosem naśladuje wiarygodnie obie role – wrzask pierwszej i czułą cierpliwość drugiego. Alchemiczny refren "La Rapet", po którego wejściu podczas mojego pierwszego słuchania wydawało mi się parę sekund, że śnię, bo coś takiego nie mogło powstać realnie. Albo dwie równoległe melodie na 6/4 od 1:28 w "Bat You'll Fly", lepsze od calutkiego Ok Computer ("Paranoid Android" included). Ale czytelnicy często narzekają, że jeśli posługujemy się hermetycznymi, "naszymi" określeniami, to niewiele mogą zrozumieć... Więc prosto, jak w harcerstwie: tu, snując bełkotliwe fonetycznie historie o duchach i ubierając je w psychodelię bez grawitacji, Avey i jego kamrat Panda nagrali najbardziej niedocenioną płytę w historii rocka.
(Porcys, 2005)

Wciąż, mimo upływu ośmiu lat, ciężko uwierzyć, że to debiut. Bo mało który zespół w historii rozpoczynał swoją karierę od transcendentnego arcydzieła, przełamującego znaczną część schematów obowiązujących w muzycznym świecie. Mało kto w ogóle potrafi jeszcze tchnąć świeżość w konstrukcję piosenki bez uciekania się do bitów, loopów, programowania i studyjnej sterylności. Jeśli do czegoś porównać to, co wyprawiają tu (jeszcze jako duet) Avey Tare (czyli śpiewający autor materiału David Portner) i Panda Bear (czyli uzupełniający utwory o niewiarygodnie natchnione partie perkusji Noah Lennox), to ewentualnie do wczesnego Mercury Rev, o ile ci zażyliby LSD na wspólnej imprezie z Radiohead i zaczytali się w odezwach anarchistów. Wyprzedzająca modę na freak-folk o kilka lat, wchłaniająca zdobycze pionierskiego laptop-noise'u (pomyślcie o Fenneszu) jak łagodzący balsam, pełna magicznych zaklęć, duchów i rozkosznych melodii, ta niedostępna już w oryginalnej wersji płyta (pierwotna edycja osiąga zawrotne ceny na rynku wtórnym) jawi się perłą wśród dokonań zespołu, a "April and the Phantom", "Chocolate Girl" czy "La Rapet" to kamienie milowe nowej psychodelii.
(Clubber.pl, 2008)

Dziś Animal Collective oznaczają co innego, bo też i ten zespół-instytucja zdążył w ciągu jedenastu lat aktywności wielokrotnie zmienić skórę. Nigdy jednak Avey i Panda nie grali jednocześnie tak dziwnie, progresywnie i pięknie. Zestawienie nieregularnych podziałów rytmicznych (wybijanych przez Pandę Beara w sposób imitujący programowane bity awangardowego r&b) z jazzowymi partiami basu (nigdzie indziej nie spotkałem tak unikatowego soundu), szumem akustyka i wysokimi wstawkami klawiszy (ogólnie dominacja skrajnych pasm z ledwo zarysowanym środkiem), których barwa nieodparcie kojarzy mi się ze świecącą czarodziejską różdżką baśniowej wróżki to doskonale plastyczny kontrapunkt dla snującego eposy o duchach głosu Avey Tare'a. Każda próba dokładniejszego opisu musi zakończyć się fiaskiem, więc kapituluję.
(T-Mobile Music, 2011)

No chyba reedycja roku, bo brzmi klarownie i pełnopasmowo (tylko oryginalnej okładki nic nie przebije). Wzruszyłem się "An An Angel" czyli wersją "La Rapet" bez "perfekcyjnej perkusji" Lennoxa imitującego Aphex Twina. Tu zostaje sam Portner i jego alchemiczne dźwięki które się śnią, bo przecież nie mogły zaistnieć na jawie… Dla takich chwil warto poświęcić całe życie na słuchanie muzyki 24h. PS: A ten cover "Dreams" nawet dziś miałby sens, co dopiero w 2000.
(2023)

Danse Manatee (2001, experimental/noise)

Za wyjątkiem nawiązującego do poprzednika numeru "Essplode", jest to raczej niesłuchalna magma brzmieniowa, z pogranicza plemiennych improwizacji i repetycyjnych plam przetworzonego elektronicznie dźwięku. Konia z rzędem temu, kto przebrnie przez nią w całości. To tu do grupy dołącza trzeci członek, Geologist (prawdziwe nazwisko: Brian Weitz). Album wznowiony w 2003 roku jako podwójny kompakt w pakiecie ze Spirit They're Gone.
(Clubber.pl, 2008)

Hollinndagain (2002, psych-folk)

Limitowany (początkowo wydany w liczbie 300 egzemplarzy) koncertowy krążek, który niewiele wnosi do ogólnego wizerunku zespołu, poza tym, co już wiedzieliśmy - że bez form śpiewanych nie należą oni do artystów zbytnio przyswajalnych... Doczekał się reedycji w 2006 roku.
(Clubber.pl, 2008)

Campfire Songs (2003, psych-folk)

Sygnowana jednorazową nazwą Campfire Songs płyta, na której witamy kolejnego, czwartego Animala - to Josh Dibb, skrywający się pod pseudonimem Deakin. Pięć zawartych tu utworów zarejestrowano z pomocą trzech mikrofonów w jednym ciągłym nagraniu, które potem odpowiednio zmiksowano.
(Clubber.pl, 2008)

Here Comes the Indian (2003, experimental/noise)

Historyczna, inauguracyjna pozycja w katalogu założonej przez Animal Collective wytwórni Paw Tracks. Kontynuacja wątku free-noise'owo-przyrodniczego w dorobku ekipy. Na tym etapie zyskuje ona (znikome, ale jednak) zainteresowanie mediów internetowych, póki co stając się zajawką wszelkiego rodzaju frików, polujących na najdziwniejsze wydawnictwa niezależnego rynku.
(Clubber.pl, 2008)

Sung Tongs (2004, freak folk)

I oto staje się rzecz niespodziewana: zachęceni chyba (skromnym) sukcesem Here Comes the Indian, muzycy postanowili umilić odbiorcom swoją twórczość, przesuwając akcent na element melodyczny. Powstaje stylistyka świetnie nawiązująca do rozkwitającego wtedy nurtu "freak-folk". Zapętlone pasaże akustycznej gitary i zaskakująco słodkie harmonie wokalne (porównanie do Beach Boys obowiązkowo) tworzą znów klimat egzotycznego obrzędu, aczkolwiek tym razem nie mrocznego, lecz radosnego - jak w otwierającym album "Leaf House" czy singlowym "Who Could Win a Rabbit". I nawet melancholijna medytacja "The Softest Voice" jest podszyta jakąś nieuchwytną pozytywną energią. Z dnia na dzień, Animal Collective są uznani przez muzyczną blogosferę za jeden z najbardziej "cool" zespołów na Ziemi.
(Clubber.pl, 2008)

Ocena Sung Tongs to największa recenzencka wpadka redaktora Zagroby. 6.4? Suck my bleeding nipples, aloha Michaelan. Czujecie ten dysonans? Niemal każdy kto swoje słuchalne doświadczenia liczy w setkach przemielonych krążków, ogromnie doznaje przy tym albumie, ponieważ jego piękno jest "inne" i "chore", nie tracąc wcale nic z estetycznych właściwości. Tak naprawdę pierwsze trzy kawałki decydują o wszystkim. Opener "Leaf House" poi uszy rozkosznymi sprzecznościami – obok padaczki ekspresyjnej w postaci "This house is saa-aa-aa-aa-aad" (z pewnością kolesie brzmią jak pacjenci szpitala psychiatrycznego z przepisaną kuracją polegającą na graniu folku) lokuje się legendarny trick z chórkami finalnymi, gdzie na rosnącą progresję Misia Pandy "No one, no one, no one, no one" Avey odpowiada schodzącym w dół "Tu tu tu tu tu...", paraliżując cierpiącym na przesadny urok kontrapunktem harmonicznym. Dwuminutowy *singiel* (ee, eee) "Who Could Win A Rabbit" z tematem melodycznym ciągnącym się jak zakończenie tandetnego japońskiego horroru to jeden z tracków z powodu których jakiś ILMowiec zapytał "czemu Animal Collective nie porzucą tego całego etosu 'awangardy' i nie staną się po prostu najlepszym popowym zespołem świata?". O "The Softest Voice" Maciek Cieślak powiedział, że tak bardzo identyfikuje się z filozofią tego grania, iż sam mógłby coś podobnego napisać. Ten odrętwiały motyw ilustruje narodziny wszechświata, jak Kuba raz rzekł. Zaiste, wkrada się metafizyka. Potem są jeszcze niby momenty (odpowiedź na "The Mansion" w postaci utworu free "Visiting Friends" czy nienormalny szkopuł kompozycyjny – zryw wokalny w "Mouthed Wooed Her"), ale nikt ich już nie słucha; wszyscy słuchają uważnie 3 pierwszych i robią wrzawę wokół kolejnego "wielkiego zespołu niezal". Tylko że ten miał już dawno na koncie jedną z największych płyt w historii rocka, a Mike o tym wiedział i przypuszczalnie dlatego jego ocena była taka niska.
(Porcys, 2005)

Na wysokości Sung Tongs zaliczano Portnera i Lennoxa do fali freak-folku, wkrótce stawiając ich obok Devendry Banharta, Akron/Family czy CocoRosie. Czy ja wiem? Ciekawsze było to, że okrągły rok po skrajnie nieprzystępnych, noise'owo-obrzędowych wyładowaniach Here Comes the Indian kolesie zaczynali płytę od akustycznej bossanovy na głosy, która chodziła potem po głowie tygodniami. To był pierwszy sygnał, że Avey i Panda mogą jeszcze wrócić do quasi-piosenkowych struktur debiutu i pokazać wszystkim wokoło. I tak też się stało.
(T-Mobile Music, 2011)

Prospect Hummer (EP) (2005, psych-folk)

Owoc współpracy z legendarną folkową wokalistką Vashti Bunyan. Cztery zachwycające miniatury, kontynuujące ideę Sung Tongs. Najdelikatniejsze wcielenie Animal Collective, emanujące ciepłem i wdziękiem.
(Clubber.pl, 2008)

Feels (2005, indie rock)

Po raz pierwszy usłyszałem Spirit They're Gone pewnego średnio pogodnego, letniego poranka – siedziałem na dworcu kolejowym w Kielcach (razem z silną reprezentacją ekipy, której teksty możecie tu poczytać) i czekałem na pociąg powrotny do Warszawy po tygodniowym wypadzie na łono natury. Nie byłem wówczas w rewelacyjnej kondycji psychicznej i stąd być może trudności w stosownym nastrojeniu się do tej piekielnie trudnej, wymagającej skupienia lektury. Inna rzecz, iż hala sama w sobie generowała spory harmider i mimo ostro podgłośnionego volume w discmanie zawartość CD mieszała mi się ze śmiechem, krzykiem, rozmowami i zapowiedziami pani beznamiętnie czytającej rozkład kursów. Zapamiętałem, że w openerze powiało mi Fenneszem, ale gość o timbre Jonathana Donahue śpiewał sobie normalnie do trzaskającego, elektronicznego podkładu. W drugim zaś utworze ten sam facet wydzierał się raz na kilka sekund jak kompletny dzikus, lecz fleciki na tle akustycznej gitary wciąż kojarzyły się z Mercury Rev. Potem Zagroba zgubił tę płytę – zniknęła w okolicznościach równie niewiarygodnych, jak Sung Tongs (zbieg wydarzeń?), moje Virthulegu Forsetar, co trzeci dysk wysyłany Mateuszowi Jędrasowi czy pewne dwadzieścia złotych w zeszłą niedzielę. A gdy po niemal roku posłuchałem sobie Spirit ponownie, stał się jednym z najbardziej nawiedzonych, "uduchowionych" albumów jakie poznałem w życiu: można było namacalnie wyczuć te duchy, zjawy i stwory o których nucił Avey. Reszta jest historią.

Wraz z premierą nowego longplaya Animal Collective media trąbią o ewolucji zespołu od avant-noise-folkowych struktur Sung Tongs do bardziej rockowo zorientowanego brzmienia i na dowód tezy przytaczają regularne bębny pojawiające się już od początku tracklisty. Ich błąd w rozumowaniu bierze się pewnie z niewiedzy, bo dla formacji zwrot ten oznacza nic innego jak zatoczenie koła i powrót do soundu Spirit. Na debiucie Panda, obsługujący (jak widniało we wkładce) "perfect percussion", napierdalał w swój zestaw z taką pasją i nadludzkim wyczuciem, że można było istotnie uwierzyć w "kolektywny" charakter dzieła: mimo, że Avey odpowiadał za wszystko pozostałe (kompozycje, teksty, śpiew, reszta instrumentów!), to piosenki miały w sobie aspekt jamów, niczym efekt burzy mózgów dwóch indywidualności w czasie rzeczywistym. Dziś sugestie o "aktywniejszym udziale perkusji w aranżacjach" na Feels są, przyznam szczerze, śmieszne – to standardowe cykanie w "Did You See The Words" lub "Turn Into Something" jest ledwie cieniem potęgi ujawnionej przez Beara w przeszłości. Suma suRaMum jednak, z powodu takiego zabiegu artystycznego jestem zmuszony nazwać Feels rzeczą stylistycznie najbliższą psych-popowi Spirit. I uprzedzę od razu: wy się cieszycie, a ja wam na to, że to właśnie jest jego główną wadą.

Dlaczego? Cóż. Animal Collective są nieprzewidywalną kapelką. Spójrzmy, że w przeszłości dostarczali rzeczy tak posranych jak niestrawne dla mnie Here Comes The Indian albo Danse Manatee, a obok w ich katalogu widnieją majstersztyki psychodelicznych eksploracji Spirit i Tongs. Lecz jednego tej drodze nie można było odmówić: każda kolejna pozycja w dyskografii wynikała z pomysłu i artystycznej potrzeby niezależnej od tego, że nikt poza garstką oddanych fanów na nią nie czekał; Feels jest pierwszą, na którą pomysłu muzycy nie mieli, ale wydali ją wobec oczekiwań wielkiego grona "nowych" sympatyków jacy przybyli im na wysokości Sung Tongs. W związku z powyższym Feels wpisuje się ładnie w tak zwany syndrom "2005" – artyści z kręgu niezal mnożą swoje dokonania w zawrotnym tempie, gdyż od dwóch, trzech lat dzięki (głównie) internetowi panuje moda / koniunktura na sztukę niezależną. Niefortunnie, nie mają oni akurat teraz wiele do powiedzenia, lecz wsparcie prasy i serwisów zapewnia szeroką promocję i machina się kręci. Z jakiegoś powodu ludziom wystarcza świadomość premiery nowej płyty ich ulubionego wykonawcy i nie zastanawiają się, czy ta nowa płyta z nimi rzeczywiście zostanie na lata, jak poprzednie. Może tego nie potrzebują? Ja tak.

Naturalnie, mówimy tu o Animal Collective, grupie ambitnych wizjonerów zdolnych odsadzić całą konkurencję free/freak/folk/avant/psych/pop-whatever przy silnym natężeniu weny, więc ich standardowy, zwyczajny jak na możliwości krążek jest wciąż bardzo dobry i ma fajne chwile, choć niewiele z nich wynika. "Grass" jest najlepszym fragmentem Feels, chwalonym powszechnie przez wszystkich zapoznanych z płytą, aczkolwiek dla moich uszu, przy całym uwielbieniu dla zwariowanego, gęstego rozplanowania elementów w obrębie numeru, mamy tu do czynienia co najwyżej z odrzutem ze Spirit. Ekspresyjna orkiestracja, wokalne ekstrawagancje i (akurat tu absolutnie tak!) solidne hałasowanie pałkera robią wrażenie, ale "Grass" nie ma w sobie czegoś magicznego, co przyciągnie mnie do niego za kwartał. Podobną analogię można wyciągnąć w przypadku długich i wolnych medytacji "Bees" (wstęp przypomina popisy Methenego na 42-strunowej gitarze Pikasso w "Into The Day" z fantastycznego Imaginary Day), "Loch Raven" bądź "Banshee Beat" – zawierają typowe cechy ambientowego live collage charakterystycznego dla Animali, ale przyznajmy uczciwie: czy zarażają głębią właściwą przeplecionym arpeggiom "The Softest Voice"? Nie. I tak dalej.

Żeby unaocznić postępującą indolencję na przestrzeni równego przedziału 10 lat: w 1995 roku wspomniana tu w pierwszym akapicie załoga nagrała obezwładniające bogactwem palety kolorów i wachlarzem pięknych melodii See You On The Other Side. Dziś rano w samochodzie doprowadziłem do bezpośredniej konfrontacji tegoż z Feels. Wynik? See You nadal sugestywnie porusza wyobraźnię grą impresjonistycznych, zakręconych dźwięków na zasadzie paradoksu: w jaki sposób coś tak eksperymentującego i niecodziennego może być tak łagodnie i słodko przyswajalne? Ha. I nikt nie traktował wtedy słuchania tego zespołu jako broni w walce o swój "style". Animal Collective są (zasłużenie) cool i nagrali album (a parę miesięcy temu też EP-kę kolaboracyjną – słówko szepnę w najbliższym brudnopisie chyba) który jest cool, ale cool ma to do siebie, że przemija; szczerze ponadczasowa muzyka trwa. Puenta? Coraz ciężej znaleźć na mieście jakąś nową płytę która zapisze się w annałach; fajna okładka kochanie.
(Porcys, 2005)

Moment zawahania w artystycznej drodze formacji. Rekapitulacja wcześniejszych osiągnięć, ponowny (nawiązujący do debiutu) zwrot ku estetyce indie-rocka i oczywisty (z perspektywy czasu) pomost w kierunku wyrazistszego następcy. Jedyny chyba raz kiedy brakowało panom świeżego pomysłu na siebie, co jednak nadrobili efektownymi kawałkami w guście singlowego "Grass".
(Clubber.pl, 2008)

People (EP) (2006, psych folk)

Dwie wersje hipnotycznego utworu tytułowego i dwa wypełniacze: raczej ciekawostka dla fanów.
(Clubber.pl, 2008)

Strawberry Jam (2007, neo psychedelia)

Nareszcie Animal Collective grają na tyle bezpośrednie piosenki, że są dostępni szerokiemu słuchaczowi alternatywy - nie tracąc przy tym swoich znaków rozpoznawczych, jak minimalistyczne loopy, rozedrgana rytmika czy impulsywne wybuchy ekspresji. Kompozycyjnie, zestaw zawiera kilka "hitów", jak marszowe "Peacebone", epicką wariację na temacie "Grass" zatytułowaną "For Reverend Green" oraz najładniejszy chyba refren Animali od siedmiu lat w postaci "Winter Wonder Land". Potwierdza się stara prawda: ekscytujące rezultaty przychodzą kiedy awangardowi muzycy zabierają się za pop lub kiedy popowcy eksperymentują. Konsekwencja tej zmiany? Nigdy dotąd kolesie nie byli tak powszechnie chwaleni i popularni, czego wymownym symbolem był występ w programie Conana O'Briena (rzecz kilka lat temu nie do pomyślenia).
(Clubber.pl, 2008)

Haha, a kto to. O ile wydawało się, że na Feels moi pupile stracili pomysł na siebie, o tyle w 2007 "wynaleźli się ponownie" (a może udoskonalili poprzednią formułę) i to był ich rok, kropka. W czym nie przeszkodziły nawet solowy niewypał Aveya i przeciętna dość EP-ka People. Myślę, że Animale są potrzebni jak mało co w tym "brutalnym świecie" jaki nas otacza. Po to, aby rozsadzić konwencję talk show z od-czapy-wykonaniem "#1". Po to, abyście mogli wyjść na ulicę i wydrzeć się na cały regulator: "Inside I'm ookkkkkkkkkkkk!". Lub po to, by patrząc na osobników niespecjalnie przychylnie nastawiających do powszedniości przypomnieć sobie tych gości, tę płytę, "Leaf House", Spirit, cokolwiek. Aha, i tak jak "Lucy In The Sky" – jeśli uważacie, że Strawberry Jam oznacza dżem, to lepiej zgadnijcie jakie narkotyki biorą. Kurczę: albo zrzynają bezczelnie z jakiegoś zupełnie, ale to ZUPEŁNIE nieznanego wykonawcy z przeszłości albo liderują w prywatnym rankingu niżej podpisanego na najważniejszy zespół XXI wieku, póki co. Zaryzykuję, że oni i pewien wydawany przez nich w Paw Tracks gamoń to jedyne co ocaleje z "nowatorskiej" muzyki rozrywkowej za pół wieku.
Najlepszy utwór: "Peacebone" – startuje od debilnie odjechanego marszu robotów z innej planety, dokonujących inwazji, po czym wyłania się klarowny bit łudząco podobny do "Mr. Blue Sky" E.L.O. Po czym Avey wyje w amoku "A peacebone got foouuund in a dinosauuur wing". Pięć minut później świat puka się w czoło z głośnym "WTF?" na ustach.
(Offensywa, 2008)

Water Curses (EP) (2008, ambient/indie)

Mini-wydawnictwo będące recyklingiem doświadczeń z dwóch ostatnich longplayów. Krótki kurs dla tych, których Animal Collective ominęło: "Water Curses" prezentuje się jak odrzut ze Strawberry Jam, "Street Flash" nawiązuje do Person Pitch (solowego albumu Pandy Beara), "Cowbebs" eksponuje egzotyczny bit, a "Seal Eyeing" tonie w ambientowych powłokach.
(Clubber.pl, 2008)

Merriweather Post Pavilion (2009, synth-pop/psych-pop)

Najpopularniejsza obecnie grupa z kręgu muzyki niezależnej wydała kolejny w swym bogatym dorobku znakomity album, który z grubsza prezentuje się jak rozwleczony w czasie, choć subtelnie pulsujący remix płyty Person Pitch Pandy Beara - rodzaj zamglonej, podskórnie tętniącej, repetycyjnej podróży ku ciepłu i harmonii. Różnica jest drobna, choć w dalszej perspektywie chyba znacząca - jeśli Person Pitch było wypełnione "modlitwami" o pewnym ciężarze i ładunku "duchowym", to Merriweather przynosi zbiór miłych dla ucha "piosenek", momentami wręcz relaksujących i pogodnych, które notabene właśnie w tej lekkości i niepozorności odnajdują swój kluczowy błysk. W każdym bądź razie to materiał, na którym Noah Lennox odcisnął dość wyraźne piętno swojej solowej twórczości, mimo ledwie czterech kompozycji, jakie wniósł do zestawu (inna sprawa, że wszystkie one - "My Girls", "Guys Eyes", "Daily Routine" i "Brothersport" - lśnią blaskiem geniuszu).

Wśród pozostałych utworów, które napisał drugi z liderów formacji Dave Portner (znany jako Avey Tare), też znalazło się kilka perełek, z wiodącym "Summertime Clothes" na czele. Lecz to paradoksalnie Noah wydaje się być aktualnie liderem, nadającym ton i ogólny klimat poczynaniom ekipy. Może dlatego całościowo Merriweather to prawdopodobnie "najłagodniejsza" rzecz w dorobku AC - bo faktycznie mało tu (jak na nich) brzmień zgrzytliwych czy hałaśliwych. Ale raczej brakuje też (może poza niemal tanecznym refrenem wspomnianego, niezwykle osobistego tekstowo "My Girls") zaraźliwych, z miejsca zapamiętywalnych i łatwych do zanucenia melodii pokroju "Leaf House", "Winter Wonder Land" czy "Peacebone". W rezultacie Merriweather to wcale nie dzieło życia sympatycznej grupy, tylko świetny punkt startowy dla nowych słuchaczy, co jeszcze się z nią nie zetknęli - punkt zgrabnie łączący różne wątki z jej dotychczasowego dorobku, podane w relatywnie przystępnym, uniwersalnym sosie.
(Clubber.pl, 2009)

Obserwując ewolucję sceny indie z lotu ptaka, rok po roku i dekada po dekadzie, można się nieźle zdziwić, że środowisko słuchaczy dopiero pod koniec lat dwutysięcznych zaakceptowało samplowanie w funkcji budulca utworów. Na oko dziewięćdziesiąt procent materiału Merriweather zostało "wyklikane" w żmudnej obróbce przed komputerem. Tym większy respekt budzi rezultat - wybuchający naturalnym żywiołem wspólnego jamowania osadzonego w przemyślanych, dopracowanych formułach. Tradycyjnie ekstatyczne wokale też dodają iskry tym piosenkom. Mimo kilku przestojów w trackliście, cenię tę efemeryczną wizję. "Brothersport", "Lion in a Coma", "Also Frightened", "Summertime Clothes" - ciężko zestawić z czymkolwiek innym.
(T-Mobile Music, 2011)

"In 10 years, Geologist & The Mechanics will top the charts with an inspirational ballad and Panda Bear will record a slick blue-eyed soul album for yuppies, write some songs for a Disney cartoon, and play a butler in a movie" 😎

Historycznie rzecz biorąc MPP to ślepa uliczka i efemeryda, acz retrospektywnie przyznaję, że w teorii słodko-kwaśny synth-indie-pop "robiony myszką" wcale nie musiał chwilami zabrzmieć jak wydepilowany muzak ze "studia tipsyzacji paznokci" 🤔

Niektórzy świętują wczorajsze dziesięciolecie poprzez wklejanie swoich topów piosenek, więc też się zabawię. Oto kolejność od kawałka który wkurwia mnie na tej płycie najmniej do kawałka który wkurwia mnie na tej płycie najbardziej 😐

1. Lion In a Coma 🦁
2. ALSO FINGERED✌️
3. Summertime Clothes 🌞
4. Brothersport 🏆
5. Daily Routine ⏰
6. Guys Eyes 🙈
7. No More Runnin 🏃‍♂️
8. Taste 🍷
9. My Girls 👩‍👧
10. Bluish 🔵
11. In the Flowers 💐
(2019)

Fall Be Kind (EP) (2009, ambient/indie)

✂ "What Would I Want? Sky”

Centipede Hz (2012, experimental pop-rock)

"Czemuś...".

* * *

Podobno przyjadą do Polski na dwa koncerty w październiku. Jest to aktualnie najlepszy zespół muzyczny na świecie. Ponieważ przeczytałem gdzieś komiczną wypowiedź, że grupa ta nie potrafi napisać melodii, którą można zapamiętać, postanowiłem je właśnie teraz wypunktować.

Top 10 najbardziej zaraźliwie chwytliwych kawałków Animal Collective:

10 Water Curses
09 Grass
08 Fireworks
07 Bat You'll Fly
06 Who Could Win A Rabbit
05 La Rapet
04 April And The Phantom
03 Peacebone
02 Leaf House
01 Winter Wonder Land

(Offensywa, 2008)

* * *

10 powodów, dla których Animal Collective są najważniejszym zespołem ostatnich 10 lat

Założona w Baltimore, a działająca w Nowym Jorku formacja znakomicie odzwierciedla wiele zjawisk charakteryzujących lata dwutysięczne w muzyce rozrywkowej. Przejdźmy od ogólników do konkretów i sprawdźmy dlaczego to właśnie Animal Collective są kapelą emblematyczną dla ubiegłej dekady.

1. WPŁYWOWOŚĆ
Dyscyplina, w której z zespołem mogą się ścigać tylko Strokes i Interpol. W pierwszej połowie lat dwutysięcznych obserwowaliśmy wysyp debiutantów kopiujących suchą, garażową blazę Juliana Casablancasa i spółki oraz miarowe, repetycyjne gitary ubrane w dekadencki lans Paula Banksa i jego kolegów. Natomiast w drugiej półówce dekady właściwie co drugi zespół aspirujący do większych sukcesów w opiniotwórczym środowisku amerykańskich serwisów i blogów poświęconych indie-rockowi naśladował przeróżne patenty wygenerowane uprzednio przez AnCo. Z oczywistych przykładów warto wspomnieć o takich wykonawcach, jak Grizzly Bear, High Places, Yeasayer, El Guincho czy Dodos. Ale inspiracja sięga znacznie dalej – często chodzi tu o zbliżony klimat i ducha muzyki. Podobny trend widać w Polsce – by wymienić chociażby Indigo Tree, Kyst czy How How. Wniosek: bez Animal Collective krajobraz sceny niezależnej wyglądałby dziś diametralnie inaczej. Nie trzeba ich kochać, ale dorobek warto znać na wyrywki, bo to nierzadko "sezamie otwórz się" do wielu najnowszych zjawisk w alternatywie.

2. ARIEL PINK
Jakby tego było mało, panowie są osobiście odpowiedzialni za odkrycie Ariela Marcusa Rosenberga, znanego jako Ariel Pink. Ten geniusz-outsider z Los Angeles być może do dziś rozdawałby swoje domowe nagrania na ręcznie opisywanych CDR-ach, gdyby latem 2003 nie przekazał jednej z takich płytek muzykom Animal Collective. Ci zachwycili się kawałkami dwudziestopięcioletniego wówczas dziwaka i zaproponowali mu kontrakt. W ten sposób dowiedzieliśmy się o jednym z najoryginalniejszych artystów popowych w dziejach. Z początku dziennikarze podchodzili do niezwykle hermetycznej twórczości Pinka ze sporą dozą rezerwy – on sam otaczany był raczej kultem w wąskich kręgach wtajemniczonych. Ale gdy Rosenberg podpisał kontrakt z oficyną 4AD i po raz pierwszy w karierze wszedł do prawdziwego studia w towarzystwie świetnych instrumentalistów – rzucił krytykę na kolana albumem "Before Today". W tej chwili jest niekwestionowaną postacią indie-światka. Dodatkowo, Ariel pełni zaszczytną rolę "ojca chrzestnego" stylu chillwave – najświeższego z niedawnych nurtów muzycznego podziemia. A zatem może i nazywanie Animal Collective "prekursorami chilwave'u" to nadużycie, ale ich pośrednia rola dla rozwoju tego trendu jest niepodważalna.

3. PAW TRACKS
Jak przystało na instytucję, Animal Collective mogą poszczycić się własną wytwórnią płytową. Wspomniany Ariel Pink to jeden z niewielu (obok, między innymi, znakomitych eksperymentalno-hałaśliwych formacji Black Dice i Excepter) artystów spoza "rodziny Animal Collective", którego płyty trafiły do katalogu labela Paw Tracks. Ale też owa "rodzina" to muzyczna mafia jakich mało. Solowe projekty Pandy Beara traktowane są z równym szacunkiem, co nagrania popularnych Animali ("Person Pitch" z 2007 powszechnie uznaje się za arcydzieło). Własne materiały zaprezentowali także Avey Tare, jego żona (Islandka – niegdyś z Mum) Kria Brekkan oraz jego siostra Abby Portner (w ramach grupy Rings). Do tego dorzucić trzeba efemeryczne projekty poboczne członków grupy – Jane i Terrestrial Tones. A także sporadyczne występy gościnne relatywnie mniej znanych nazw i nazwisk.

4. PŁODNOŚĆ
W ciągu dwunastu lat działalności kolektyw opublikował osiem albumów studyjnych, z których co najmniej połowa ("Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished" z 2000, "Sung Tongs" z 2004, "Strawberry Jam" z 2007 i "Merriweather Post Pavilion" z 2009) to jazda obowiązkowa dla każdego początkującego w dziedzinie muzyki niezależnej minionej dziesięciolatki. Dorzućmy do tego cztery EP-ki (smakowite odrzuty z płyt "Feels", "Strawberry Jam" i "Merriweather Post Pavilion" oraz urzekająca sesja z folkową weteranką Vashti Bunyan – "Prospect Hummer" z 2005), dwa wydawnictwa koncertowe i single, często zawierające remiksy na poziomie oryginałów (vide Dam-Funk i jego wersja "Summertime Clothes"). A także wspomniane płyty solowe z "Person Pitch" na czele, projekty poboczne i eksperymentalny film "ODDSAC" z własną muzyką. Muzycy AC to pracoholicy, ale najbardziej zadziwia statystycznie wysoki poziom artystyczny całej dyskografii – rzecz wyjątkowa w czasach, kiedy zdolne, obiecujące bandy zapomina się po drugiej czy trzeciej płycie.

5. WSZECHSTRONNOŚĆ
Ktoś powie – ale po co aż tyle od jednego kolektywu w tak krótkim czasie? Przecież można zdechnąć z nudów. A właśnie, że figa z makiem. Muzycy Animal Collective to prawdziwi erudyci – czego dowód dali wielokrotnie, chociażby w sławetnym "Invisible Jukebox" dla magazynu "The Wire". Co jednak piekielnie istotne – nie są to znawcy jednego gatunku muzycznego, a pasjonaci o rozległych horyzontach. We wkładce do "Person Pitch" Panda Bear wymienia wykonawców, którzy zainspirowali go podczas pracy nad tym materiałem. Bogactwo tej listy fascynuje – mamy tam gwiazdy komercyjnego popu obok nieprzejednanych noise'owców, ikony ambientu obok legend hip-hopu, mistrzów reggae obok flagowych magików elektroniki, Erika Satie obok Nirvany i Ennio Morricone obok Metalliki. Ten fantastyczny rozstrzał przeniknął do muzyki Animal Collective. Zespołowi zdarzyło się stosować asymetryczne podziały rytmiczne rodem z rocka progresywnego. Nurkować w głębiny drone'ów i new age'owej wręcz przestrzeni. Pławić się w słodko-kwaśnym, psychodelicznym popie. Spełniać marzenia najwierniejszych sympatyków korzennego indie z lat dziewięćdziesiątych. Podbijać groove tanecznymi bitami ze szkoły house'owej. Albo po prostu nucić w ogniskowej manierze z akompaniamentem pudłówki. I naprawdę nieczęsto zdarzały im się skuchy. Ba, zwykle w obrębie wybranej estetyki formacja dyktowała warunki konkurencji.

6. ORYGINALNOŚĆ
Najciekawsze jednak, że przy całym tym eklektyzmie, dorobek kapeli pozostaje spójny dzięki wszechobecności pewnego ciężko definiowalnego, unikatowego pierwiastka – czegoś w rodzaju mitycznego eteru, sklejającego pozostałe składniki w jednorodną, organiczną całość. Bo chociaż oponenci regularnie zarzucają AnCo bezczelne czerpanie z osiągnięć takich klasyków, jak Beach Boys, Grateful Dead, T. Rex, Brian Eno czy Mercury Rev, to mają rację tylko częściowo. W dźwiękach generowanych przez grupę czai się ewidentny, choć nieuchwytny i trudny do nazwania element. Chodzi o tę nierealną, lekko narkotyczną, abstrakcyjną, po trochu euforyczną, straszną i relaksującą zarazem atmosferę, która sprawia, że słuchając Animal Collective nie mamy ani cienia wątpliwości, że to właśnie oni i nikt inny. W dobie masowego recyklingu cudzych idei, środków wyrazu, a nawet osobowości – to bezcenny dar.

7. PRODUKCJA
Gdy skończyła im się ochota na tradycyjne, mniej lub bardziej akustyczne i żywe sposoby aranżacji, muzycy AC postanowili skorzystać z potęgi samplerów – i to w roli konstytuującej tkankę brzmieniową, a nie tylko marginalnego ozdobnika. W rezultacie obszerne fragmenty podkładów na "Strawberry Jam" i zwłaszcza na "Merriwather Post Pavilion" powstały na zasadzie wielokrotnego przetwarzania, zapętlania i nawarstwiania uprzednio przygotowanych próbek czy pojedynczych motywów. Sama metoda takiej pracy z dźwiękiem, wykorzystywana od kilku dekad w obrębie hip-hopu i muzyki tanecznej, zaowocowała zupełnie nową jakością w kontekście piosenkowo-psychodelicznej formuły i autorskich źródeł sampli. "Merriweather..." to bodaj pierwszy album z żelaznego kanonu środowiska indie, na którym mało co jest zagrane bezpośrednio "z ręki" – słyszymy przeważnie kapitalnie obrobione sample i, naturalnie, ludzkie głosy. To nieco przeoczona, ale jednak prawdziwa rewolucja, za którą oklaski powinien zebrać też producent Ben Allen.

8. WYRAZISTOŚĆ
A propos wokali. Dość sprawni technicznie i obdarzeni ciekawymi barwami głosu Avey i Panda nie oszczędzają się za mikrofonem – zdarza im się ryczeć, wyć, jęczeć jak chór zarzynanych marcowych kotów. Złośliwcy i zazdrośnicy mają tu pole do popisu – i chętnie wytykają tę męczącą manierę jako wadę. "Okropne wrzaski, tego się nie da słuchać", argumentują. I bardzo dobrze. Animal Collective to nie jest zespół dla każdego. To formacja charakterna i odważna, która mimo ogromnego sukcesu na dobrą sprawę ani razu dotąd nie poszła na kompromis z mainstreamowym odbiorcą i nadal pozostaje "edgy". Starzy fani kręcą nosem na względną przyswajalność i chwytliwość "Merriweather...", ale zachowajmy też proporcje i bądźmy uczciwi – szerszej rzeczywistości rynkowej ta płyta rzuca dość radykalne wyzwanie. A to też cecha wielkiego zespołu.

9. BEZPRETENSJONALNOŚĆ
To mało istotny fakt na gruncie czysto artystycznym, ale mimo wszystkich wymienionych wyżej zalet panowie wciąż sprawiają wrażenie skromnych, wyciszonych i wydaje się, że ich jedynym celem jest po prostu nagrywanie dobrej muzyki. A i pseudonimy jak na Zwierzęcy Kolektyw przystało mają milutkie – David Portner to Avey Tare, Noah Lennox to Panda Bear, Brian Weitz to Geologist, a Josh Dibb to Deakin. Frymuśne i dziecinnie naiwne zarazem.

10. CIEPŁO
Nikt nigdy nie uważał Portnera i Lennoxa za wybitnych tekściarzy. Ale ich piosenki są idealnym remedium na przygnębienie i chandrę. Nieważne, czy zapraszają do bajkowego, czarownego, czasem przeraźliwego świata, czy śpiewają o poszukiwaniu szczęścia na prywatnym, rodzinnym odcinku życia codziennego. Ostatnio coraz częściej emanują pozytywnym uduchowieniem i serdeczną mgiełką bezpieczeństwa. Można na nich polegać jak na przyjacielu. Trochę świrniętym, spontanicznym, miewającym swoje odloty – ale zawsze szlachetnym, prawym, dobrym.
(Era Music Garden, 2011)

osobiste top 10:

1. Bat You'll Fly
2. Leaf House
3. April and the Phantom
4. Lion In a Coma
5. The Softest Voice
6. La Rapet
7. Also Frightened
8. Winter Wonderland
9. Summertime Clothes
10. Water Curses
(2016)