Zerkając na 2010...

 

Układając ostateczne wersje swoich list ulubionych płyt i singli z 2010, zastanawiałem się nad tym jaki "ogólnie" był ten 2010 rok dla muzyki rozrywkowej i zebrałem garść wniosków. Otóż z moich skromnych analiz, prowadzonych na własny, prywatny użytek, wynikałoby, że... nie mam najlepszych wieści. Wyobraźmy sobie tabelkę składającą się z dwóch kolumn. Do pierwszej wpisujemy te gatunki, nurty i style muzyczne, które mogą się aktualnie pochwalić hossą, rozkwitem, bogactwem. W drugiej zaś odwrotnie – te pogrążone w stagnacji, zjadające własny ogon, cierpiące na brak świeżych idei czy wręcz zatopione w bolesnym kryzysie bez widoków na pogodniejsze jutro. Jeżeli miałbym wypełniać taką tabelkę osobiście, to przewaga wpisów w kolumnie drugiej byłaby miażdżąca. Niektórzy jako przyczynę tego stanu rzeczy wskazują nadmiar informacji – paraliżujący, rozleniwiający i w rezultacie tymczasowo wyczerpujący źródło prawdziwego natchnienia. Inni argumentują, że łatwy dostęp do technologii pozwalającej na nagrywanie muzyki w jakości emisyjnej znacznie obniża statystyczny poziom fonografii. Tak czy siak, gdyby oceniać ją po kluczowych syndromach i wskaźnikach, to muzyka z 2010 przypominałaby pacjenta stojącego jedną nogą w grobie, który cierpi na "praktycznie wszystko". Prześledźmy zresztą skrótowo jego stan zdrowia, od stóp do głów.

Ogromnie boleję nad zastojem w komercyjnym popie. Gwiazd przybywa z każdym miesiącem, to fakt. Kolorowe magazyny i plotkarskie serwisy zawsze wykreują sobie idoli. Ale super kawałków ze świecą szukać. Jeśli poczytamy sobie listy najlepszych piosenek z lat 2002-2006 układane przez krytyków muzycznych z całego świata, to zauważymy dominację "hitów", szlagierów znanych masowo. Soliści tacy jak Beyonce, Kylie Minogue, Justin Timberlake czy Nelly Furtado nie tylko królowali na listach przebojów, ale i podbili serca znawców – jakże rzadki to układ. Lecz nic takiego nie dzieje się od paru już sezonów. Nie trzeba specjalnie "znać się na muzyce", żeby wiedzieć, że duet Katy Perry i Snoopa, wymęczone bangery Rihanny, spóźnione o kilka lat melodeklamacje Ke$hy czy okropieństwa sygnowane nazwą Black Eyed Peas to hymny na epokową miarę "Crazy In Love", "Can't Get You Out Of My Head", "My Love" albo "Maneater". Podobna klątwa dotknęła hip-hop, którego wyznawcy już 4 lata (od "Hell Hath No Fury" grupy Clipse) czekają na longplayowy "klasyk" z krwi i kości. Sukces "Dark Twisted Fantasy" Kanye Westa to bardziej efekt medialnego fenomenu celebryty. Na tym producenckim, około-mash-upowym albumie pełnym słynnych gości rap ma akurat najmniejsze znaczenie. A chwalone tu i ówdzie "Sir Lucious Left Foot" to bardziej sytuacja typu "na bezrybiu i rak ryba" – proszę wybaczyć, ale jestem fanem zespołu Outkast od wielu lat i w porównaniu do ich dyskografii solowe dzieło Big Boia nie powala.

Co dalej? Z tego, co się orientuję, "elektronika", jako abstrakcyjna metka oznaczająca nieformalny zbiór przejawów "technicznego" soundu, nie urodziła ostatnio żadnej nowości – raczej obserwujemy powielanie wynalazków sprzed kilku wiosen. A w elektronice pomysły starzeją się dość szybko, więc w kategoriach dziejowości liczy się to, co nowe. "Rock" jako taki chyba już istnieje (a przynajmniej w tej czystej, "korzennej" formie nikt nie traktuje go poważnie) – mamy za to wiele wariantów stylistycznych, od enigmatycznego terminu "indie" (to słowo dawno straciło na znaczeniu – taki wór, do którego wrzuca się kapele pod kątem środowiska, które je wspiera, a nie prezentowanych dźwięków) poczynając, przez folk (czyli wrażliwców-nudziarzy, co przespali datę i myślą, że brzdąkanie na pudłówce harcerskich chwytów przy ognisku nadal coś wnosi), po charczących, energetycznych reprezentantów sceny "garażowej", skupionych głównie na pielęgnacji etosu i rasowego brzmienia, a zapominających o fajnych riffach. Na domiar złego powracają weterani, legendy z przeszłości, mityczne "ikony", nawiedzające zdezorientowanych młodych słuchaczy niczym duchy. Oczywiście żaden z nich nie ma do zaproponowania nic na miarę swoich wielkich osiągnięć sprzed dekad, ale magia i renoma nazwisk oraz sprawnie wypromowany "comeback" robią swoje. I nawet ogłaszany z dumą gdzieniegdzie "boom" w polskiej muzyce a.d. 2010 skłania do sceptycznych refleksji. Owszem, "dzieje się" u nas sporo. Ferment widać gołym okiem, wysyp kompetentnych, zdolnych, poszukujących muzyków też. Ale często za porywającymi pomysłami kryją się jeden, dwa, góra trzy świetne utwory i reszta znacznie gorszych wypełniaczy – co zauważają nawet recenzenci, choć i tak chwalą wydawnictwa. Może dlatego, że dziś preferowanym formatem są pojedyncze pliki mp3, a nie pełne albumy od deski do deski? W każdym razie równy materiał to od zawsze problem krajowych bandów.

Czy zatem było aż tak tragicznie? Wcale nie. Przytoczę sławną maksymę: "nie ma czegoś takiego jak zły rok dla muzyki, czasami tylko trzeba się trochę naszperać". A skoro brakuje uniwersalnych, powszechnych doznań i bezdyskusyjnych przełomów albo arcydzieł, to każdy szuka podniet gdzie indziej – wedle własnych, indywidualnych preferencji i gustów. W moje serce sporo nadziei wlało kapitalne zamieszanie z okolic lo-fi, chillwave, ambientu, synth-popu i psychodelicznej piosenki. To tylko pozornie szalenie nieprecyzyjne namiary – w rzeczywistości wielu artystów – raz uzbrojonych w samplery, innym razem w żywe instrumentarium – działa teraz na przecięciu wymienionych etykietek – i efekty tych pozornie amatorskich eksperymentów bywają wyśmienite. Ponadto, choć żaden ze mnie pasjonat brzmień "metalowych", to zauważyłem budujący renesans w wielorakich odmianach tego genre – co potwierdzają eksperci w temacie. Fascynuje mnie również zaskakująco przystępny charakter tak zwanej "drugiej fali" dubstepu, która poza chwytliwością charakteryzuje się też sporą wyobraźnią twórców i chęcią ewolucji – vide droga Jamesa Blake'a, który w 2010 wydał trzy kompletnie inne EP-ki, stając ponad sztucznymi podziałami i szufladkami (jego debiutancki longplay to jedna z najbardziej oczekiwanych premier 2011). Polecam też dać szansę muzyce popowej z Kraju Kwitnącej Wiśni. Przez lata ignorowałem zjawisko j-popu, traktując jako rodzaj sympatycznej ciekawostki – trochę zabawnej, trochę dziwacznej. Jakże się myliłem. Sam jeden Yasutaka Nakata natrzaskał w ubiegłych dwunastu miesiącach (dla różnych wykonawców) więcej orzeźwiających piosenek o nieprzewidywalnym zwrocie melodycznej akcji, niż cały zastęp speców z USA. A to tylko czubek góry lodowej. Wreszcie kraina łagodności spod znaku r&b – niby bez fajerwerków, acz z całkiem przyjaznym krajobrazem (Erykah Badu, Foreign Exchange z przyległościami, Jose James i tak dalej).

Więc proszę się nie przejmować – na nic pacjent nie choruje. To ledwie wrodzone malkontenctwo, skłonności do hipohondrii, chwilowa zadyszka. Głowa do góry, więcej ruchu na świeżym powietrzu, zdrowa dieta, mniej stresu, regularny sen i najlepiej jakiś lekki środek antydepresyjny – a wszystko wróci do normy. Cóż, oby.
(Era Music Garden, 2011)