Wspomnienia z minionej dekady: 2006-2007

 

Skrótowo o tym, jak zapamiętałem lata dwutysięczne w muzyce, rok po roku. Dziś – 2006 i 2007.

2006

Wydawało mi się, że skoro w 2005 fantastyczna kondycja komercyjnego popu sięgnęła ekstremum, to teraz musi nastąpić zmęczenie, zadyszka, wyczerpanie – i, co z tym idzie, gatunkowa zmiana warty. Oczami wyobraźni już widziałem złośliwców, udowadniających efemeryczność, przejściowość, chwilowość tego oczarowania... Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy w 2006 muzyka z mainstreamowych list przebojów dosłownie znokautowała stylistyczną konkurencję efektownym podwójnym ciosem. Nie dość, że w kategorii singli nadal obowiązywały kłopoty bogactwa, to jeszcze kompletnie zaskakiwała letnio-jesienna seria popowych albumów, które z powodzeniem mogły rywalizować o wysokie miejsca na liście końcoworocznej. Z perspektywy paru lat nie waham się nazwać tego kilkumiesięcznego przedziału mianem "złotej ery komercji lat dwutysięcznych". Parafrazując Peję, "w sezonie ogórkowym, pomiędzy czerwcem a październikiem" ukazały się tak mocarne longplaye jak "Loose" Nelly Furtado, "Cassie" Cassie, "Paris" Paris Hilton, "A Public Affair" Jessiki Simpson i "FutureSex/LoveSounds" Justina Timberlake'a oraz wcale niewiele im ustępujące "The Evolution" Ciary, "B'Day" Beyonce, "Back to Basics" Christiny Aguilery czy "Alright, Still" Lily Allen. Olśniewające zjawisko nagłego posługiwania się w mainstreamie formatem pełnego materiałowo albumu (a nie dwóch, trzech singli i reszty wypełniaczy) odzwierciedlało coraz większe zainteresowanie krytyki muzycznej muzyką masową, czego wyrazem było zwycięstwo "My Love" Justina w plebiscycie na singiel roku serwisu Pitchforkmedia – który przecież pełnił i nadal pełni rolę "sumienia środowiska indie". Człowiekiem roku, mimo kontrowersji związanych z plagiatem w "Do It" Nelly Furtado – wypadało nazwać Timbalanda – nawet jeśli słowo "Timbaland" oznaczało w tym wypadku kilkunastu studyjnych rzemieślników zatrudnianych i koordynowanych przez Tima Mosleya. Tak czy siak ta firma zdominowała listy przebojów świetną muzyką pochodzącą z płyt Timberlake'a i Furtado właśnie.

Któregoś kwietniowego dnia coś przypomniało mi o piosence "Asereje" Las Ketchup. Odruchowo uśmiechnąłem się z pobłażaniem, ale próbując zrekonstruować z pamięci ten kawałek, który słyszałem w telewizji w 2002 roku, poczułem nieodpartą chęć posłuchania go po latach. Otworzyłem Internet i parę minut później siedziałem już z uczuciem błogiej radości. Wtedy zrozumiałem – cykl się zamknął. W ciągu czterech lat mój gust zmienił się diametralnie, obrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Od tej pory zacząłem uważnie analizować jego przeobrażenia i zastanawiać się nad przyczynami – dlaczego coś, co kiedyś zupełnie mi się nie podobało, teraz mi się podoba – i na odwrót? Co w ogóle podoba mi się obecnie w muzyce, jakie jej elementy i na ile są to elementy muzyki "samej w sobie", a na ile wynikają z jej otoczki, społeczno-kulturowego kontekstu, presji otoczenia i tak dalej. Jednego byłem pewien – na tym etapie nie tylko sięgnąłem szczytu znudzenia formą rockowej ekspresji, ale i zaczynałem odczuwać potworne zmęczenie hałasem koncertowym na trasach TCIOF, który paradoksalnie sam współgenerowałem. W tym kontekście ogromnie cieszę się, że piosenką, która odniosła największy sukces z obfitej tracklisty przeważnie gitarowego, wyraźnie rockowego drugiego albumu The Car Is On Fire, "Lake & Flames", było "Can't Cook (Who Cares)" – nagranie powstałe na bazie naszego zamiłowania do tanecznej, klawiszowej, ewidentnie popowej estetyki (precyzyjnie ujmując był to rodzaj hołdu dla takich wykonawców jak Avalanches, Junior Boys czy Kylie Minogue). Ale schronienia od jazgoczących gitar, dudniących bębnów i ryczących wokali szukałem nie tylko w popie. Ukojenie przynosiły mi kontemplacje bieżącego ambientu (świetne płyty Keitha Fullertona Whitmana, Chiheia Hatakeyamy czy projektu Function), dalsze eksploracje partyturowe, a także nowo poznana muzyka dwóch grup, które już niedługo miałem zaliczyć do swoich absolutnych faworytów – Afro Kolektywu i Steely Dan. Najbardziej ujmowała mnie w nich anty-rockowość, a może nawet anty-indie-rockowość. To urozmaicenie dawało mi oddech od codzienności.

2007

Rok przełomowy dla mnie pod wieloma względami. Metamorfozom na praktycznie wszystkich płaszczyznach życia towarzyszyła mi potrzeba zagłębienia się w siebie, spokoju, wyciszenia. I taki właśnie był mój soundtrack w owym okresie. Konceptualne plumkanie pianinka u Satiego. Modlitewne, metafizyczne penetracje Coltrane'a. Uporządkowane, klasycystycznie doskonałe, eleganckie konstrukcje Mozarta. Medytacyjne wycieczki neo-soulu Eryki Badu i D'Angelo. Folkowo-awangardowe podróże w przeszłość Johna Fahey. I sporo Reicha w różnych postaciach. Podobnie z muzycznymi aktualnościami – "Person Pitch" Pandy Beara, "Strawberry Jam" Animal Collective, "Sunchild" projektu Thief, "Disco Romance" Sally Shapiro, Deerhunter, William Basinski, Stars of the Lid, Rhys Chatham – wszystko to rzeczy pozwalające redukcję biegu i spojrzenie wewnątrz, zaobserwowanie niepozornej głębi, dzielenie każdego dźwięku na czworo. W Polsce oficjalnego debiutu doczekały się wreszcie poznańskie Muchy – zespół, któremu kibicowałem już od dawna. Ich połączenie nowofalowej motoryki, klasycznie indie-rockowego feelingu i rdzennie polskiej, niesamowicie adekwatnej popkulturowo liryki było swoistym fenomenem. Lecz nawet bardziej poruszała mnie ep-ka "The Letitout" jednego z liderów Much, opublikowana pod szyldem Drivealone – raptem pięć utworów, które robiły jednak wrażenie piekielnie spójnej, artystycznie dojrzałej całości.

Ogół wymienionych wyżej tendencji niewątpliwie wpłynął na moje działania w sferze kompozycyjnej i "piosenkopisarskiej". Wprawdzie założony z Piotrem Maciejewskim producencki team CNC, który traktowaliśmy jako poligon doświadczalny na gruncie brzmień komercyjnych (electro-pop, r&b), był echem fascynacji popem, ale i w układanych na jego potrzeby kawałkach wyczuwam do dziś tęskną, melancholijną nutę. Z kolei dwa osobne materiały autorskie, jakie przygotowywałem jesienią 2007 – jeden minimalistyczny w quasi-kameralistycznej oprawie, drugi pop-rockowy w barokowej aranżacji – były już przejawem introwertyzmu, eskapizmu i emigracji wewnętrznej. Ani przez moment nie dziwiły mnie rejony, w jakie zawędrowałem, a to z prostej przyczyny. Mianowicie, skoro dla wielu moich mistrzów, jak chociażby Lennon czy Coltrane, muzyka była wehikułem odbijającym w sobie życiowe zmagania w danym momencie, to dość podobną zależność obserwowałem u siebie pod koniec 2007 roku. Zarazem zdawałem sobie sprawę, że te instynkty mają dość prywatny, specyficzny, hermetyczny wręcz charakter i na pewno nie wyrażają żadnych potrzeb czy oczekiwań większego ogółu słuchaczy. Ciekawe jednak, że dwa lata później zmęczenie hałasem i rockową dynamiką oraz potrzeba ucieczki od brutalnego realizmu świata w stronę majaczącego bujania w obłokach urodzi w środowisku muzyki alternatywnej – naturalnie, w innym sosie brzmieniowym – rewelację sezonu. O tym już za tydzień.
(Era Music Garden, 2011)