WILCO

 

Summerteeth (1999)

Zawsze miałem do tej płyty żal, pretensje, że po szczerze natchnionym otwarciu wraca do jako takiej normalności. "Can't Stand It" ma jeden z niewysłowienie najpiękniejszych refrenów dekady, który zgarnąłby złoty medal na wydanym równolegle Soft Bulletin i nawet czerstwa zwrotka nie przeszkadza mu lśnić jak diament dzięki platońsko idealnej relacji linii wokalu, partii gitary, melotronowego tła, odświętnych dzwonków i tekstu, który nigdy nie przestaje mnie zadziwiać.

Yankee Hotel Foxtrot (2002)

11 Września 2001 roku wstałem, jak to w wakacje, dosyć późno. Co oznacza w moim przypadku okolice pierwszej po południu. Po śniadaniu zabrałem się za odsłuchiwanie nowych płytek, przywiezionych parę dni wcześniej przez Michała z jego nowojorskich wojaży. Gdzieś tak o drugiej naszego czasu zapuściłem Arde Migali. Telewizor miałem wyłączony. Gdy skończyłem, zadzwonił ojciec z pracy i wtedy się dowiedziałem. Do końca dnia oglądałem wiadomości, a głęboką nocą roztrzęsiony odsłuchałem (co bardziej wnikliwi porcysowi czytelnicy pewnie już wiedzieli) Yesterday Was Dramatic – Today Is OK. (I tytuł ten powtarzałem sobie cały następny dzień.)

Co wówczas porabiał Jeff Tweedy? Tego się nie dowiemy. Zapewne, tak jak inni Amerykanie, przeżywał mocno tragedię nowojorską. Ale może myślał też o czwartej płycie swojego zespołu, która się nie ukazała, choć właśnie na ten termin było to zaplanowane. Zresztą, czego ten biedny Tweedy nie doświadczył. Wytwórnia Reprise rozwiązała z Wilco kontrakt. Jakiś koleś posłuchał demówki z nowym materiałem grupy i uznał go za beznadziejny. Tweedy nie załamał się. Razem z kolegami, w niezwykle nerwowej atmosferze, dopracował album do końca. I umieścił go w całości w internecie. Reakcja rozgniewanych fanów była jednoznaczna: arcydzieło. Umowę grupa podpisała z Nonesuch. Teraz płyta Yankee Hotel Foxtrot, jako przedmiot, nareszcie ujrzała światło dzienne.

Macie jakichś kumpli w USA? Słuchają niezależnego rocka? Spytajcie ich. Powiedzą wam, że to płyta roku. Serio. Znowu, jest to rzecz, której tutaj nie zrozumiemy. Pewnie, możemy starać się pojąć tę dziwną społeczną zależność. Ale nie oczekujcie objawień interpretacyjnych. Cała ta historyjka, którą streściłem w powyższym akapicie, nam wyda się zwykła i banalna. Dla młodych Amerykanów jest jednak biblią. Oni słuchali z wypiekami na twarzy tego, co im Tweedy chciał powiedzieć przez dobrych kilka miesięcy. Teraz im nie wytłumaczycie. Jak to zwykle bywa z legendami, są one zrozumiałe tylko dla członków wspólnoty, związanych tą samą tradycją. Nie należymy do niej.

A o co chodzi? Yankee Hotel Foxtrot jest pierwszą i najprawdopodobniej najlepszą próbą oddania nastrojów amerykańskich po jedenastym września. To moja teoria. Są to tylko domniemania, bo większa część utworów powstała jeszcze przed nowojorską tragedią. Ale po kolei. Zacznijmy od okładki. To nie jest przypadek, teraz dwa podłużne prostokąty obok siebie będą się kojarzyć w sposób jednoznaczny. Zresztą, motyw budynków, strzelistych ku niebu, dominuje w oprawie graficznej, jest na wszystkich niemal kartach książeczki. Powraca jak lejtmotyw, jak mara nocna, którą chcemy przepędzić, ale nie dajemy rady. Oprócz tego: bezmiar nieba i oceanu – cóż za symbolika. Skupmy się na tekstach. Oto Tweedy z dnia na dzień staje się wieszczem, choć nie mówi niczego niezwykłego. Ale wyraża nie tylko siebie. Staje w galerii tych, których głosem przemawiają całe tłumy. "I am an American aquarium drinker / I assassin down the avenue" śpiewa. Wypowiada znamienne zdanie: "Cheer up / Honey I know you can / There is something wrong with me". Wspomina nawet o "wysokich budynkach, które się trzęsą". Wyznaje też: "All my lies are always wishes"; zastanówcie się, jakie to piękne, właściwie należy się pod tym podpisać. Kontynuuje spokojnie: "I would like to salute the ashes of American flags". Wtórują mu bezbronne pianino i ból gitarowy.

Ach właśnie, muzyka. Kolejny paradoks. To niby mieszanka balladowo- ockowej tradycji. Alt-country, które Tweedy jeszcze za czasów Uncle Tupelo wynalazł, a potem wraz z Wilco rozwijał. Proste kompozycje (stworzone przez Tweedego z Jayem Bennettem), trochę Neila Younga, Dylana, do tego jakiś cień niezależnego rocka spod znaku Pavement. Ale, ale. Tajemnica tkwi w szczegółach. Każdy kawałek jest po brzegi wypełniony rozmaitymi efektami. Piskami, brzęczeniami, jękami. Oprócz gitar i sekcji mamy mnóstwo smaczków. Organy, pianino, skrzypce. To sam Jim O'Rourke tego pilnował; jego muzyczną obecność też czuć. Nad wszystkim zaś unosi się paranoiczny klimat, bez wątpienia przywodzący na myśl Ok Computer. (Zgodzimy się chyba, że jest to wpływ, od którego wieszczy rock już nigdy się nie uwolni.) Melodie kolejnych pieśni są osadzone w pewnym schemacie, lecz każda oferuje coś wyjątkowego. "I Am Trying To Break Your Heart" rozwija się jak tajemnicza mantra, choć to tylko trzy chwyty. Mroczne "Radio Cure" i posępne "Ashes Of American Flags" kojarzą się z Radiohead na zasadzie sposobu aranżacji, ekspresji. W "I'm The Man Who Loves You" solówka naśladuje tę słynną z "Taxmana". "War On War" i "Pot Kettle Black" zasuwają ślicznie do przodu na dwóch akordach, ale ile to ma wdzięku. I nawet taki radosny, skoczny "Heavy Metal Drummer" wzbogacony jest o jakieś kosmiczne elektroniczne efekty. A zakończenie całości wydaje się, przysięgam, jakby żywcem wyjęte z finału Agaetis Byrjun.

Gdy potrzeba rozwiązania, puenty, Yankee Hotel Foxtrot w pewien sposób uchyla się od odpowiedzi, zwyczajnie pogrążając się w kakofonii. Tak jest w "I Am Trying To Break Your Heart" i "Ashes Of American Flags". Tak jest też w przedostatnim, szczytowym tu "Poor Places". Po kilku zwrotkach pojawia się kulminacja. Na tle rzężących gitar, przypominających późne Sonic Youth, żeński głos z radia powtarza beznamiętnie "Yankee / Hotel / Foxtrot". I powtarza. I powtarza. Jest to być może idealny komentarz do psychicznej kondycji Amerykanów. Te słowa nie oznaczają nic. Oznaczają tak wiele, właśnie przez to, że nie oznaczają nic, są abstrakcją. Ech, poddaje się, nie potrafię tego wyjaśnić. Czyli? Nic nie jest pewne, więcej tu niedopowiedzeń, niż sprecyzowanych zdań. Jest to album o niczym, bo oni nie chcą o tym słyszeć. Ale dlatego jest tak ważny, bo nie mówi prawie niczego wprost. Gdzieś między wierszami, niedosłownie, skrycie, Yankee Hotel Foxtrot rozrywa świeże rany, by w sumie, po z górą pięćdziesięciu minutach je zabliźnić. A do tego potrzebna była taka płyta. Aż taka.
(Porcys, 2002)

Im dalej od premiery tym mniej kupuję mitologię i otoczkę wokół tego dziełka. Nie chodzi o to, że nie ufam Tweedy'emu – facet mnie szczerze porusza. Ale sądzę, że strona pozamuzyczna – antycypacja WTC, profetyzm i tak dalej – to bardziej sprawa amerykańska i nam nic do tego. Na szczęście czysto muzycznie to znakomity materiał, nawet mimo lekkiego spadku jakości w środku tracklisty. Zgrabnie wyważono soczyste refreny i smutne wyznania, awangardowe faktury i tradycyjnie rockowe instrumentarium. Spore pojęcie o procesie powstawania płyty daje film dokumentalny oraz bootleg z demówkami inżynierskimi (szkice piosenek w surowszych wersjach). Przy okazji (bo to często popełniany błąd): Jim O'Rourke nie produkował (w sensie artystycznym) YHF – on "tylko" miksował te sesje.
(T-Mobile Music, 2011)

Przebłysk rewelacji. Album, który zmienia status Wilco i całego niezależnego country-rocka. Dzieło aspirujące dalej, niż do miana miłej, solidnej płyty. W karierze każdej wielkiej grupy (jeśli ma ona okazać się wielką) przychodzi kiedyś moment przełomowy, który odwraca jej los, przenosi na wyższe piętro jakościowe i wpisuje do rejestru muzycznych objawień. Zwykle ciężko oceniać jest tego typu przeobrażenia na bieżąco; to czas jest ostatecznym sędzią. Wydaje się jednak, że najnowszy album amerykańskiego zespołu Wilco można już dziś, w dwa miesiące po jego wydaniu, uznać za przypadek szczególny. Historia powstania tej płyty, okoliczności związane z jej publikacją – to wszystko dodaje całej sprawie posmaku legendy.

Prawie rok temu, Wilco przygotowali materiał na swój czwarty krążek i efekty sesji zaprezentowali swojej firmie, Reprise. Ta odrzuciła nagrania, uznając je za zbyt eksperymentujące i udziwnione. Zdesperowani muzycy postanowili zamieścić nowe piosenki na stronie internetowej. Werdykt fanów był jednoznaczny. Jeszcze nigdy Wilco nie wspięli się tak wysoko. Doszło wreszcie do podpisania kontraktu z wytwórnią Nonesuch (co ciekawe, tak jak Reprise należącej do Warnera!). I tak oto, po miesiącach oczekiwania, Yankee Hotel Foxtrot trafił na sklepowe półki.

Jeff Tweedy i jego koledzy redefiniują pojęcie alt-country, które sam lider jeszcze w formacji Uncle Tupelo, a potem z Wilco współtworzył. Tym razem w kompozycjach słychać mnóstwo odniesień, od Białego Albumu Beatlesów, przez Steely Dan, aż po Radiohead. Ale duch amerykańskiej tradycji został zachowany. Poszukująca, "neurotyczna" współprodukcja Jima O’Rourke i ujmujące wyczuciem słowa teksty Tweedy’ego, z którymi utożsamiać może się całe pokolenie, decydują o ulotnej magii krążka. Najlepsze są "I Am Trying To Break Your Heart", "War On War" i "Poor Places", ale Yankee Hotel Foxtrot to całość, przejmująca opowieść o zmaganiach z trudami życia. Myśląca krytyka amerykańska już wybrała album roku. Teraz kolej na was.
(Clubber.pl, 2002)

Wilco (The Album) (2009)

Momentami ("Bull Black Nova") to ich najbardziej eksperymentalny stuff od YHF. Choć nawet ballady koją elegancją, bo Tweedy świetnie odnajduje się w roli "mądrego" narratora. A może nim jest?

Star Wars (2015)

Spontaniczna premiera nic nie zmienia, wciąż są autoplagiaty ("King of You" / "I'm the Man Who Loves You"), wciąż jest "rasa".

* * *

Jeff Tweedy skończył dziś 50 lat. porwałem się więc na ułożenie zestawu ulubionych kawałków macierzystej formacji artysty, bo słuchałem jej częściej od Uncle Tupelo, Loose Fur, projektów solowo-rodzinnych, kolaboracyjnych, etc. teraz tak... uczciwie się przyznam: nie do końca kumam przelot typa. czasem odnoszę wrażenie, że facet najchętniej grałby sobie ciągle "to swoje kantry", względnie roots/trad/dad-rocka – i jeszcze żeby wszyscy dali mu święty spokój z jakąś "muzyką". szczęśliwie w miarę często odważnie wykraczał poza tę strefę komfortu. i według mnie dopiero wtedy – na przecięciu aranżacyjno-formalnych eksperymentów z mocarną LYRIKĄ i naturalnym darem melodycznym – wychodziły mu rzeczy całkiem frapujące.

stąd też prywatne top 10:

1. Can't Stand It
2. Poor Places
3. I Am Trying to Break Your Heart
4. A Shot In the Arm
5. Spiders
6. War on War
7. Born Alone
8. Pot Kettle Black
9. When You Wake Up Feeling Old
10. Bull Black Nova
(2017)