SAMA TREŚĆ: Uzależnieni od hitów

 

Wpiszcie w Google "piosenki na wesele". I po problemie.

Jakiś czas temu trochę zarzucony, temat didżejowania powrócił do mnie jak bumerang. W miniony weekend miałem bowiem zaszczyt dołożyć skromną cegiełkę do weselnej imprezy znajomych. Cegiełką ową było zadbanie o adekwatną do rangi wydarzenia oprawę muzyczną. To wielki zaszczyt aktywnie uczestniczyć w tak ważnym momencie dla młodej pary. I spora frajda usłyszeć już po fakcie, że efekt końcowy spełnił oczekiwania zarówno nowożeńców, jak i zaproszonych gości.

Oczywiście, tradycyjnie już nie obyło się bez dość kuriozalnych "requestów", które każdy szanujący się didżej gromadzi chyba niczym pamiątki z dalekich podróży. Tym razem do mojej prywatnej kolekcji takowych z chęcią dorzucę desperacką prośbę o jakiś numer Nine Inch Nails ("bo to bardzo imprezowa kapela") albo konsekwentny zarzut, że mógłbym wreszcie zagrać coś "bardziej do tańca" po sekwencji "Good Times" Chic, "That's the Way I Like It" KC & the Sunshine Band i "Billie Jean" Jacksona (serio). Ale to tylko drobne śmiesznostki, w niczym nie zmieniające ogólnie pozytywnego obrazu sytuacji – impreza się udała, ludzie bawili się świetnie, wszyscy byli zadowoleni. Ja również... a mimo tego coś nie daje mi spokoju.

Gdy spoglądam wstecz na siedmioletnią już przygodę z graniem muzyki na imprezach, widzę jak stopniowo byłem odzierany z resztek złudzeń wskutek jakże brutalnej konfrontacji nieubłaganej rzeczywistości z idealnymi wyobrażeniami o potrzebach statystycznego bywalca parkietów. Początki były odpowiednio naiwne. Przecież w pierwszym odruchu człowiek chce się zwyczajnie podzielić własnymi fascynacjami z szerszym audytorium. Ta postawa nie jest jeszcze skalana żadną spekulacją, nie podlega analizie, nie wynika z refleksji. Polega raczej na spontanicznym komunikacie: oto didżej niejako zwraca się do roztańczonego tłumu słowami "hej, posłuchajcie tego – to super kawałek!". Niestety nie wszystkie super kawałki w opinii didżeja są super w odbiorze tłumu. Część tak, ale sporo spotyka się z reakcją odmowną.

Wtedy przechodzimy – a przynajmniej ja przechodziłem – etap konceptualny. Polega on na ambitnej próbie dopasowania gustów publiki do własnego poczucia estetyki. Za pomocą rozmaitych algorytmów, schematów i teoretycznych reguł staramy się uchwycić esencję napięcia między swoją ofertą, a zapotrzebowaniem parkietu. Ta piosenka zatrybi z powodu basu; tamta nie zatrybi, bo zwrotka za bardzo przynudza; ta z kolei jest okej tylko z powodu wokalu – więc weźmy ją. I tak dalej, i tym podobne. Zauważamy pewne prawidłowości – na przykład, że funkowy groove ma większą siłę rażenia, niż miarowy, kwadratowy bit. Testujemy te mądrości na żywych imprezowiczach, wprowadzamy drobne korekty i voila – mamy to. Opanowaliśmy jakże trudną materię. A przynajmniej tak nam się wydaje.

Tyle, że jesteśmy w błędzie. A chwila, w której to ostatecznie, stuprocentowo i bezpowrotnie zrozumiemy, oznacza wtajemniczenie w najbardziej bezwzględną, bolesną prawdę związaną z procederem didżejowania. O tyle dobrze, że nie dotyczy ona muzycznych pasjonatów i szperaczy lubujących się w taśmowym wyszukiwaniu nowinek. Lecz nie oszukujmy się – zwykle, jeśli w ogóle są obecni, reprezentanci tej grupy są w absolutnej mniejszości. Na parkiecie dominują ilościowo przedstawiciele kręgów nie-specjalistycznych, nie-eksperckich, obdarzonych dość intuicyjnym, niewyćwiczonym zmysłem muzycznej percepcji. I wiecie czego chcą ci "normalsi"? Hitów. Tylko i wyłącznie. Ktoś prychnie – też mi odkrycie. Jasne, niby wiadomo to od zawsze. Aczkolwiek mam wrażenie, że to proces, który postępuje. I jeszcze nigdy nie było takiej kompresji, czy też może homogenizacji, parkietowego popytu.

Rozpieszczeni instytucjami w rodzaju "złotych przebojów", streamingowych playlist kompilujących najpopularniejsze nagrania danego nurtu/wykonawcy/wytwórni, wreszcie coraz łatwiejszym dostępem do muzyki jako takiej, wspomniani wyżej "normalsi" stawiają sobie coraz mniejsze wymagania, gdy przychodzi czas zabawy. Sytuacja zabrnęła już jednak na skraj paradoksu, ponieważ nie mówię wcale o braku chęci poznawania rzeczy nowych. Sam uwielbiam komercyjny pop, a wiele spośród moich ukochanych songów to nieśmiertelne przeboje pod każdą szerokością geograficzną. Natomiast powiedzmy to otwarcie: ludzie przestają bawić się "do muzyki". Bawią się jedynie "do rozpoznawalności". O ile coś kojarzą (a kojarzą przeważnie hity) – będą tańczyć. Bonusowe punkty dostaną piosenki, które przypominają im o beztroskim dzieciństwie, latach szkolnych, góra studenckich. Spróbujcie jednak z poczucia misyjnego obowiązku wpleść w sekwencję hitów jakiś cholernie taneczny, acz kompletnie nieznany kawałek. Nikt nie da mu szansy. Oto jak pojęcie "dance music" straciło swój źródłowy sens.

Marzy mi się rejestracja takiego happeningu-prowokacji... Wyobraźmy sobie, że jakiś didżej serwuje hit za hitem, po czym dla odmiany włącza piosenkę, której premiera odbędzie się dopiero za tydzień, dwa – a on już ją ma, awansem. Z tym, że to musi być pewny szlagier. Utwór wręcz skazany na wielkie powodzenie. Coś jak zagranie "Get Lucky" na tydzień przed ujawnieniem pamiętnego, parosekundowego teasera. Chciałbym zobaczyć miny jeszcze przed chwilą roztańczonych w najlepsze osób, które rozczarowane "brakiem hita" schodzą z parkietu. I powracają za kilka minut, kiedy didżej puszcza "Dancing Queen" ABBY. Ta pustka, którą świeciłby parkiet przy tej prapremierze "Get Lucky", byłaby bezcenna. Kto wie, czy kategorii "celebrytów znanych z tego, że są znani" nie należałoby wreszcie przenieść na "hity znane z tego, że są znane". Chyba najwyższa pora.
(T-Mobile Music, 2013)