USERS

 

Nie idź do pracy (1999)

Ok, tym razem sprawa jest poważna. Tu nie chodzi o płytę, dobrą czy złą. To coś więcej. Stanęliśmy w obliczu rewolucji. Człowiek żyje na tym świecie, i, powiedzmy, słucha sobie muzyki dla przyjemności. Wstaje rano, kładzie się wieczorem i tak codziennie. Gdzieś po drodze poznaje kolejne albumy: ma takie hobby. Ale muzyka to tylko część jego życia. Śmiesznie mała. Resztę wypełnia samo istnienie, ot tak, bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi, ciągnie się niemiłosiernie. Czasem sprawia ból, czasem jest obojętne. Ale nie można od niego uciec. Otacza nas. Oblega. Aż pewnego dnia się kończy. Znów bez zapowiedzi. Koniec. Czy warto było żyć tak, a nie inaczej? Zastanówmy się: czy jesteśmy skazani na uczestnictwo w społecznym korowodzie? A więc uwaga. Jeśli masz między piętnaście, a dwadzieścia pięć lat, uważasz się za antyglobalistę, brzydzisz się coca-colą i czujesz wstręt do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, to zanim będzie za późno, posłuchaj. Tak, ty właśnie. Nie idź do pracy. Bo to szatan daje dyplomy.

Są różne płyty. Wymuszone, wymęczone, wypracowane, wybitne, wielobarwne, wartościowe, wciągające. Ale rzadko zdarzają się płyty wieszcze. Sgt. Pepper's Beatlesów był wieszczy. "I've got to admit it's getting better", zapowiadał McCartney. Potem London Calling był wieszczy. Strummer krótko przedstawił sytuację swoją i milionów innych młodych ludzi: "London is drowning and I live by the river". Cobain roztrzęsionym głosem szukał ucieczki od mentalnego marazmu: "Here we are now, entertain us". Thom Yorke napisał pieśń "przeciwko pieprzonym szefom" oraz wyrzekł słynne: "The head of state has called for me, but I don't have time for him". Teraz sześciu niezależnych od nikogo i niczego artystów z Polski mówi wprost: "Nie idź do pracy!". Stając ponad wyświechtanym schematem płyty z alternatywną muzyką, panowie stworzyli post-modernistyczną elegię dla materializmu, a co najważniejsze, stworzyli ją tu i teraz, raptem dwadzieścia minut tramwajem od miejsca w którym piszę te oto słowa.

Na okładce Bogusław Linda, z charakterystycznym, ignoranckim wyrazem twarzy, wskazujący palcem prawej ręki prosto na Ciebie. Tak, na Ciebie, nikogo innego. W środku ponad siedemdziesiąt minut muzyki, która przewartościowuje wiele utartych prawd i dogmatów definiujących twórczość undergroundową. Dlaczego? Po pierwsze, dużo wskazuje na to, że album The Users jest pierwszą próbą ujęcia niezależnego projektu artystycznego w sposób wykraczający poza percepcję wydawnictwa muzycznego. To więcej, niż dobra, nowatorska muzyka. To manifest, coś niczym tezy przybite na drzwiach kościoła. Po drugie, Nie Idź Do Pracy nie tylko nie poddaje się czystej, surowej analizie muzycznej, ale wręcz wyśmiewa taki wariant krytyki. Same dźwięki są tylko częścią całej układanki. Brylewski, Kurtis, Olter, Świetlicki, Trzaska, Tymański. Bez komentarza. O tym po prostu się nie mówi. Dlatego przeglądając w skrócie zawartość dzieła, skoncentrujmy się głównie na słowach.

Płyta rozpoczyna się przesterowanym głosem Świetlickiego, który w odpychający, obrzydliwy sposób wymawia słowa zawarte w tytule. Zaraz potem Tymański zaczyna grać motyw na basie, genialny, monumentalny, jakby obwieszczający upadek kapitalistycznego świata. Z całą odpowiedzialnością mogę go porównać, pod względem napięcia i dramaturgii, do legendarnej, klasycznej linii basu w "Bitches Brew" Milesa Davisa. Wtórują mu wizjonerskie pasaże saksofonu Trzaski. Świetlicki recytuje prawdopodobnie najbardziej zwięzłą i najdoskonalszą koncepcyjnie poradę życiową wszechczasów: "Nie idź do pracy / Tam czeka na ciebie nic / Nic w dużej czapce / Czapce niewidce". Momentalnie przeradza się to w niekontrolowaną, chaotyczną improwizację wszystkich muzyków, z której wyłania się stopniowo absolut: forma doskonała, do której wszyscy artyści dążą przez całe swoje życie i rzadko kiedy znajdują. A oni sięgają jej już w dziesiątej minucie pierwszego utworu.

Następnie Marcin ogłasza: "Babilon umarł / Umarł niepostrzeżenie / Umarł cicho / Przerodził się w supermarket". W tle kolaż intrygujących riffów, gęste partie instrumentów perkusyjnych, odległe lamenty saksofonu. "Ładny dzień, żebym spacerowała". To co, że część z tych tekstów znamy z nagrań Świetlików. Tu, nieoczekiwanie, nabierają one nowego znaczenia i kontekstu. Mroczne obrazy dźwiękowe, wyczarowane z niepokojącej ostinaty basu i złowieszczych pisków gitary prowadzą nas do kresu nocy, gdzie już czeka na nas "Pięć Pieśni Religijnych", być może najwspanialszy fragment tego całego przedstawienia. "Świat jest hydrozagadką" – Tymański zaczyna swą nierealną, abstrakcyjną opowieść. Kto nie słyszał nigdy jego monologów, nie może wiedzieć, na czym polega ich wielkość. "Nie ma sztuki, nie ma Boga" – artysta konstatuje gorzko. Teraz prym wiedzie krakowski poeta. "Jeśli to prawda, że mówi przeze mnie szatan / Bóg się zlituje i wyrwie mi język". A potem znów Tymański w roli głównej. Niesamowite. Nie do opowiedzenia.

"Czasami Jestem... (Hamburgerem)" oferuje najsubtelniejsze harmonie w podkładzie, przestrzenną aranżację i dramatyczny, przeszywający występ jednego aktora: Swietlickiego. "Czwarta warstwa – dusza, a ślad twoich zębów jest najgłębiej". Do końca będzie równie nerwowo. "Kłamie Tymański, Brylewski kłamie, Wielka Zdrada", oznajmia beznamiętnie Marcin w następnym utworze. Ale Tymon kontrastuje: "Tylko Krzaklewski nie kłamie". A Świetlicki dodaje: "I tylko umarły nie kłamie". Coś niewiarygodnego. "Nie ma świata, skończył się". I choć znamy to na pamięć, to znów chwyta za gardło. No i wreszcie "Gootuj się! Gootuj się! (Kurwa)", czyli słynna narracja Świetlickiego plus cicho kotłujący się komentarz dźwiękowy. Narasta z minuty na minutę, by eksplodować porażającym refrenem. A na sam koniec mamy raz jeszcze powtórzone motto albumu.

Stałem kiedyś metr od Świetlickiego. Mama jednego z moich przyjaciół chodziła z Brylewskim do szkoły. I wcale nie ma się z czego śmiać.
(Porcys, 2001)